19.10.2018 piątek – Dzień „0”

Rozpoczynamy następną wyprawę, tak więc witaj kolejna przygodo, a ma to miejsce o 15.45, kiedy to wsiadamy do wagonu pociągu Pendolino i mkniemy do Warszawy. Tu mamy zaległe spotkanie z naszą koleżanką Agą, więc czas szybko mija. Ulokowaliśmy się niedaleko lotniska na Okęciu w hotelu „Polaczki” (169zł ze śniadaniem, to całkiem niezła oferta bookingowa).

20-21.10.2018 sobota / niedziela – Dzień 1-2. Przelot z Warszawy do Hanoi

Mamy spokojny tryb działań, gdyż na lotnisku musimy być dopiero o 10.45. Zamówiona taksówka w 6 minut, za 20 zł dowozi nas na Okęcie. Tu spotykamy się z pozostałymi uczestnikami wyjazdu do Wietnamu. Tym razem postanowiliśmy, pierwszą część podroży, odbyć w nieco inny sposób i przyłączyliśmy się do wyprawy organizowanej przez krakowskie biuro „Horyzonty”. Miało nas być tylko 9 osób, lecz w ostatecznym rachunku lecimy w 14. Jak wynika z pierwszego kontaktu wszyscy to zapaleni podróżnicy z całej Polski. O czasie lecimy- Warszawa 12:45 – Moskwa 15:40, 20.10.2018 Moskwa 19:10 – Hanoi 08:25 (przylot do Hanoi przypadł już w dniu następnym 21.10.2018). Po przylocie, wita nas nasz pilot Andrzej, po czym przejeżdżamy do dzielnicy „Old Quarter”, położonej w okolicy jeziora „Hoan Kiem Lake” i kwaterujemy się w hotelu „Hanoi Lucky 2 Hotel”, w starej części stolicy Wietnamu. Wieczorem spacerujemy po dzielnicy pełnej sklepów, restauracji i tutaj właśnie następuje, pierwsze zetknięcie się z kulturą i kulinariami wietnamskimi. Tu też możemy się dowiedzieć, dlaczego jezioro „Hoan Kiem Lake” („Jezioro Zwróconego Miecza”), położone w samym sercu stolicy Wietnamu, nazywane bywa również Jeziorem Żółwia. Kiedyś jezioro nazywało się „Luc Thuy Lake” („Jezioro Zielonej Wody”). Ten specyficzny zielony kolor wody w jeziorze nadają glony rosnące na jego dnie. Każdego dnia tłumy Wietnamczyków, wpatrują się w jego toń i szukają śladów żółwia, który jest dla nich świętością. Traktują go z taką samą czułością, jak traktuje się członka rodziny, mówią o nim „czcigodny prawnuczek”. Wierzą, że gad jest wcieleniem legendarnego przodka, który w XV w., podczas chińskiej okupacji, wyłonił się z jeziora, by ubogiemu rybakowi Le Loi, wręczyć magiczny miecz i uczynić go niepokonanym. Ten, za jego pomocą wypędził z kraju Chińczyków, armię dynastii Ming. A gdy ogłoszono go cesarzem Le Thai To, ponownie przybył nad jezioro, wtedy nagle z wody wynurzył się złoty żółw i poprosił o zwrócenie miecza. Zanim Le Loi zdążył się zastanowić, miecz wysunął się z pochwy, uniósł się pod niebo i przemienił w nefrytowego smoka, który poszybował nad jeziorem i zniknął w głębinach. Od tego słynnego wydarzenia i legendy (do dyspozycji jest kilka wersji), jezioro otrzymało nową nazwę „Jezioro Zwróconego Miecza”. Wybudowano także wieżę „Thap Rua” („Wieża Żółwia”), która miała upamiętniać żółwia, który czuwał nad krajem. Od tej pory żółwie stały się symbolem pokoju.

W „Old Quarter” mieści się również katedra katolicka, przypominająca nieco tę w Notre Dame i wiele innych pięknych świątyń, z czego najsłynniejsza z nich to „Ngoc Son Temple” („Nefrytowa świątynia”), wznosi się na małej wysepce, na północnym krańcu słynnego jeziora (wstęp 30 tys. VND- dongów od os.). Prowadzi do niej charakterystyczny czerwony most o poetyckiej nazwie: „Most Wschodzącego Słońca”(„Cau The Huc”). Na wyspę wchodzi się przez ozdobioną kaligraficznymi znakami „Bramę Pisma”, ogromne kamienne pędzelki do tuszu symbolizują sztukę literatury. Dwa duże czerwone hieroglify oznaczają słowa: „Pomyślność” i „Szczęście”. Poświęcona jest duchom gleby, medycyny, literatury i generałowi Tran Hung Dao, pogromcy Mongołów. Dwie inne sale świątyni poświęcone są czci Van Xuong – opiekuna literatury oraz La To – patrona lekarzy. W szklanej gablocie znajduje się zmumifikowany żółw, który kiedyś mieszkał w jeziorze i zmarł w 1968r. Wyłowiony żółw ważył około 250 kg i miał ponad 2,2 m dł. i jak ogłoszono, żył co najmniej 400 lat. Jezioro jest nadal ulubionym miejscem dla mieszkańców i turystów na poranną gimnastykę i spacery. Szczególnie starsze osoby codziennie rano i popołudniu przychodzą nad jezioro na gimnastykę, aerobik lub Tai Chi. Od 2016r., we wszystkie weekendy, zamknięty jest ruch drogowy dookoła jeziora. Uliczki stają się przestrzenią dla pieszych, gdzie młodzież i dzieci mają miejsce na swobodną zabawę. Organizowane są tez różne występy artystyczne i kulturalne.

Choć mocno zmęczeni długą podróżą, oprócz zwiedzania miasta i kontemplowania zadziwiającego ruchu drogowego, poświęcamy na poznanie specyficznej, tylko wystepującej w Wietnamie sztuki lalkarskiej.  Tak więc wieczór spędzamy na ukulturalnianiu się, uczestnicząc w spektaklu w Miejskim Teatrze Lalek na Wodzie („Mua Roi Thang Long”, lub „Lotus Water Puppet”) – wstęp 100 tys. dongów od os. Przedstawienia lalkowe to fascynująca dziedzina sztuki, ale zapewniamy, że w Azji poznacie ich jeszcze bardziej intrygujące oblicze. Co jest tutaj grane?… nie można powiedzieć, że kurtyna idzie w górę, bo jej tutaj nie ma, sceny również nie ma, zastępuje ją basen wypełniony po brzegi wodą. Z boku tej nietypowej, wodnej sceny jest miejsce dla muzyków i to właśnie oni rozpoczynają przedstawienie. Ubrani w barwne, tradycyjne stroje, zasiadają przy swoich instrumentach i dla wprowadzenia odpowiedniego nastroju, prezentują kilka utworów muzycznych. Po tym wstępie na widowni zapada ciemność, a nad wodną sceną zapalają się kolorowe światła… nasza grupa powoli zaczyna przysypiać… tymczasem animatorzy ukryci za bambusowymi ekranami, uaktywniają lalki, które pojawiają się na scenie płynnie, wysuwając się zza ekranów lub nieoczekiwanie wyskakując z wody. Każda lalka umieszczona jest na długim drągu zanurzonym w wodzie, drugi jego koniec trzyma aktor, który animuje lalką. Jest to zapewne duży wysiłek fizyczny, który w dodatku wymaga wyczucia i finezji. Każda lalka jest osobnym dziełem sztuki. Niektóre z nich są bardzo proste, jak statyczne figurki, ale niektóre mają skomplikowaną budowę i przystosowane są do wykonywania rozmaitych trików. Mierzą od 30 do 100cm i ważą od 1 do 5 kg (podobno), niegdyś każda lalka była unikatowym egzemplarzem, dziś produkuje się je niemalże masowo, jako pamiątki dla turystów. Lalki są bardzo kolorowe i świetnie prezentują się na tej nietypowej scenie. Przedstawiane są proste historie zaczerpnięte z legend jak i zajęć dnia powszedniego, zwyczajów wiejskich, zabaw, powiązane z rytuałem religijnym, a do tego tradycyjna wietnamska muzyka… niegdyś odgrywane we wsiach w rejonie rzeki Czerwonej na północy kraju, najczęściej na mokrych polach ryżowych… a dziś weszły na salony i wstawiają się w teatrach. Jednak kiedy piękne lalki się już opatrzą, tradycyjna muzyka osłucha, akcja przestaje wciągać… przedstawienie staje się lekko nużące… a zmęczone długa podróżą oczy odmawiały posługi. Nasz kolega Jacek nagrywał już tylko dywan na podłodze, innych czasem rozbudzało nagłe opryskanie „sceniczną” wodą. W drodze powrotnej do hotelu wstąpiliśmy jeszcze na kulinarne małe co nieco… wypadło na sajgonki, po czym udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

Informacje praktyczne

* Północ i południe kraju różnią się pogodowo, a od kwietnia do listopada jest pora deszczowa. Najlepiej więc jechać wczesną wiosną, albo jesienią. Latem temp. dochodzi do 40°C, jest bardzo wilgotno i nieznośnie, zimą temp. na północy kraju waha się od 10 do 13°C, a w górach spada nawet poniżej zera. Na południu cały rok jest upalny.

* Wiza jest potrzebna. Można ją wyrobić w Ambasadzie Socjalistycznej Republiki Wietnamu przy ul. Resorowej 36 w Warszawie, www.vietnamembassy-poland.org . Cena miesięcznej wizy jednokrotnej to 250 zł, wielokrotnego wjazdu – 300 zł. Można także za 80 zł wyrobić przez internet promesę wizową, np. na stronie www.szybka-wiza.pl , i wizę otrzymać na lotnisku w Wietnamie.

* Po Hanoi najbezpieczniej i tanio poruszać się taksówkami. Można też skorzystać z mototaksówek, jednak ruch na ulicach miasta jest tak duży, że jazda dwukołowcem może być niebezpieczna. Są też autobusy, bilet kosztuje ok. 50 gr.

* Hosteli i hoteli jest niezliczona ilość. Najwięcej noclegowni jest w starej dzielnicy Hanoi, „Old Quarter”.

* Najlepiej jadać w ulicznych budkach. Najwięcej jest ich w „Old Quarter”, a wybieramy te, w których na małych stołeczkach siedzi najwięcej ludzi. Na pewno zjemy tu pyszną zupę „Pho” (najlepiej smakuje z wołowiną i makaronem), za którą zapłacimy ok. 7 zł. Wietnam słynie też z owoców morza. Dobre są też naleśniki „banh xeo” i oczywiście „nem”, czyli sajgonki.

* Walutą jest dong wietnamski, gdzie jeden dong wietnamski dzieli się na 10 hao. Chińskie słowa „tóng qián”, od których wzięła się nazwa waluty, można tłumaczyć jako „pieniądze” lub „pożyczka”.

