05.03.2018r – poniedziałek

Inle Lake – zwiedzanie

Śniadanie jak zwykle wyśmienite. Dziś, cały dzień spędzamy na jeziorze Inle Lake. Do dyspozycji mamy dużą łódź motorową i już o 8.30 wypływamy z małej przystani w Yawnghwe, położonej nad kanałem łączącym miasto z jeziorem. Mamy zamiar zobaczyć jak żyją i pracują miejscowi rybacy, podpatrzeć jak sadzi się warzywa w „ogrodach” na jeziorze, jak wytwarza się piękne materiały z lotosu i jedwabiu, wyroby ze srebra i metalu, a także zobaczyć świątynie buddyjskie i monastyry. Atrakcji jest całkiem sporo.

Najpierw płyniemy kilka kilometrów wąskim kanałem, motor, jednocylindrowy diesel mocno warczy i wibruje, na otwartej wodzie nasz kierownik łodzi mocno przyspiesza. Ruch niemały, gdyż to jedyna droga, łącząca wioski ulokowane wzdłuż brzegów. Jezioro Inle Lake jest całkiem spore, 22 km dł. i 11 km szer. i jest dosyć płytkie, średnio ok. 4 m. Podobno dawno temu, lud Intha rozpoczął proces zasiedlania, budując na nim domy, ogrody i całe osady. Jedna z legend głosi, że dwóch braci pochodzących z Dawei (południowa Birma) przybyło do Yaunghwe (oryginalna nazwa miasta Nyaungshwe) w 1359 r., aby służyć władcy Shan’ów. Okazali się bardzo dobrymi, ciężko pracującymi robotnikami i dlatego zostali poproszeni, aby sprowadzili kolejne rodziny ze swoich stron. Podanie głosi, że wszyscy obecni mieszkańcy jeziora są potomkami tych ludzi. Obecnie jezioro i okolice zamieszkuje ponad 70tys. osób. Na pierwszy rzut, pojawili się rybacy z grupy etnicznej Intha, są znani z techniki wiosłowania przy użyciu nóg. Stoją na rufach stosunkowo wąskich łodzi i wiosłują nogą, owijając stopę wokół długiego wiosła. Dzięki takiemu zabiegowi po pierwsze: mają wolne obie ręce, co umożliwia im swobodne zarzucanie i wyciąganie sieci, a po drugie ich pole widoczności jest o wiele większe, niż gdyby siedzieli. W takiej pozycji potrafią zachować równowagę i skupić się na operowaniu siecią, wiosłem i koszem? Ich akrobatyczne popisy budzą nasze uznanie.

Po „drodze” mijamy bardzo dużo wyładowanych po brzegi łodzi. Miejscowi pewnie płyną do miasteczka, aby sprzedać swoje uprawy znad jeziora, inni wiozą zaopatrzenie z miasta. Główne produkty z pływających ogrodów to pomidory, znane w całym kraju oraz kabaczki, kalafiory, ogórki, fasola, a nawet ziemniaki. Ponoć sezon trwa tu cały rok. Mijamy skupiska domostw na palach, rodzin, których życie odbywa się w tym właśnie miejscu… na wodzie. Możemy podglądać mieszkańców, podczas zwyczajowych porannych czynności. Niektórzy już dawno wyruszyli do pracy na jezioro, jedni zastawiają sieci i wielkie kosze ze swych łódek, inni poławiają wodorosty, ktoś tam wydobywa ziemię, ktoś inny tworzy wyroby rękodzielnicze. Mężczyźni na łodziach, zapewne rolnicy, za pomocą długich tyczek ładują na pokład podwodne trawy i wodorosty. To cenny dar natury, podłoże do pływających ogrodów. Wpływamy w szuwary, ale tak naprawdę, są to właśnie te ogrody uprawne pływające na wodzie „Floating Garden”. Niezwykła sprawa, pasy skłębionych wodorostów, częściowo gnijących, zastępują glebę, a dla stabilności konstrukcji wszystko to przytwierdzone jest do dna bambusowymi tyczkami. Tak przygotowane grządki, oporządza się z wąskich łódek, sadząc, pieląc, by w końcowym etapie, zebrać owoce dziwnej i zarazem trudnej pracy rolnika-wodnika.