Kurs wymiany donga wietnamskiego (VND)

1 USD – 23 114,70 VND

1 EUR – 26 876,93 VND

1 PLN – 6 211,24 VND – tak dla ułatwienia – 10tys dongów to około 1,60zł

22.10.2018 poniedziałek Dzień 3. Przejazd nad Zatokę „Ha Long Bay”, rejs statkiem pośród skalistych wysp.

Po śniadaniu wyjazd w kierunku Zatoki „Ha Long Bay”. Pokonanie autobusem przestrzeni 175km trawa ponad cztery godziny, z około półgodzinnym postojem w supermarkecie przygotowanym specjalnie dla turystów. Można w nim było kupić absolutnie wszystko, po cenach znacznie wyższych, niż na wietnamskich ulicznych straganach. Po dopełnieniu wszelkich formalności i zaokrętowaniu się na pokład „Sea Sun Cruise”, odbywany rejs wśród setek wysp tej niezwykłej zatoki (UNESCO). Zatoka „Ha Long Bay”, czyli „Zatoka Zstępujących Smoków”, to jedno z najbardziej charakterystycznych, jeśli nie najbardziej znane, miejsce kojarzące się z Wietnamem. Słynie z fantastycznych krajobrazów, gdzie niezliczona ilość wapiennych wysp (ok. 2 tys.) porośniętych dżunglą, wynurza się z tafli wody, a ich pionowe ściany osiągają wysokość kilkudziesięciu metrów. Widok robi niesamowite wrażenie.

W tej częśći kraju, którego początki owiane są legendami, ludzie nazywają siebie „potomkami wróżki i smoka”, a spora część społeczeństwa wyznaje animizm (kult duchów roślin, minerałów, zwierząt, żywiołów oraz duchów przodków), często i nazwy miejsc mają symboliczne znaczenie… I w związku z powyższym legenda… tudzież piękna katastrofa… widok był przerażający… morze po horyzont zapełniło się setkami okrętów wroga… w promieniach wschodzącego słońca mieszkańcom północnego wybrzeża Wietnamu ukazała się potęga najeźdźcy… to oznaczało nieuchronną klęskę… niezwykły jest jednak dalszy ciąg tej historii… oto bowiem bogowie czuwający nad bezpieczeństwem nadmorskiego ludu zesłali rodzinę smoków… które rozprawiły się z flotyllą agresora ratując kraj przed zagładą… w miejscu gdzie smoki uderzały swymi ogonami o wody wybrzeża… wypiętrzyły się setki skalistych wysepek… tak właśnie powstała zatoka „Ha Long”. Dzięki temu stworzony został naturalny mur obronny kraju, blokując morską drogę ataku wrogim statkom. Smokom tak bardzo spodobało się to miejsce, że zostały tam do dzisiaj… ukryte w niezliczonych jaskiniach oraz szczelinach tysięcy wysepek… oczywiście, że je widzieliśmy… namalowane na łódkach.

Jeszcze tego dnia, po smakowitym lanczu, odwiedzimy malowniczą jaskinię „Hang Sung Sot” („Jaskinia Zadziwienia”), na jednej z wysp „Titow Island”, będących na naszej trasie płynięcia. Trafna nazwa, grotę wypełniają bowiem formacje krasowe o wyjątkowych kształtach. Ogromny żółw, grupa rozmawiających strażników, Budda, a pośród nich, podświetlony na czerwono fallus. Wszystko to w otoczeniu „zwykłych” stalaktytów i stalagmitów. Można wejść na wzgórze, by popatrzeć na zatokę, lub pobyć na co najmniej dziwnej plaży, jakby usypanej wczoraj. Ponieważ dopiero następnego dnia kończy się nasz rejs, tę noc spędzamy w przyjemnej kajucie, a cały statek jest wyłącznie do dyspozycji naszej grupy. Łódka składała się z 3 pokładów: najniższy z kajutami, środkowy z kuchnią i jadalnią oraz najwyższy z tarasem. Kajuty są stosunkowo małe, ale mają okna oraz łazienki z prysznicem ze słodką wodą. Wieczorem rozpoczynamy program artystyczny… karaoke z lokalnym piwem „Ha Long”.

18-10-22-23_map

23.10.2018 wtorek – dzień 4. Dalszy ciąg rejsu po Zatoce „Ha Long Bay” i powrót do Hanoi.

Rano jeszcze krótki rejs po Zatoce „Ha Long Bay”. Podpływamy do nawodnej wioski, gdzie hoduje się ostrygi na perły białe, żółte i czarne. Na fermie pokazano nam cały proces produkcji. Pierwszym krokiem jest hodowla ostryg. Całe worki tych stworzonek wsadza się do wody i czeka, aż osiągną odpowiedni wzrost. Następnie ostrygi się oczyszcza z zewnątrz i przekazuje cierpliwemu Wietnamczykowi, który każdą delikatnie otwiera i umieszcza zalążek perły w środku mięczaka. Zalążkiem w naturze jest np ziarenko piasku, jednak wytworzenie perły z piasku zajmuje przynajmniej 3 lata. W przemyśle stosuje się maleńkie perełki przygotowane wcześniej z masy perłowej. Wtedy, w zależności od pożądanego rozmiaru, hodowla trwa do półtora roku. Po tym czasie ostrygi się wyławia i otwiera się ich muszle, co jest równoznaczne z ich śmiercią. Technikę lub można by powiedzieć technologię, pozyskano niegdyś od Japończyków, którzy w długiej historii Wietnamu, często odwiedzali te strony. Ze stu wyhodowanych ostryg średnio 10 produkuje perłę. Reszta podczas życia wypluwa zaczątki perły. Z dziesięciu uzyskanych, 2-3 nie nadają się do produkcji biżuterii. Mają nieregularny kształt, bądź drobne skazy.

Na teranie farmy nie zabrakło również sklepu, gdzie można było zakupić sznury pereł… bądź wersję uboższą… produkt z masy perłowej. Wojtek zakupił dla mnie pierścionek z perłą, to już mój drugi zaręczynowy… ile jeszcze?… tego nie wie nikt… Po zapoznaniu się z całym procesem pozyskiwania pereł (oszukiwania natury), już na pokładzie, zostaliśmy przysposobieni do wyrobu sajgonek… szło nam całkiem nieźle, a usmażone w oleju smakowały wybornie. W tym miejscu jeszcze trochę o kulinariach. Od momentu wejścia do czasu zejścia z pokładu, wyżywienie podawane jest regularnie: lunch, kolacja, śniadanie, lunch. Wszystko wyśmienite, smaczne, różnorodne i obfite. Obsługa niezwykle uprzejma. Cena wyżywienia jest wliczona w opłatę za całą wycieczkę, jednak wszelkiego rodzaju napoje już nie. Można się oczywiście samemu zaopatrzyć w „napoje” przed rejsem, jednak dobrze widzianym zwyczajem, jest zamawianie ich u załogi, gdyż za konsumpcję własnego alkoholu, należy wnieść stosowną opłatę.

Wycieczka po zatoce „Ha Long Bay”, jest przede wszystkim odpoczynkiem. W trakcie rejsu można się nieźle zrelaksować, a widoki labiryntu skał zachwycają. Jeszcze do niedawna w zatoce mieszkało kilka tysięcy osób. Niestety większość z nich pochodzi ze starego pokolenia, które o ochronie przyrody najwyraźniej nigdy nie słyszało. Przewodniki o tym nie wspominają, ale Wietnamczycy mocno zaśmiecają swoje środowisko. Objawia się to głównie wyrzucaniem śmieci do wody. Wietnamski rząd próbował wyedukować mieszkańców zatoki, by przestali zanieczyszczać środowisko, jednak bezskutecznie. Skończyło się na przymusowym przesiedleniu mieszkańców na ląd, co spotkało się z olbrzymim protestem. Obecnie w zatoce mieszka około 300 osób. Żyją oni przeważnie na różnego rodzaju barkach, zacumowanych na stałe na wodzie.

Najważniejsza w trakcie rejsu jest pogoda, pierwszego dnia mieliśmy tylko odrobinę słońca, a później już tylko pochmurne niebo, z którego od czasu do czasu popadywał deszcz. Z informacji które posiadamy, większość dni w „Ha Long Bay” to jednak „szarówka”, a urocze folderowe fotki, to łut szczęścia. Czy warto zatem odwiedzić to miejsce? Oczywiście, że tak, przede wszystkim ze względu na naturalne piękno, które niestety z roku na rok jest niszczone przez lokalną ludność oraz miliony turystów. Druga strona medalu, której nie zobaczymy na żadnej pocztówce, ani na obrazkach katalogu biur podróży, to wszechobecne pływające śmieci, plastikowe torebki i plamy oleju. Teren ten jest tak mocno eksploatowany, traktowany jak maszynka do zarabiania pieniędzy, że niedługo może stracić swój naturalny wdzięk. Warto się pośpieszyć i odwiedzić zatokę „Ha Long Bay”… póki zachwyca, a nie przeraża. Wczesnym popołudniem powróciliśmy z rejsu do portu, skąd tą samą drogą, jaką tu przybyliśmy, autobusem wróciliśmy do Hanoi.

Wieczór spędzamy na włóczeniu się po starym mieście, nie zapominając o wietnamskich specjałach. Rozpoczynamy od poprubowania smaków zupy „Pho”, to miejscowy przysmak, podobno najlepszą można zjeść właśnie tutaj, w maleńkich knajpkach ulokowanych w budynkach w stylu kolonialnym, jakie zostały w spadku po Francuzach. Następną osobliwością tego miejsca i całego Wietnamu jest kawa, parzona w specjalnym metalowym filtrze. Ma niepowtarzalny smak, który, jak wyjaśnia nam sprzedawca, nie jest jedynie efektem jej parzenia. Tajemnica tkwi ponoć w maśle dodawanym podczas palenia kawy. Na ziarenkach powstaje wówczas karmelowa otoczka i to ona nadaje ten czekoladowy posmak, który pozostaje na długo w ustach. W upalny dzień, z dodatkiem kostek lodu i skondensowanego mleka, taki napój smakuje wybornie i orzeźwiająco. Jest wiele powodów, by przyjechać do Hanoi, ale dwa są szczególnie istotne, żółw… który przynosi szczęście i kawa… której smaku długo nie zapomnimy.

24.10.2018 środa – dzień 5. Zwiedzanie Hanoi i przejazd autobusem sypialnym do Hue

Po śniadaniu uskuteczniamy całodniowe zwiedzanie stolicy Wietnamu, Hanoi. Leży w północnej części kraju, nad Rzeką Czerwoną i liczy ponad 7 mln mieszkańców. Najstarszą częścią miasta i jego sercem jest Stare Miasto, czyli tzw. „Old Quarter”, gdzie jesteśmy zakwaterowani, a na który składa się kilkadziesiąt ulic położonych w okolicy jeziora „Hoan Kiem Lake”. Zabytkowe budowle, wąskie uliczki wypełnione sklepikami i warsztatami tworzą niepowtarzalny klimat tego miejsca. To stąd najlepiej rozpocząć wycieczkę po mieście.