Obowiązkowymi postojami podczas wycieczki po jeziorze… są sklepy. Można w nich nie tylko kupować lokalne pamiątki, ale także zobaczyć jak przebiega ich wyrób. Większość rzeczy jest tu ręcznie robiona od podstaw, bez względu na to, czy jest to srebrna biżuteria, drewniane rzeźby, ubrania z jedwabiu lub włókien lotosu, czy słodkie cheroots (czyli rodzaj cygaretek). Wszędzie można usiąść, napić się herbaty i porozmawiać z miejscowymi. Tak więc, na pierwszy rzut trafiamy do warsztatu rzemieślniczego przetwarzającego srebro (Silver Workshop). Z zegarmistrzowską precyzją, powstają tu prawdziwe dzieła sztuki jubilerskiej… które w sklepie za ścianą, można rzecz jasna zakupić. Kolejne miejsce, gdzie w roli „turystycznej atrakcji”, można spotkać długoszyje kobiety z plemienia Padaung i Kayan. Ich głównym zadaniem, jest pozowanie do zdjęć i wyrabianie na krosnach szali, które później sprzedawane są w danym sklepie. Mamy mieszane uczucia, co do takiego sposobu podnoszenia atrakcyjności sklepów, do których są przywożeni turyści. Owe panie, zwane są jako kobiety-żyrafy. Na ich szyjach umieszczone są mosiężne bransolety, które powodują iż odległość od obojczyków do twarzy, jest nienaturalnie wydłużona. Im kobieta starsza, tym więcej ma bransolet. Ale to nie koniec, zdobne obręcze mają pod kolanami i na rekach. Tak więc, waga kompletnej kobiety zwiększa się o kilkanaście kilogramów. Faktycznie „długie szyje” nie pochodzą z okolic jeziora, lecz są przywożone tu z północnych regionów kraju, gdzie nakładanie bransolet, wciąż jest żywą tradycją. Kolejnym warsztatem, był ten produkujący papier. Uzyskuje się go z melasy ryżowej, którą się rozwałkowuje na bardzo cienką warstwę. Potem nakłada się na tackę i zanurza w wodzie, a następnie suszy. Ciekawostką jest fakt iż wzory ozdobne, uzyskuje się na papierze ryżowym, poprzez zatapianie między warstwy płatków kwiatowych. Jest to tak dobrze wykonane i zakonserwowane, iż później kolorowe warstwy nie płowieją. Wyrabia się z nich również… kolorowe parasolki.

Następnie dopływamy do świątyni „Phaung Daw Oo Pagoda”. Znalezienie miejsca do zacumowania graniczy z cudem, ale o dziwo, koło świątyni cuda się zdarzają i to nader często, bo każdemu udaje się jakoś przybić do brzegu. Idziemy do głównego budynku i już wiemy, co komu jest potrzebne. Dla kobiet kwiaty, gdyż idą złożyć je w ofierze urody. Dla mężczyzn złote płatki, jako ofiara dla świątyni, pozłota dla wizerunków Buddy. Męski świat zmierza do podwyższenia, wokół którego kłębi się tłum facetów w tradycyjnym ubiorze longyi. Wiola pozostaje w rozsądnej odległości, a ja usiłuję dołączyć do tego tłumu, przepchać się i podglądnąć o co chodzi. Zabiegają, by jak najstaranniej, przykleić małe płatki złotej folii, do bezkształtnej figury złotego Buddy (figur jest 5), który nie przypomina już niczego… chociaż, jakby się dobrze przyjrzeć… mozolne lepienie złotych bałwanków? Raz do roku, cztery z figur, stawiane są na dużej złotej łodzi, która pływa od wioski do wioski dookoła jeziora. Jest to dzień niezwykle uroczysty i wszyscy wówczas świętują.

Odwiedzamy kolejne warsztaty i manufaktury, ale najciekawszą było specyficzne tkactwo w „Khin Sann Yin” (Lotus Weaving), przędzą pozyskiwaną z łodyg pewnej odmiany lotosu, który jest uprawiany w wodach jeziora. Fakt, że przędza pozyskana z lotosu, posiada tak mocne włókna, zaskoczył nas bardzo, ale jeszcze bardziej, zadziwiło nas sprawne obsługiwanie tradycyjnych, drewnianych krosien do tkania. Jak zwykle, można zakupić utkane produkty, ceny krążą w okolicach gwiazd… niewielka lotosowa apaszka to koszt 100$ USD.

Zaglądamy jeszcze do kowala (Black Smith), gdzie produkuje się gongi, młotki, noże i wiele innych żelastw. Później dopływamy do niezwykłej wytwórni ręcznie zwijanych cygaretek. Przyglądamy się technologi ich produkcji. Kobiety siedzą na podłodze i sprawnie zwijają „cheroot”, czyli cygara z liści tha-na-phet, zlepione gumą lub specjalnym klejem. Specyfiką są różne dodatki (bananowy, miodowy, anyżowy, miętowy). Ostatecznie, można je zakupić w pięknie zdobionych puszkach i pudełkach z laki. W takich okolicznościach, dzisiejszy lunch mamy również na wodzie, w restauracji „Shwe Kyar Pwint”, oczywiście umiejscowionej na palach, na środku jeziora. Ostatnim punktem zwiedzania był „Nga Phe Chaung Monastery”, czyli „Świątynia Skaczącego Kota”. Ponoć każdy nowy kandydat na mnicha, dostaje kota do wychowania, ale znając kocią naturę, należy się zastanowić nad tym… czy to nie kot będzie wychowywał przyszłego mnicha. W klasztorze, oprócz kotów skaczących przez obręcze, można podziwiać zabytkowe posągi i posążki Buddy, zdobione niesamowitą ilością detali. Stamtąd, już szybkim rejsem przez jezioro, powróciliśmy do przystani w Yawnghwe.