Dzisiejsze zwiedzanie rozpoczynamy od mauzoleum, najbardziej uwielbianego przez naród przywódcy politycznego – Ho Chi Minha, czyli monumentalny grobowiec bohatera narodowego Wietnamu. Był to założyciel i przywódca komunistycznej partii Indochin oraz premier i prezydent Wietnamu. Chociaż od śmierci Ho Chi Minha minęło 49 lat (zmarł w 1969 roku) to wydaje, że wciąż żyje. Patrzy na nas z plakatów, pieniędzy i już na lotnisku można go było zobaczyć. To chyba najbardziej znana osoba związana z tym krajem. To nie tylko szansa na przejmującą wizytę u najsłynniejszego wietnamskiego polityka, ale także… a raczej przede wszystkim… możliwość zetknięcia się z ważną częścią wietnamskiej historii, kultury i mentalności. Do mauzoleum należy założyć długie spodnie i najlepiej także koszulę z długim rękawem.

Na wejściu przechodzimy kontrolę, jak na lotnisku. Po kontroli musimy oddać do depozytu plecaki, a na aparat i kamerę dostajemy niedużą czerwoną tekstylną torbę, taką jak na zakupy. Kolejka wolno posuwa się do przodu. Cały czas jesteśmy pod baczną obserwacją wojskowych oraz kobiet ubranych w tradycyjne stroje. Wokół powiewają wietnamskie czerwone flagi z żółtą gwiazdą. Przed samym wejściem do mauzoleum żołnierze nakazują… „ściągnąć czapki, nie śmiać się, nie rozmawiać, nie machać rękami, nie trzymać ich w kieszeniach!”… wchodzimy… w środku jest zimno jak w chłodni. Przeszklona trumna w której jest wystawiony Ho Chi Minh pilnowana jest przez 8 wojskowych w białych mundurach i w białych wypolerowanych butach. Raz w roku na miesiąc mauzoleum jest zamykane, gdyż ciało wielkiego wodza wysyłane jest do Rosji, aby poddać je zabiegom konserwującym. On sam wygląda jak figura woskowa…. niczym Lenin. Jego twarz i ręce są koloru jasno pomarańczowego i bije od nich intensywny blask. Nie ma za dużo czasu na to, by się dokładnie przypatrzeć, gdy jest się popędzanym przez żołnierzy, tak więc… przysłowiowa audiencja, nie trwa dłużej niż minutę.

Po śmierci (1969 r.) chciał być skremowany, ale ostatniej woli Wujka Ho (jak pieszczotliwie nazywają swego przywódcę Wietnamczycy) nie uszanowano. Leży więc w szklanym sarkofagu, wystawiony na widok publiczny, w ogromnym masywnym budynku z kamienia pochodzącego z Gór Marmurowych pod Danangiem, na zachodnim brzegu rzeki Han. Inspiracją dla jego budowy było Mauzoleum Lenina w Moskwie. Kompleks znajduję się na słynnym Placu Ba Dinh, gdzie 2 września 1945 roku Ho Chi Minh odczytał Deklarację Niepodległości Wietnamu (wzorowanej na Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych Ameryki). Oprócz mauzoleum na rozległym terenie mieści się „Kompleks” (wstęp 40tys. dongów od os.), w skład którego wchodzi „Ho Chi Minh’s Vestige In The Residential Palace Area” – żółty, pałacowy budynek stanowiący siedzibę prezydenta kraju. Jego budowę rozpoczęto w 1900r., jako dom francuskiego gubernatora Indochin. Jest on klasycznym przykładem francuskiej architektury kolonialnej. Po uzyskaniu niepodległości w 1954r., ówczesny prezydent Ho Chi Minh, bronił się przed uznaniem budynku jako siedziby głowy państwa. Jednak ze względów reprezentacyjnych, to tu przyjmowani są najważniejsi międzynarodowi goście. W parku mieści się również Dom Ho Chi Minha (słynny drewniany domek na palach z charakterystycznymi, zielonymi roletami). Obok, za stawem rybnym znajduje się pawilon z wystawą samochodów „Wujka Ho”. Jest tu też mała buddyjska kapliczka „One Pillar Pagoda”, czyli pagoda stojąca na jednym filarze („Chua Mot Cot”). Legenda mówi, że w 1049 roku król Ly Thai Tong miał sen, w którym Phat ba Quan Am (święta pani) siedząca na kwiecie lotosu, zaprowadziła go do podobnego budynku. Po przebudzeniu król opowiedział ten sen mnichom, którzy poradzili mu, aby zbudował tak wyglądającą świątynię. „Pagoda na Jednym Filarze”, przypomina unoszący się na wodzie kwiat lotosu.

Następnie przechodzimy przez dzielnicę ambasad do „Świątyni Literatury” („Van Mieu”), wniesionej na cześć chińskiego filozofa Konfucjusza (wstęp 30 tys. dongów od os.). Zacienione dziedzińce, bramy, sadzawki, „Studnia Niebiańskiej Jasności”, spokój, zieleń i cisza. W tym miejscu, na pierwszym w Wietnamie uniwersytecie założonym w 1076 r., przez ponad siedem wieków kształcono urzędników państwowych. Studia trwały trzy lata. Uczono na nich literatury, etyki, polityki i administracji. Studiowano klasyków konfucjanizmu. Egzaminy odbywały się ściśle według konfucjańskiej tradycji. Dużą uwagę przykładano do wiernego odtwarzania wyuczonych na pamięć konfucjańskich pism, nie dopuszczając żadnych osobistych interpretacji. Uczelnię kończyli z tytułem doktora tylko najzdolniejsi (przez 700 lat jedynie tysiąc osób). Egzaminy końcowe były skrajnie trudne. Na przykład w roku 1733 na 3000 uczestników, powiodło się jedynie ośmiu. Mimo to uczelnia była oblegana przez chętnych do studiowania, a kandydaci z całego kraju zdawali najpierw regionalne egzaminy wstępne. Kobiet nie przyjmowano. Każdy kto zdał egzaminy, otrzymywał stanowisko w służbie państwowej i na całe dalsze swoje życie miał zapewnioną uprzywilejowaną i wpływową pozycję. Ich nazwiska są wyryte na kamiennych tablicach. Do dziś zachowały się 82 kamienne stele. Cała świątynia jest ustawiona ściśle według charakterystycznych zasad geomancji w orientacji północ-południe. Liczba dziedzińców symbolizuje pięć elementów natury: metal, drewno, wodę, ogień i ziemię. Świątynia ożywa podczas święta „Tet” (wietnamskiego Nowego Roku przypadającego zazwyczaj na koniec stycznia, albo początek lutego). Wtedy można m.in. zagrać w „żywe” szachy… wcielają się w nie mieszkańcy Hanoi … i posłuchać poezji.

Długo niezapomnianą i wspaniałą lekcją historii (z lekką dawką groteskowej propagandy pod sam koniec) jest zwiedzenie więzienia „Hoa Lo”, w latach sześćdziesiątych przez amerykańskich jeńców wojennych przemianowanego ironicznie na tzw. „Hilton Hanoi”. Czyli… jak Francuzi nam, tak my Amerykanom… (wstęp 30 tys. dongów od os.). Zostało one wybudowane przez Francuzów pod koniec XIX w. w miejscu przesiedlonej wioski. Przez długi czas budowla, znana wtedy jako „maison centrale”, służyła do przetrzymywania (często w nieludzkich warunkach) wietnamskich opozycjonistów przeciwstawiających się francuskiemu reżimowi. Więźniowie dostawali głodowe racje żywnościowe, pozbawieni byli opieki medycznej, podstawowych środków higieny osobistej (w tym bieżącej wody), torturowani, czasem również skazywani na śmierć, na stojącej w centralnym punkcie więzienia gilotynie. Wizyta w „Hoa Lo” daje dogłębny obraz tego, czym dla Wietnamczyków były czasy kolonializmu. Znajduje się tam również wystawa poświęcona więźniom pochodzącym z USA (po 1945 roku, zwłaszcza podczas wojny wietnamskiej, Wietnamczycy wykorzystywali dawne własne miejsce kaźni w celu przetrzymywania jeńców amerykańskich).

Ważnym punktem na trasie zwiedzania Hanoi jest XI-wieczna „Cytadela Cesarska” wraz z dobudowaną w 1812 r., mierzącą 41 m (licząc razem z flagą) „Wieżą Flagową”. Jest to historyczny obiekt, wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Miejsce to przez kilka wieków było siedzibą władców i centrum politycznym ówczesnego Wietnamu, a przez osiem stuleci stolicą kraju. Cytadela to rozległy, 18-hektarowy obszar, którego część udostępniona jest do zwiedzania.

Wieczorem po kolacji wyjeżdżamy nocnym autobusem sypialnym w kierunku Hue. Specjalnie przygotowane wnętrze zapewnia przyzwoity standard podróżowania na dwóch poziomach w pozycji leżącej. Zaprawieni odpowiednią ilością „kropelek” udaliśmy się w objęcia Morfeusza.

18-10-24_map

25.10.2018 czwartek – dzień 6. Cytadela w Hue i podróż do Hoi An

Nocą pokonaliśmy słynną strefę demilitaryzacyjną, czyli dawną granicę pomiędzy Wietnamem Północnym i Południowym, po czym wczesnym rankiem dotarliśmy do Hue, miasta położonego w środkowym Wietnamie, oddalonym od brzegów Morza Południowochińskiego o ok. 11 km. Do 1945r. miasto funkcjonowało jako stolica kraju. W czasie wojny wietnamskiej było wielokrotnie niszczone, gdyż znajdowało się w bliskości linii demarkacyjnej. Po wojnie miasto odbudowano, a przyczynił się do tego między innymi polski architekt i konserwator zabytków Kazimierz Kwiatkowski, który kierował pracami konserwatorskimi. Po śniadaniu odwiedzimy najciekawszą atrakcję tego miasta, czyli cytadelę, największą tego rodzaju budowlę obronną w Wietnamie.

Cesarska Cytadela to samodzielna, dominująca nad miastem twierdza, której zadaniem była ochrona przed najazdem wroga. Została wybudowana przez dynastię Nguyen. Cały kompleks składający się z wielu budynków, wpisany został w 1993 roku na listę Światowego Dziedzictwa Narodowego UNESCO. Zajmuje 5 kilometrów kwadratowych i otoczona jest wysokimi na 6 metrów murami. Budowla robi naprawdę niezwykłe wrażenie! W centrum kompleksu, za fosą i murami ulokowane jest Cesarskie Miasto. Dostać się do niego można przez cztery bramy. My wchodzimy przez Bramę Południową, przy której znajdują się kasy. Bilet kosztuje 150 tys. dongów od os. Tuż po wejściu, przed nami otwiera się duży plac, na którym odbywały się parady i procesje. Cesarz oglądał je z balkonu. Wewnątrz potężnych murów znajduje się ciekawa zabudowa pałacowa i mnóstwo innych budowli, które zabezpieczały funkcjonowanie tego niezwykłego miasta. Zwiedzanie rozległego terenu cytadeli zajęło nam ok. 2 godzin. Tę ogromną przestrzeń warto obejść spacerem, gdyż wszystkie zakamarki są warte zobaczenia. Makiety i film przedstawiający jak cesarskie miasto wyglądało w przeszłości, pozwalają wyobrazić sobie jakie to było niegdysiejsze bogactwo.

Wczesnym popołudniem opuściliśmy Hue, by dotrzeć na nocleg, do położonego o dalsze 5 godzin jazdy sypialnym autobusem, Hoi An i wreszcie odpocząć po trudach dzisiejszej podróży. Naszą bazą jest Homestay „Hi Hop Yen”. Jeszcze tego dnia, już po zmroku udaliśmy się do starej części miasta, położonego w ujściu rzeki Thu Bon. Port został założony prawdopodobnie pod koniec I tysiąclecia p.n.e. przez żeglarzy austronezyjskich zasiedlających wówczas wschodnie wybrzeża Indochin. Z czasem stał się największym portem, kontrolującym tę część morskiego szlaku jedwabnego. Port jest położony i był ściśle związany ze Świętymi Ziemiami Amarawati, ośrodkami państwowości Czamów, położonymi w górze rzeki. Po zajęciu Amarawati przez Wietnamczyków, port odgrywał nadal główną rolę w życiu gospodarczym kraju, aż do czasów kolonialnych, kiedy ustąpił pierwszeństwa Da Nang.

Hoi An… miasto rzemieślników i lampionów. To tutaj, w jeden dzień, możecie uszyć sobie każde ubranie, jakie tylko sobie wymyślicie, torbę, buty i nie wiem, co jeszcze. Przechadzając się nieśpiesznie, ponownie zaczniesz odkrywać to miasto. Podobno w Hoi An jest 844 zabytkowych obiektów i czuje się to wałęsając się po uroczych wąziutkich uliczkach pełnych pięknych dwupiętrowych domów w ciepłych, pastelowych kolorach. To dzięki lampionom, zwrócisz uwagę na rzeczy i miejsca, które w ciągu dnia niczym się nie wyróżniały, a w nocy wyglądają jak z bajki. Swoje kolorowe oblicze ukazuje zaraz po zapadnięciu zmroku. Wtedy to jak za dotknięciem magicznej różdżki, zapalają się tysiące różnokolorowych lampionów. Wiszą dosłownie wszędzie, na domach, drzewach, sklepach, ponad ulicami w łodziach.

Noc to również czas, gdy dwie ulice miasta zostają zamknięte dla ruchu kołowego i zamieniają się w nocny market. Podobnie jak na innych targach w tej części Azji, to dobre miejsce, by kupić pamiątki lub spróbować ulicznych przysmaków. Tym jednak co wyróżnia ten targ od innych jest kilka stoisk, na których można kupić lampiony. Widać je z daleka, a turyści jak ćmy kierują swoje kroki w ich stronę. Z daleka mienią się różnymi kolorami i wydaje się, że się tylko tym różnią. Podchodząc bliżej mamy okazję zobaczyć, że jednak każdy jest inny. Mają różne kształty, ornamenty, czasem doczepione frędzle. Stały się one symbolem miasta i obecnie trudno wyobrazić sobie Hoi An bez lampionów. Brakuje Ci szczęścia?… uważasz, że masz go za mało?… w Hoi An mają na to sposób. Odzyskać swoje szczęście możesz już za 1$, gdyż tyle kosztuje zakup oraz puszczenie zapalonego lampionu na rzekę. Najlepiej poczekać z tym do zmroku, gdyż wtedy puszczone lampiony robią największe wrażenie. Nawet jeśli nie wierzysz w takie rzeczy, to warto przyjść wieczorem nad rzekę i zobaczyć jak inni to robią. Na pewno wierzą w to młode pary, które w tym czasie nad rzeką biorą udział w sesjach ślubnych zdjęć. Te z zapalonymi lampionami oraz jak puszczają je na wodę, to obowiązkowy punkt każdej sesji. Tradycyjne stroje, światła świec, piękne plenery i woda w której to wszystko się odbija powodują, że miasto staje się najbardziej romantycznym miejscem w Wietnamie. Zafascynowani tymi widokami, my również wynajęliśmy łódkę (200 tys. dongów) i puściliśmy lampiony na wodę… na szczęście.

18-10-25-26_map

26.10.2018 piątek – dzień 7. Wizyta w zabytkowej części Hoi An i wycieczka rowerowa na plażę

Miasto Hoi An okres świetności ma już dawno za sobą. W porze deszczowej często jest zalewane przez wzbierającą rzekę. Jednak tradycyjna, ciasna zabudowa, wąskie uliczki, galerie sztuki i klimatyczne kafejki, tworzą niepowtarzalny nastrój i atmosferę tego miejsca. Niegdyś wraz z dynamicznym rozwojem osiedlali się tutaj kupcy z Japonii, Chin oraz krajów europejskich. Do dnia dzisiejszego na starym mieście można zobaczyć zabytki, które są pozostałością ich obecności i wpływu na rozwój miasta. Dzisiejszego dnia zwiedzimy starą część miasta m.in. „Kryty Most Japoński”, ewenement architektoniczny na skalę światową („Japanese Covered Bridge”), zbudowany przez przybyszy z Japonii. Jest to symbol miasta, a jednocześnie jedyny na świecie kryty most ze świątynią buddyjską w środku. Wejścia do środka „pilnują” z jednej strony posąg małpy, natomiast z drugiej psa. Co do zwierząt znajdują się dwa wyjaśnienia – jedno mówi, że budowa mostu zaczęła się w Roku Małpy, a skończyła w Roku Psa. Drugie zaś, że wielu japońskich cesarzy urodziło się w Roku Małpy i Psa i to na ich pamiątkę ozdobiono przeciwne wejścia mostu zwierzętami. Chronią one niewielką świątynię, pełną dymu z kadzidełek oraz darów od wiernych.

Zwiedzimy również świątynie buddyjskie oraz tradycyjny dom kupiecki Tan Ky (Old House of Tan Ky). W ramach biletu (120 tys. dongów od os.), który umożliwia wejście na teren Starego Miasta („ The Ancient Town Of Hoi An”), można zobaczyć 5 atrakcji. To od Ciebie zależy, co to będzie, a jest z czego wybierać. Oprócz „ Krytego Mostu Japońskiego”, koniecznie należy zobaczyć jeden z zabytkowych domów, które od kilkuset lat stoją nad brzegiem rzeki. Wiele z nich zostało zamienionych na przytulne restauracje lub piękne sklepiki, kilka jednak zachowało swoje oryginalne przeznaczenie. Najciekawszym z nich jest dom Tan Ky. Wchodząc tu zostaniesz powitany filiżanką herbaty, a przewodnik opowie historię domu oraz rodziny, która od 7 poleń go zamieszkuje. W środku łatwo zauważyć mix stylu wietnamskiego, chińskiego i japońskiego. Ponure, ciemne, ale ciekawe wnętrza, masywne drewniane meble, zdjęcia członków rodziny i bibeloty, a to wszystko rozmieszczone zgodne z filozofią yin i yang. Bezwzględnie należy odwiedzić również halę targową i ogromny bazar rozłożony tuż przy nabrzeżu. Znajdziemy tu wszystko, od możliwości skosztowania smakołyków, poprzez warzywa, owoce, mięsa, na owocach morza kończąc.

W latach 90 XX w. władze miasta postanowiły pozbyć się starych, zagrzybionych budynków w centrum i w ich miejsce wybudować bloki mieszkalne. Projektowi sprzeciwił się Kazimierz Kwiatkowski, kierujący pracami konserwatorskimi w pobliskim „My Son”. Za namową Kwiatkowskiego centrum odrestaurowano i przystosowano do ruchu turystycznego. W 1999 roku miasto za sprawą polskiego architekta zostało wpisane do rejestru zabytków światowego dziedzictwa UNESCO. W uznaniu zasług, mieszkańcy wystawili mu z własnych składek pomnik. Kazimierz Kwiatkowski, architekt z Lublina dostał w Wietnamie dwa przezwiska: „Człowiek z dżungli” i „Znachor”. To pierwsze dlatego, że na początku mieszkał w bambusowym szałasie, a zespół zabytkowych świątyń, w których pracował, otaczał las. Ze „Znachorem” była nieco inna historia. Niedługo po polskiej premierze w Wietnamie pokazywany był film „Znachor” z 1982 roku, z Jerzym Bińczyckim w roli głównej (Kazimierz był do niego bardzo podobny), tak więc dostał przezwisko „Znachor”. Z powodu swego uroku i historii miasto Hoi An jest jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w Indochinach. Według przewodnika Lonely Planet, jest to jednocześnie jedno z najbardziej urokliwych i przyjaznych turystom miejsc w regionie.

W południe wypożyczymy rowery, aby odbyć wycieczkę po okolicy. Najpierw dotarliśmy do plaży „Bai Tam An Bang” i oddaliśmy się czystemu relaksowi. Plaża położona zaledwie kilka kilometrów od Hoi An, uważana jest nie tylko za najpiękniejszą w Środkowym Wietnamie, ale również jedną z najpiękniejszych w kraju. Czysta i cieplutka woda Morza Południowochińskiego, drobniutki biały piasek i dobra infrastruktura powodują, że czujemy się jak w raju, leżąc na leżaku, pod krytym liśćmi palmowymi parasolem, zajadając krewetki i popijając zimne piwo „Saigon”.

Przed zmrokiem, jadąc wąskimi dróżkami przez tradycyjne, wietnamskie wioski ulokowane pośród stawów, powróciliśmy do Hoi An. Panują tu idealne warunki dla rowerzystów, a widoki powodują, że człowiek co chwilę się zatrzymuje, by zrobić zdjęcie. Niczym nie zakłócana cisza, umożliwia delektowanie się odgłosami wydawanymi przez ptaki, cykady i żaby. Warto również wjechać w ścieżki pomiędzy małymi domkami i zobaczyć ogrody pełne zieleniny, która w dużych ilościach ląduje później na talerzu.

Dzień kończymy masażem i ucztą w typowej stołówce wietnamskiej, położonej opodal naszego hotelu.

27.10.2018 sobota – dzień 8. Kompleks „My Son”, powrót łodzią do Hoi An i nocny przejazd do Nha Trang

Rano jedziemy na krótką wycieczkę do pobliskiego „My Son” czyli „Pięknej Góry” (wstęp 150 tys. dongów od os.). Zaledwie 37 km od miasta jest położone najbardziej tajemnicze miejsce w Wietnamie, kompleks świątyń hinduistycznych, o charakterystycznym kształcie wież, poświęconych hinduskim bogom takim jak Krishna, Vishnu czy Shiva. Ruiny wspaniałego niegdyś świętego miasta z czasów dynastii Czam ulokowane są w cichej dolinie, u stóp gór porośniętych dżunglą. Powstanie świątyń datuje się na IV wiek naszej ery i prawdopodobnie były używane aż do XV wieku. Po zajęciu Amarawati przez Wietnamczyków w 1471 r. sanktuarium podupadło i zostało z czasem wchłonięte przez dżunglę. Ponownie dla świata zostało odkryte w 1898 r. przez francuskich archeologów. W czasie wojny Wietnamskiej w dolinie „My Son” założyli swoją kwaterę partyzanci Wietkongu. Najwyższą 28-metrową wieżę świątyni wykorzystywali jako maszt radiostacji. W sierpniu 1969 r. amerykańskie B-52 wykonały nalot dywanowy na sanktuarium, niszcząc i uszkadzając wiele budowli. Z najstarszej świątyni, zbudowanej w VII w. przez Sambhuvarmana, pozostał jedynie stos potłuczonych cegieł. Bombardowanie wywołało powszechny protest, w wyniku którego dolina została wyłączona z akcji amerykańskiego lotnictwa. Po wojnie rząd wietnamski postanowił odrestaurować sanktuarium. Teren oczyszczono z niewypałów i rozminowano. W czasie prac zginęło dziewięć osób, a jedenaście zostało rannych. W 1981 r. wykonania prac konserwatorskich podjął się zespół polskich konserwatorów z lubelskich Pracowni Konserwacji Zabytków pod kierownictwem przedstawianego już wcześniej w naszym reportażu, Kazimierza Kwiatkowskiego. Obecnie dolina została uporządkowana i zbudowano niewielkie muzeum, To co obecnie widzimy, jest efektem działań wojennych, które miały miejsce w latach 60-tych XX wieku, jak również kolonialnej,  francuskiej grabieży. Od przewodnika dowiadujemy się, co stało się z brakującymi głowami postaci. Większość z nich wywieźli Francuzi , niby do „konserwacji”, a obecnie można je zobaczyć w Luwrze. Pomimo kilkukrotnego upominania się rządu Wietnamu o ich zwrot, Francuzi ani myślą o ich oddaniu. Część z posągów dostała nowe głowy, kontrastujące faktura i kolorem z pozostałą sylwetką. Ruiny jednak wciąż robią ogromne wrażenie… pomimo działań wojennych i Francuzów. Wystarczy chwila sam na sam z  ich otoczeniem, by poczuć tajemną moc, którą to miejsce emanuje. Ruiny i dżungla stanową żywy organizm, który od wielu wieków żyje w symbiozie. Ale pomówmy o naszym przewodniku… sposób jego mówienia, niczym mistrz suspensu, zabawne historyjki i mimika powodują, że potwierdza się moja pierwsza opinia o nim, że byłby z niego dobry aktor. To, w jaki sposób opowiadał o lingamie, symbolu męskości i płodności… wiodło w nieuczesane obszary myśli. Do Hoi An powróciliśmy statkiem wzdłuż rzeki Thu Bon, odwiedzając po drodze wioskę lokalnych rzemieślników.

Wieczorem, wyjeżdżamy nocnym autobusem w kierunku Nha Trang.

18-10-27_map

28.10.2018 niedziela – dzień 9. Przejazd do Dalat w górach. Ogrody botaniczne

Wcześnie rano, bo już o 5.00, dotarliśmy do nadmorskiej miejscowości Nha Trang. Śniadanie kupujemy w przydrożnym straganie i po siódmej następnym autobusem jedziemy dalej, w kierunku górskiego kurortu Dalat. Pniemy się mocno w góry, przejazd niespełna 140km, zajął prawie pięć godzin. Meldujemy się w hotelu „Alibaba Hotel”, a na obiad zajeżdżają na stół steki, krewetki i… żaby. Dalat śmiało można nazwać najprzyjemniejszym miastem w Wietnamie… na pewno jeśli chodzi o pogodę. Ta położona na północ od Sajgonu, wietnamska stolica zakochanych, to ulubione miejsce Wietnamczyków na podróż poślubną oraz „miasto kwiatów”, jak nazywają ją inni. Charakteryzuje się umiarkowanymi temperaturami przez wszystkie miesiące w roku. Po wizycie w upalnych, nadmorskich rejonach, gdyż zazwyczaj stąd przybywają podróżni, jest to prawdziwe wybawienie dla przegrzanego organizmu. Wśród Polaków, odwiedzających to miejsce, mówi się, że to trochę Paryż, a trochę Zakopane. Dlaczego? Paryż, bo powstało pod koniec XIX wieku, jako uzdrowisko dla francuskich żołnierzy, Zakopane, bo położone w górach na wys. 1500 m n.p.m., a wielu mieszkańców tego kraju przyjeżdża tu, żeby odetchnąć od wszechobecnego zgiełku i upału. Temperatury są tu niższe niż w innych częściach Wietnamu, na przełomie grudnia i stycznia można mówić nawet o wietnamskiej zimie z temperaturami 5ºC. Lokalni mieszkańcy mają łagodne usposobienie i można liczyć na ciepłe przyjęcie z ich strony.

Jeszcze tego dnia odbyliśmy popołudniowy spacer do ogrodów botanicznych „Vuon Hoa Thanh Pho Dalat” (wstęp 40 tys. dongów od os.), przechadzając się wzdłuż malowniczego jeziora Xuan Huong. Dalat jest obecnie ogromnie popularnym miastem wśród turystów krajowych. Wokół centralnie zlokalizowanego jeziora, zawsze można spotkać wietnamskie pary spacerujące lub szalejące na tandemowych rowerach. Miasto, to także centrum kultury „kawowej”, uliczne kafejki znajdziemy niemal na każdym rogu, a w regionie zlokalizowanych jest wiele plantacji kawy. Dość popularnym napojem jest wino, tutejszy klimat sprzyja uprawie niektórych szczepów winorośli. Miasto zawdzięcza swoje powstanie Francuzom, którzy szukając ucieczki od tropikalnych temperatur wietnamskich nizin, założyli tutaj na początku XX w górski kurort. Wcześniej w okolicy znajdowały się jedynie niewielkie wioski górskich mniejszości etnicznych. Plany urbanistyczne zostały nakreślone przez znanego francuskiego architekta tamtych czasów, Ernesta Herbarda. Największy rozkwit przypadł na lata 40. XXw., kiedy miasto stało się prawdziwą letniskową stolicą Indochin. W latach 1939 – 45 swoje urzędy ulokowała tutaj większość kolonialnej administracji, a miasto funkcjonowało przez pewien czas jako oficjalna stolica Indochin. Region Dalat nie ucierpiał szczególnie podczas wojny amerykańsko-wietnamskiej, jedyne działania zbrojne w okolicy miały miejsce podczas ofensywy w Tet w 1968r. Zakończyły się one pozostawieniem kontroli nad miastem aż do zakończenia konfliktu w rękach sił południowowietnamskich. Przez kolejne dekady miasto w dalszym ciągu rozwijało się jako popularny ośrodek wypoczynkowy i tak jest aż do dziś, gdzie turystyka jest głównym czynnikiem napędzającym miejscową gospodarkę.

Koniec dnia ogłosiliśmy dla całej naszej ekipy wspólnym spotkaniem na półpiętrze przy piwie „Saigon”, winie „Wang Dalat” i miejscowym rumie „Asia”… ależ jesteśmy lokalnie patriotyczni w kwestii koktajli.

18-10-28-29_map

29.10.2018 poniedziałek – dzień 10. Zwiedzanie okolic Dalat na motocyklu

Górskie wzgórza w okolicy Dalat, to wietnamskie centrum upraw owoców, warzyw, kawy i kwiatów. Dziś mamy nie lada atrakcję, całodniową wycieczkę po okolicy na motocyklach, niestety jedynie w roli pasażera. Jeszcze do wczoraj miałem nadzieję, że będzie możliwość samemu dosiadać jakiegoś motorka (125cm²), ale organizator odmówił, zasłaniając się zakresem naszego ubezpieczenia. Po okolicy obwozi nas zorganizowana grupa starszych motocyklistów z klubu „Easy Riders”, z szefem, weteranem wojennym, o pseudonimie „Wing”. Na trasie przejazdu odwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc. Najpierw „Świątynię Smoka” z ogromnymi rzeźbami bóstw, następnie farmę kwiatów, które uprawia się głównie na eksport.

Mało kto jednak wie, że Wietnam jest drugim na świecie producentem kawy (po Brazylii) i największym dostawcą kawy robusta na rynek międzynarodowy (głównie do produkcji kawy rozpuszczalnej). Kraj ten jest prawdziwym rajem dla wszystkich miłośników „małej czarnej”. Kawa w Wietnamie pojawiła się w XIX wieku, za sprawą francuskich kolonialistów i od tamtej pory plantacje, jak i przemysł kawowy w tym kraju stale się rozwijają. Dostaniemy tu kawę podaną na „milion” sposobów, a każda będzie wyśmienita! To właśnie wzgórza w okolicy Dalat, pokryte są przez niezliczone plantacje kawy, my odwiedzimy jedną z nich, gdzie produkowana jet ta najdroższa „kopi luwak”. Najpierw wchodzimy między krzewy, a później podglądamy drzemiące za dnia cywety (luwak, łaskun palmowy). Zakładamy, że proces pozyskiwania ziaren jest Wam znany, lecz gdyby tak nie było… to już spieszymy z wyjaśnieniem. Cywety zjadają dojrzałe owoce kawowca i dopiero po strawieniu i wydaleniu ziaren, są one zbierane, dokładnie myte, suszone, a następnie palone i mielone. Mimo iż proces pozyskiwania ziaren brzmi dość odpychająco, to kawa „kopi luwak” uważana jest przez smakoszy za prawdziwy rarytas. Napój jest gęsty, o lekkim czekoladowym aromacie i bez charakterystycznej dla większości kaw goryczki oraz kwasowatości. Sprytny gatunek ludzki, obiera ziarenka kawy z cyweciego gówienka i sprzedaje jako coś ekstra, za ekstra cenę. Czym różni się „kopi luwak” od zwykłej kawy i skąd taka jej wysoka cena?… odpowiedź powyżej. A skoro ta kawa jest taka niesamowita, bo niby taka pyszna, a do tego jest jej tak mało na świecie… to dlaczego nie zacząć jej produkować na szeroką skalę, dalej mówiąc, że jest unikalna? Dlatego w Wietnamie, Chinach, Indonezji czy na Filipinach, zaczęły powstawać cywetowe farmy, gdzie niczym brojlery są faszerowane kawowym ziarnem wszelkiej maści, czyli najczęściej tym najgorszym, bo najtańszymi… robustą, słabą arabiką z defektami. Do tego dochodzi sposób traktowania i hodowania tychże zwierzaków. Tak więc, zejdźmy na ziemię, zostawmy kawy „obrabiane” przez luwaki, słonie, czy małpy i pijmy te najczęściej proponowane, „ca phe sua”, „ca phe sua da”, no i naszą ulubioną „ca phe den”. Zaparzanie wietnamskiej kawy to prawdziwy rytuał. „Ca phe den” to kawa czarna. Najczęściej była ona parzona przy nas, a często także sami mogliśmy zająć się jej przygotowaniem. Proces zaparzania przebiega następująco: Dostajemy małą pustą szklankę, na której położona jest zaparzaczka. Na metalowe sitko w zaparzaczce wsypuje się 2-3 łyżeczki świeżo zmielonej kawy (wybraliśmy „Moca Weasel”- 70 tys. dongów szklanka), po czym zalewa się wrzątkiem, dociska z góry specjalnym siteczkiem i na koniec zamyka przykrywką. Woda przesącza się przez ziarna kawy i kropelka po kropelce kapie do pustej szklanki, powoli zapełniając ją aromatyczną, mocną czarną kawą… konieczny czas oczekiwania, eliminuje więc pospiesznych Amerykanów.

Zajrzeliśmy również na farmę jedwabników, gdzie z dojrzałych kokonów pozyskuje się jedwab w sposób maszynowy. Przyglądamy się całemu procesowi, od jajek, przez larwy, po kokon, aż do momentu pozyskania jedwabnej nici na specyficznych przędzarkach, które pamiętają czasy kolonizatorów. Ponownie wskakujemy na motocykle i ruszamy dalej, by zobaczyć okazały wodospad „Thac Voi” (wstęp 20 tys. dongów od os.). Tuż obok znajduje się kolejny obowiązkowy punkt programu, pagoda ze słynnym wesołym Buddą i bóstwa o wielu dłoniach. To taki lokalny buddyzm… wesoły, kolorowy, trochę kiczowaty i mieszający wszystko ze wszystkim.

W powrotnej drodze zajrzeliśmy jeszcze do prymitywnej gorzelni, gdzie wytwarza się miejscową wódkę ryżową, oraz na farmę świerszczy, które po usmażeniu, traktuje się jak chrupką przekąskę do piwa. Była to specyficzna i trudna próba, smakują dziwnie, lecz bardzo ciekawie… jak chipsy z nogami.

Z jakiegoś powodu uszczęśliwia nas ta dzisiejsza wycieczka, może przez to wrażenie wolności, jakie zawsze mam daje motocykl, czy przez piękno tej okolicy, ale czujemy wielkie zadowolenie. Jak do tej pory, to nasz najfajniejszy dzień w Wietnamie. Wracamy cali w skowronkach, a nasi motocykliści podrzucają nas pod ostatnią atrakcję dnia, czyli punkt obowiązkowy podczas zwiedzania Dalat, szalony domek „Crazy House” (wstęp 50 tys. dongów od os.). Uznany za jeden z dziesięciu najbardziej zwariowanych hoteli świata. Przy budowie, najwyraźniej nie obowiązywały tradycyjne reguły architektoniczne. To podobno wietnamska odpowiedź na dzieła Gaudiego. Zaprojektował ją wietnamski architekt z dyplomem doktora Moskiewskiej Akademii Architektury. Budowla jest połączeniem drzewa i pałacu. Wnętrze „Crazy House” pełne jest wijących się schodów i sękatych mebli, nie ma ani jednej prostej ściany, za to jest tu mnóstwo mostków i tuneli, są pomieszczenia z imitującym podwodną głębie sufitem i gipsowe zwierzęta atakujące znienacka z zakamarków. Od samego spaceru po wąskich schodkach, umieszczonych na wysokości szczytów dachu, może zakręcić się w głowie. Według założenia miał sprzeciwić się odejściu od natury i przywrócić jej sens… w praktyce wygląda to jakby Gaudi coś przedawkował… i stworzył dom dla czarodzieja Gandalfa.

Dzisiejszy objazd motocyklowy kończymy na dworcu kolejowym, pamietającym czasy kiedy Francuzi doprowadzili tu linie kolejową. Reszta grupy w tym czasie udała się już na bazar i masaż. Wieczór spędzamy popijając miejscowe wino „Wang Dalat”.

30.10.2018 wtorek – dzień 11. Podróż do Mui Ne, odpoczynek nad morzem

Rano przejazd do nadmorskiego kurortu Mui Ne. Przejazd zajął nam prawie pięć godzin. Po zakwaterowaniu w hotelu „Delight Hotel” mamy czas wolny na całkowity relaks, plażowanie i spacery po piaszczystej plaży wśród palm kokosowych. Ciągną się na przestrzeni 16 km i zaliczane są do najbardziej dziewiczych plaż w całym Wietnamie, to główna wizytówka Mui Ne. Zapewniają niczym niezmącony spokój z dala od gwaru i hałasu wielkich kosmopolitycznych wietnamskich miast. Morze jest tu cudownie ciepłe, choć momentami może być niebezpieczne z powodu mocnego wiatru, dużych fal i silnych przypływów. Wiatr pojawia się zwykle około południa i cichnie dopiero późnym popołudniem.

Wieczorem istna uczta dla miłośników owoców morza, na promenadzie można zjeść świeżo złowione ryby, langusty, kalmary, krewetki, skorupiaki, żółwie etc., wszystko to przyrządzone na poczekaniu, a produkty prosto z morza. Dla chętnych doznań z innej przestrzeni kulinarnej dostępne są… węże, żaby i co tylko da się upiec, ugotować, usmażyć… a nie ucieknie.

18-10-30_map

31.10.2018 środa – dzień 12. Bajeczny potok, wioska rybacka i relaks na plaży

Rano po śniadaniu wyruszamy na wycieczkę rowerową po okolicy, słynącej z niesamowitych, nadmorskich widoków, wiosek rybackich i piaszczystych wydm. Najpierw podjeżdżamy ok 5km na północ, aby przy moście pozostawić rowery i przespacerować się piaszczystym dnem strumyka, wzdłuż doliny „Bajecznego Potoku” („Suoi Tien”), płynącego wśród wielokolorowych skał (wstęp 15 tys. dongów od os.). „Fairy Stream” to mały strumyk, który wije się w czerwonym wąwozie między lasami bambusowymi, kamieniami i wydmami. W niektórych momentach krajobraz wąwozu przypomina miniaturową wersję Wielkiego Kanionu. W przeważającej części woda w potoku sięga wysokości kostki, więc komfortowo wąwóz można eksplorować boso, piaszczystym jego dnem, gdzie na końcu spaceowej trasy znajduje się niewielki wodospad. Po drodze rozpijaliśmy kokosy, zajadaliśmy duriana i zabawialiśmy pytona. Cały spacer w obie strony zajął nam ok.1,5h. Następnie odwiedziliśmy tradycyjną rybacką wioskę z niezliczoną ilością różnokolorowych kutrów i odstręczającą ilością śmieci i odpadów. Wietnamska wioska Mui Ne, położona na wybrzeżu morza Południowochińskiego oznacza nic innego jak „przylądek schronienia”, a jej nazwa wywodzi się od słów: „Mui”- przylądek oraz słowa „Ne”- chować się. W zamierzchłych czasach rybacy, którzy szukali kryjówki przed szalejącymi w regionie niebezpiecznymi tajfunami, osiedlili się w tutejszej zatoce i założyli osadę, która miała im zapewnić spokój i przeżycie. Przy wjeździe do wioski rozpościera się panoramiczny widok na rozległe wybrzeże porośnięte kołyszącymi się na wietrze palmami i niezwykle kolorowe łodzie rybackie zacumowane w zatoce. Portowa plaża to idealne miejsce do zakupu lokalnych „owoców morza” oraz obserwacji codziennego życia mieszkańców rybackiej wioski. Szczególną uwagę przyciągają tu typowe dla Wietnamu okrągłe łódki rybackie – wiosłowanie na takiej łodzi to wielka sztuka! Ostatnich dwadzieścia lat rozwoju, przekształciły tę niegdyś senną wioskę rybacką w popularny, wczasowy kurort.

W dalszej części nasza rowerowa wycieczka niestety, przekształciła się w ekstremalną walkę z wypożyczonym sprzętem. Zużyte i zardzewiałe rowery, już na początku odmówiły posługi. Mój sprzęt na którym jechałem wydawał odgłosy niczym grzechotnik, do momentu aż przerzutka wkręciła się w szprychy i konieczna była wymiana roweru. Wioli rower strzelał przerzutkami, inne blokowały się lub nie zamierzały hamować. Bohatersko, po 15 km mozolnej walki ze sprzętem, udało się jednak dotrzeć na skraj kurortu, gdzie rozciągają się potężne wydmy. Charakteryzują się żółto-pomarańczowym piaskiem, uformowanym w łagodne zbocza przypominające swoim kształtem i fakturą miniaturkę pustyń Bliskiego Wschodu. W drodze powrotnej, nieco zmordowani awariami, urządziliśmy sobie prawdziwą ucztę z owoców morza w nabrzeżnej tawernie. Po 15.00 powróciliśmy do hotelu, choć momentami było ciężko i tak każdy miał uśmiech dookoła głowy. Dalszą część dnia przeznaczamy na odpoczynek.

Wieczorem, po masażu i „kropelkach” powróciły do nas siły i najpierw udaliśmy się do nadmorskiej tawerny na ucztę z langustą i białym winem w roli głównej, a potem do lokalu „Joe’s” na koncert, gdzie głównym wykonawcą był Johnny Stock. Były tańce, ale też okazaliśmy się najwierniejszą grupą wsparcia wokalistów, co docenili, ochoczo zezwalając na fotki… bez nas i wspomagaczy… nie dociągnęliby tego koncertu nawet do dobranocki.

01.11.2018 czwartek – dzień 13. Plażowanie, a po południu przejazd do Ho Chi Minh City

Przedpołudnie mamy wolne, więc wreszcie jest nieco czasu, aby uporać się z relacją, choćby tylko częściowo, gdyż do tej pory nigdy nie było go w nadmiarze. Po południu wyjeżdżamy autobusem do największej metropolii Wietnamu – Ho Chi Minh City, która wcześniej nosiła nazwę Sajgon.

Po dotarciu do celu meldujemy się w hotelu „Giang Son” i mamy jeszcze odrobinę czasu, aby po zmierzchu, powłóczyć się po najbliższych zakamarkach miasta. Co nieco zjedliśmy, tyle samo wypiliśmy i dusznym, smrodliwym traktem, powróciliśmy do hotelu.

18-11-01_map

02.11.2018 piątek – dzień 14. Zwiedzanie największych atrakcji turystycznych w Ho Chi Minh City

Od rana zapoznajemy się z nową, 15 osobową grupą, przybyłą na drugą część podróży. Później już wspólnie spacerem, wyruszylismy na trasę zwiedzania najciekawszych zakątków miasta Ho Chi Minh City. W tym miejscu trochę historii… w 1975 roku zakończyła się wojna wietnamska, w której po przeciwnych stronach walczyły komunistyczna Demokratyczna Republika Wietnamu (Wietnam Północny), wspierana głównie przez Związek Radziecki i Republika Wietnamu (Wietnam Południowy) wspierana przez Stany Zjednoczone. Powstało wtedy jedno państwo, Socjalistyczna Republika Wietnamu. Sajgon dostał wtedy nową nazwę, Ho Chi Minh City od imienia wodza Komunistycznej Partii Indochin i prezydenta Demokratycznej Republiki Wietnamu. Choć podobizna „Wujka Ho” widoczna jest wszędzie na dziesiątkach portretów i bilbordów, mieszkańcy miasta do dziś używają starej nazwy Sajgon. Kto pamięta oskarowe „Indochiny” z Catherine Deneuve? Akcja tego melodramatu wojennego toczy się w czasach, gdy Sajgon był kolonialną stolicą francuskich Indochin. W jednej ze scen bohaterowie piją kawę w luksusowym hotelu „Continental Saigon”. Jego secesyjna architektura i kolonialny wystrój, idealnie wpisują się w dekadencki styl śródmieścia.

Zwiedzanie rozpoczynamy od świątyń mniejszości religijnych Wietnamu. Najpierw zwiedzamy świątynię hinduistyczną Mariamman; została zbudowana w XIX wieku i poświęcona bogini Mariamman. Obiekt ten jest typowy dla kultury hinduizmu i przedstawia kolorowe figury świętych, następnie centralny meczet, a później katedrę Notre Dame – kościół rzymskokatolicki z dwiema 58 metrowymi wieżami. Na trasie przechodząc przez starą dzielnicę kolonialną oglądamy Ratusz Miejski, monumentalny budynek Opery Miejskiej oraz „Hotel de Ville”, najbardziej reprezentacyjny budynek w mieście . Prawdziwą wizytówką kolonialnych tradycji miasta, jest piękny gmach Poczty Głównej. Został zbudowany na początku XX wieku za czasów Francuskich Indochin. W części budynku nadal znajduje się poczta, a jego wyszukane wnętrze, sklepy oraz ogromny obraz Ho Chi Minha, sprawiają że dziś obiekt ten jest również wielką atrakcją turystyczną. W przestronnym holu, do dziś poczuć można atmosferę indochińskiej metropolii, a o Azji przypomina jedynie gorący i duszny wiatr, niosący mieszaninę upojnych zapachów. Tak nadal pachnie Sajgon.

Dalej na trasie zwiedzania znalazł się  „The Independence Palace” (wstęp 40 tys. dongów od os.). Budowla położona w centrum miasta, otoczona ogrodem, stoi na miejscu dawnej rezydencji francuskiego gubernatora z drugiej połowy XIX wieku. Obecny budynek Pałacu Zjednoczenia ukończono w 1966 roku. W pałacowym ogrodzie stoją dwa czołgi… te same, które 30 kwietnia 1975 roku obaliły żeliwną bramę pałacu, rozpoczynając ostateczny szturm na siedzibę rządu Wietnamu Południowego. Kapitulacja Sajgonu i aresztowanie ostatniego jego przywódcy, generała Duang Van Minha, oznaczała ostateczne zwycięstwo komunistycznego Północnego Wietnamu i zjednoczenie kraju.

W pobliżu pałacu stoi, znany z setek zdjęć, budynek dawnej ambasady amerykańskiej. W ostatnich godzinach przed zajęciem Sajgonu przez wojska Północnego Wietnamu ewakuowali się stąd żołnierze, pracownicy cywilni oraz urzędnicy amerykańscy i południowowietnamscy. W czasie dziewiętnastogodzinnej operacji, w której udział wzięło 81 śmigłowców, amerykańskie lotnictwo ewakuowało 1373 Amerykanów oraz 5595 Wietnamczyków, z czego ponad dwa tysiące podjętych zostało z terenu i dachu ambasady. Był to ostatni epizod trwającej od szesnastu lat wojny.

Przechodząc dalej kolonialną częścią dawnego Sajgonu, docieramy pod najsłynniejsze liceum im. Marie Curie Skłodowskiej, aby na koniec dotrzeć do Muzeum Pozostałości Wojennych „War Remnants Museum”, czyli „Nha Trung Bay Toi Ac Chien Tranh” (wstęp 40 tys dongów od os.). Ukazuje historię i tragedię konfliktu wietnamsko – amerykańskiego. Są tutaj obrazy z pola walki przedstawiające żołnierzy amerykańskich ze szczątkami Wietnamczyków, palone pola ryżowe i wszystkie okropieństwa tamtej wojny. Jest mnóstwo fotografii pokazujących zabitych ludzi podczas ataków, okaleczonych przez miny, granaty, po amputacjach. Muzeum jest na tyle obrazowe i dosłowne, że przy opisywaniu kolejnej formy broni używanej przez amerykańskie wojsko, na przykład napalmu, czy bomb fosforowych, dołączone są zdjęcie wielu ofiar właśnie po użyciu tych gatunków broni. Natomiast sala opisująca działanie i skutki środka „Agent Orange”, pełna jest zdjęć dzieci, które zniekształcone urodziły się w latach powojennych. Obecne są zdjęcia nienarodzonych, zniekształconych płodów… na mnie zrobiło to piorunujące wrażenie, wręcz czasami aż nazbyt. Są tu także pokazane klatki dla więźniów, będące jednocześnie narzędziami tortur, jest duża wystawa broni i granatów, a na zewnątrz stoją samoloty, helikoptery i wozy opancerzone „skonfiskowane amerykańskiemu imperializmowi”. Wietnam nieodmiennie kojarzy się ze zdjęciami sprzed pięćdziesięciu laty, kiedy toczył się tam jeden z najkrwawszych konfliktów południowej Azji. Odsączając wszelką propagandę (nie ma ani słowa o zbrodniach Wietkongu) i fakty historyczne, zdajemy sobie jednak sprawę, że świetlany mit krystalicznego żołnierza amerykańskiego znacznie nam blaknie. Na zdjęciach (w większości robionych przez samych Amerykanów) widzimy egzekucje ludności cywilnej, tortury oraz fotografie ofiar. Zdjęcia wyselekcjonowane są bez żadnej cenzury, dlatego są rozpaczliwie przejmujące. Wojna wietnamska zmieniła cały świat, właśnie wtedy narodził się ruch hippisowski i powstała muzyka, której wykonawcy stali się ikonami kultury. Ale wróćmy do zdjęć… historii jednej fotografii, którą od lat doskonale pamiętam i zobaczyłam ją w tym właśnie muzeum… to „Napalm Girl”… i tak dnia 8 czerwca 1972 roku, Nick Ut wykonał zdjęcie, które zaszokowało opinię publiczną na całym świecie. W ww. roku wojna wietnamska wchodziła powoli w decydującą fazę. Obie strony konfliktu zaczęły stosować coraz bardziej drastyczne i brutalne środki walki. Wojska Wietkongu oraz Wietnamu Północnego, często dokonywały masakry ludności cywilnej, natomiast Amerykanie używając napalmu oraz nalotów dywanowych, wielokrotnie niszczyli cywilne osady i zabudowania. 8 czerwca doszło do walki o wioskę Tramg Bang. 9-letnia Kim Phuc dołączyła do grupy uciekinierów z wioski, która kierowała się w stronę stanowisk południowowietnamskich wojsk. Niestety w wyniku pomyłki pilota, który uznał ich za grupę wojsk nieprzyjaciela, dokonany został na nich zrzut ładunku z napalmem. W czasie bombardowania śmierć poniosły cztery osoby, w tym dwóch kuzynów Kim, a wiele innych osób zostało poważnie rannych.

Na koniec obchodu miasta docieramy pod słynną halę targową, gdzie można zjeść specjały kuchni wietnamskiej oraz kupić wszystko co oferuje Sajgon. Jest gwarno, ciasno, a mieszanina zapachów pobudza zmysły i wprowadza je w stan czuwania.

Obecnie, w potężnej aglomeracji Ho Chi Minh City, mieszka prawie 11 mln ludzi, z których większość spędza dzień na ulicy. Upał sprawia, że domy i mieszkania służą jedynie do snu, handel, usługi i spotkania towarzyskie, odbywają się głównie pod gołym niebem, na ulicy. Fryzjer? Proszę bardzo, możemy ostrzyc się na trawniku. Pedicure? Dlaczego nie robić tego koło poczty? Chodniki są zajęte przez tysiące kramików, przydrożnych barów, punktów sprzedaży i naprawy wszystkiego, co tylko może być potrzebne. W księgarni natkneliśmy się na dwie dziewczyny (sprzedawczynie, może klientki?), które jak gdyby nigdy nic śpią na ziemi pomiędzy regałami. Niektóre sklepy i restauracje są również miejscem zabawy, odpoczynku i snu dzieci, których rodzice pracują do później nocy. Na chodnikach urządza się towarzyskie imprezy, a ich uczestnicy siedząc w kucki do późna w nocy, bawią się, jedzą i piją. Nikomu też nie przychodzi do głowy, by widzieć w tym cokolwiek niestosownego. Tak po prostu jest i już. Największa aglomeracja Wietnamu bez przerwy tętni życiem, a dostojne, secesyjne budowle nadają miastu jednoznaczny styl dawnej, kolonialnej metropolii. To można zobaczyć tylko w Wietnamie. Wzdłuż ulic ciągną się linie elektryczne w dość oryginalnych konfiguracjach. Wyglądają jak koszmarny sen szalonego elektryka. Liczące czasem po kilkaset przewodów wiązki, zwieszają się ze słupów niczym rozczochrane brody, tworząc ponad ulicami gigantyczną pajęczynę drutów. Kilometry splątanych do niemożliwości przewodów elektrycznych, zasilają tysiące świecących przez całą dobę, nie wiadomo co oświetlających, energooszczędnych żarówek. Jak to wszystko działa w lepkim od wilgoci powietrzu, pozostaje tajemnicą ich twórców… najważniejsze jednak, że działa! Sami Wietnamczycy zdają sobie zresztą sprawę z osobliwości tego rozwiązania i sprzedają nawet koszulki z obrazkami skłębionych kabli. Jeśli nie można czegoś zmienić, trzeba to zaakceptować, albo uczynić z tego dodatkowy walor. Dzisiejszy Wietnam nie przypomina już tego sprzed lat, jest zupełnie innym państwem. Jest tu wesoło, kolorowo, bardzo smacznie i niezwykle egzotycznie.

Dla Europejczyka wielkie miasta Wietnamu są prawdziwym wyzwaniem. Natomiast szokiem, jest organizacja ruchu ulicznego. Na pierwszy rzut oka setki tysięcy pojazdów, od małych motocykli, przez wszechobecne skutery najróżniejszych marek, po luksusowe suwy i ciężarówki, niczym lawa, bez żadnego porządku, przelewają się przez ulice miasta. Nikt nie respektuje tu sygnalizacji świetlnej, obowiązującego kierunku ruchu, czy nawet przejść dla pieszych. Powody są dwa. Po pierwsze, każdy Wietnamczyk od dziecka słyszy, że kolor czerwony to kolor socjalizmu, zwycięstwa i partii, a te nie zatrzymują się przed przeciwnościami losu, lecz pokonują przebojem wszelkie pojawiające się na ich drodze przeszkody. Nikt więc nie respektuje takiej błahostki jak czerwone światło na przejściu. Po drugie, Wietnamczycy nie znają poczucia strachu… wierzą, że skoro nie pokonali ich Mongołowie, Chińczycy, Francuzi ani nawet Amerykanie, nie pokona ich nikt, cóż znaczy więc jadący w ich stronę samochód. Wydawać się może, że na ulicy obowiązuje prawo silniejszego, ale to tylko nasza, europejska logika. Kiedy chce się przejść przez ulicę, po której płynie nieprzerwana rzeka pojazdów, wystarczy zapomnieć o strachu, zamknąć oczy i przejść nie zatrzymując się pod żadnym pozorem. Pędzące pojazdy jakimś niezrozumiałym cudem potrafią ominąć piechura. I tu dają znać o sobie zakorzenione w wietnamskim prawie zwyczaje. Jeżeli dojdzie do jakiegoś wypadku, winę ponosi ten… kto jest większy i silniejszy. Gdy samochód potrąci kierowcę skutera, winny będzie zawsze samochód. Kierowca skutera poniesie za to winę w przypadku kraksy z rowerzystą lub pieszym. W ten prosty sposób w Wietnamie… niemal nie ma wypadków. Każdy, kto kieruje potencjalnie niebezpiecznym dla innych pojazdem, po prostu musi uważać. Cała frustracja kierowców idzie dosłownie… w gwizdek, a klaksony, które Wietnamczycy mają w swoich pojazdach, są chyba jedne z najgłośniejszych na świecie. W Wietnamie nie ma czasu na asymilację. Turysta od razu wpada w objęcia, nie tylko nieprawdopodobnych zasad ruchu drogowego, ale i odmiennych zwyczajów oraz totalnie innego myślenia. Również kuchnia niewiele ma wspólnego z tym, co wyobrażamy sobie, jedząc w Polsce w „wietnamskiej restauracji”. Największą atrakcją miasta są małe, lokalne knajpki. Zjeść można w nich niemal wszystko, co oferuje egzotyczna kuchnia Wietnamu. Wszędzie można napić się jednego z najpopularniejszych gatunków lokalnego piwa „Saigon”. I choć Ho Chi Minh City kusi przez całą dobę, to najbardziej klimatycznie jest tutaj wieczorami, w jednej z ulicznych knajpek. W tym miejscu wypada jeszcze wspomnieć o jednej z charakterystycznych rzeczy, typowej dla dużych miast Wietnamu, to domy tunelowe, niewiarygodnie wąskie i głębokie w poziomie, licząc od frontu… to z oszczędności… gdyż najdroższa jest ziemia przy ulicy, więc od frontu trzeba wykorzystać jak najmniej miejsca… toteż kamienice stojąc jedna przy drugiej… wyglądają jak pudełka czekoladek ustawione w pionie. Niestety centrum, pomału jednak upodabnia się do wielkich miast azjatyckich, a stara architektura ustępuje stopniowo miejsca nowoczesnym biurowcom.

03.11.2018 – sobota – dzień 15. Delta Mekongu: gaje palmowe, łodzie, kanały, lokalne wioski

Dzisiaj nadszedł czas pożegnania, po dwóch tygodniach podróży, rozstajemy się z naszymi kompanami wspólnej włóczęgi poprzez Wietnam. W Sajgonie dołączyła do pozostałej naszej piątki nowa grupa, z którą zapoznalismy się wczoraj. Ruszamy na dalszy podbój półwyspu indochińskiego, a zaczynamy ten etap przejazdem przez Deltę Mekongu. Kolejne dwa dni spędzimy wśród miast, wiosek oraz kanałów w jednej z największych delt na świecie. Będziemy mieli okazję pływać statkami, łodziami silnikowymi oraz wiosłowymi po licznych kanałach wśród upraw ryżu, gajów palmowych i lokalnych wiosek. Dzisiejszego dnia jedziemy najpierw autokarem nad jedną z odnóg rzeki do portowego miasta My Tho.

Tu zwiedzamy najpierw hinduistyczną świątynię z trzema postaciami Buddy, stojącą, leżącą i szczęśliwego Buddy, a następnie płyniemy łodzią, aby przyjrzeć się z bliska domom na palach oraz plantacjom owoców nad jej brzegami. Poprzez palmowe zarośla, dopływamy do wioski rybackiej, potem odwiedzamy wytwórnię miodu i produktów z niego wytworzonych, gdzie zostaliśmy ugoszczeni herbatką z miodem, owocami, a do tego grajkowie i śpiewy, które zwykłam określać „miałkotem”. Następnie to co wszyscy lubią najbardziej… wytwórnia cukierków kokosowych oraz wódki ryżowej, ale nie takich tam cukierków, to naturalne w rozmaitych wersjach „creme de la creme”. My zakupiliśmy te z durianem, a niech kokos ma posmak zleżałej, zgniłej cebuli. Natomiast wódka ryżowa, była raczej wyrobem medycznym zawierającym węże i skorpiony w całości, nie konsultowaliśmy się z żadnym szamanem, znachorem, lekarzem, ani farmaceutą jakie leczy dolegliwości… natychmiast rozpoczęliśmy leczenie, a ile było przy tym radości. Następnie, już dużą motorową łodzią po wodach Mekongu, przemieszczamy się na lunch, który mamy zarezerwowany na „Żółwiej Wyspie” w jednym z pomelowych sadów. Delta Mekongu, to rzecz jasna nie tylko romantyczne wycieczki długimi czółnami… trzeba mieć świadomość, że jest to odwieczne miejsce życia i pracy milionów ludzi. Mekong jest najdłuższą rzeką Półwyspu Indochińskiego. Jego źródła zlokalizowane są na Wyżynie Tybetańskiej, a ujście do Morza Południowochińskiego na terenie Kambodży i Wietnamu. Znaleźć się w miejscu, gdzie „Rzeka Dziewięciu Smoków” kończy swój bieg i obserwować codzienne życie mieszkańców tego obszaru, to niezapomniane przeżycie.

Późnym popołudniem po przepłynięciu do My Tho, ponownie wsiadamy do autokaru i po trzech godzinach jazdy, docieramy do stolicy wietnamskiej delty, do 1,5mln miasta Can Tho. Tu mamy zarezerwowany nocleg w hotelu „Huynh Lac Hotel”. Wieczorową porą idziemy podpatrzeć „night market”, coś zjeść, coś popróbować, a było w czym wybierać.

18-11-03_map

04.11.2018 niedziela – dzień 16. Pływający targ i rezerwat ptaków Tra Su

Rano zaraz po wczesnym śniadaniu, już o 6.30, maszerujemy do nabrzeżnej przystani, gdzie wsiadamy na łódź i odbywamy rejs po rzece Bassac (jednej z odnóg Mekongu). Naszym głównym celem jest dopłynięcie do położonego 10km od miasta, pływającego targu „floating market” w miejscowości Cai Rang. Sprzedaje się tu wszelkiego rodzaju warzywa i owoce w ilościach hurtowych, w tym jedne z najlepszych ananasów w całej Azji, gdzie na jednej z łodzi próbujemy już tych obranych, cóż powiedzieć?… są doskonałe. Na trasie podglądamy życie toczące się na wodzie i brzegach tej ogromnej rzeki. Wszędzie mnóstwo wszelakiego sprzętu pływającego, od małych łupinek, po wielkie barki załadowane piachem, tak, że wydaje się iż przy małej fali, woda przedostanie się przez burty i zatoną. Wzdłuż brzegu rozłożyły się różne warsztaty i przetwórnie, a pomiędzy nimi małe domki i siedliska ludzkie, gdzie głównym budulcem jest drewno i blacha falista. Niestety nierozłącznym elementem tej egzotycznej mieszaniny architektonicznej… są śmieci, tak w wodzie, jak i na brzegu.

Następnie przepłynęliśmy do lokalnej, przydomowej fabryki, gdzie wyrabia się ręcznie makaron ryżowy. Podglądamy cały proces technologiczny jego produkcji, aby na koniec degustować jego smaki w trzech naturalnie barwionych kolorach. Produkcja okazała się tak łatwa, że sami wzięliśmy się do roboty, początki były lekko dziurawe, ale później to już tylko „niszczarka” i makaron gotowy. Dalsza część rejsu doprowadziła nas do nabrzeżnych ogrodów, gdzie głównym uprawianym tu owocem jest jackfruit, wielki żółtawy owoc o powierzchni przypominające owoce kasztana… mocno kolczasty.

Stamtąd na rowerach przejechaliśmy do następnej osobliwości tego miejsca, jakim jest dziwnie rozrośnięte drzewo. Niegdyś powalone przez wiatr, poprzez gałęzie ukorzeniło się i rozrosło w poziomie na rozległym obszarze. Oczywiście jak zawsze w takich przypadkach, szuka się świętości takich miejsc, więc pomiędzy konarami ulokowano skromną kapliczkę, a tuż obok, w małym budynku ołtarz, wyglądający do złudzenia podobnie jak buddyjski, jednak Buddę… zastąpiło popiersie Cho Chi Mina, czyli „Wujka Ho”. Dalszą część dnia spędzilismy w jackfruitowym sadzie, biorąc pod uwagę poprzednie doświadczenia z „rowerami”, najpierw poleżeliśmy w hamakach, a później patrzyliśmy jak grillują się żabki, ptaszki, myszki i małe wężyki… a wszystko takie świeże. Wracamy rzeką do Can Tho i po obiedzie wsiadamy do autobusu, aby przemieścić się w kierunku granicy z Kambodżą. Na koniec dnia, podjechaliśmy jeszcze do rezerwatu ptaków „Sao Mai Tra Su”. Pływając łodzią po zarośniętych kanałach, wśród lilii i rzęs wodnych, podglądaliśmy różne gatunki ptactwa wodnego. Pod wieczór, już po zmroku, dotarliśmy do położonej niedaleko granicy z Kambodżą małej miejscowości Chau Doc, gdzie w hotelu „Hai Chau Hotel” zakwaterowaliśmy się na nocleg.

Jeszcze tego wieczoru, ja, Asia, Ala i Luśka poszłyśmy na masaż, a ponieważ jeden był nieczynny, inny nie miał wolnych miejsc, a później jeszcze postanowiłyśmy coś zjeść… to tak się zakręciłyśmy, że powrót do hotelu stał się nie lada wyzwaniem, biorąc pod uwagę, że… żadna z nas nie wzięła hotelowej wizytówki. Kiedy mijałyśmy drugi raz tych samych ludzi, wydawało nam się, że oni już wiedzą co się wydarzyło, no cóż… cztery „nibyblondynki” wreszcie trafiły do hotelu. Nawet Wojtek z Andrzejem się ucieszyli, gdyż już mieli wyruszyć na poszukiwania… kobiety i weksle zawsze wracają;-)

18-11-04_map

Dzisiaj kończy się nasza przygoda z Wietnamem, jutro rano szybką łodzią płyniemy do granicy z Kambodżą.

——————————- NASTĘPNA >>>>