Nabraliśmy nieco kolorów dzisiejszego dnia, gdyż słońce na wodzie mocno przypiekało. Interesująca wycieczka, osobliwe miejsce, jakim są okolice jeziora Inle… jesteśmy urzeczeni życiem na wodzie… „Dzieci Jeziora”.

06.03.2018r – wtorek

Yawnghwe > Kalaw > Yamethin > Nay Pyi Taw (stolica Myanmar) - 260km

Dzisiaj przemieszczamy się jedynie do stolicy kraju Nay Pyi Taw (Naypyidaw). Na wyjeździe z Yawnghwe, zaglądamy do niezwykle ciekawego monastyru „Shwe Yan Pyay Monastery” i podglądamy naukę młodych mnichów. Jest to bardzo stary klasztor, ma piękną architektonicznie bryłę i został wykonany 130 lat temu, całkowicie z drewna tekowego. Obok znajduje się jeszcze starsza stupa, a w niej setki małych postaci Buddów, ofiarowanych przez darczyńców z całego świata, umieszczonych w niszach, na ścianach wokół świątyni. Podróżując przez Birmę, odnosi się wrażenie, że Buddyzm jest wszechobecny. Nawet najmniejsza i najbardziej odizolowana od świata współczesnego wioska, ma własną pagodę, w której znajduje się posąg Oświeconego. Każda birmańska rodzina zna osobiście jakiegoś mnicha, którego wizerunek gości na świętym ołtarzyku w ich domu. Po całym kraju rozsiane są tysiące klasztorów, gdzie schronienie znajduje ponad pół miliona mnichów. Nic więc dziwnego, że spotyka się ich na każdym kroku, również poza klasztorami, pagodami i miejscami kultu i to nie tylko wczesnym rankiem, kiedy wychodzą oni ze swoimi miskami jałmużnymi, zbierając do nich jedzenie, które składa im w daninie okoliczna ludność. Jednak najlepiej jest zetknąć się z mnichami w świątyni lub klasztorze, zwłaszcza jeśli są to nowicjusze, których dziecięcy urok i spontaniczność, w zestawieniu z niezwykłą scenerią i charakterem miejsca, ich ubiorem i zakonnym rygorem, stanowi zwłaszcza dla Europejczyka kulturowy fenomen, uderzający swoją egzotyką. Oczywiście, wszystko to składa się na obraz niebywale fotogeniczny, który sprawia, że oko się raduje, a ręka drży przy zwalnianiu migawki aparatu, co pozwala cuda te zatrzymać w pamięci i to nie tyko cyfrowej karty, na dłużej. Właśnie jednym z takich miejsc, jest klasztor „Shwe Yan Pyay”.

Ponieważ, jak już wcześniej wspominaliśmy, nasz sympatyczny przewodnik Nyi, jako młody chłopak, spędził ponad trzy lata w klasztorze buddyjskim, jakoby z pierwszej ręki, mamy przekazany cały zbiór zasad i norm, regulujących życie tutejszego mnicha.

Tu w Myanmar, za twórcę Buddyzmu, uznaje się żyjącego przed ponad czterema tysiącami lat Siddharatę Gautama. Urodził się i wychował na dworze królewskim, już w młodości zrzekł się królewskiego splendoru i dobrowolnie wybrał los żebraka. Przez wiele lat oddawał się ascezie i medytacji. Znalazł sposób na uwolnienie się od cierpienia i zapragnął podzielić się tą wiedzą z innymi. Celem nadrzędnym jego nauki, stało się osiągnięcie nirwany… stanu umysłu, który znajduje się poza wszelkim cierpieniem i poza wszelką formą. Sto lat po śmierci Oświeconego, jego nauki zostały spisane w języku pali na Sri Lance. Istnieją dwie drogi do osiągnięcia nirwany. Buddyzm Therawada (Buddyzm Wielkiej Drogi) – zakłada, że prawo do nirwany mają wyłącznie mnisi. Zwykli ludzie muszą pomagać mnichom i wspierać ich w dążeniu do niej. Czynią to przede wszystkim składaniem darów, modlitwami, wyrażaniem szacunku wobec przyszłych oświeconych oraz roztaczaniem opieki nad buddyjskimi klasztorami. W ten sposób ludzie świeccy, zwiększają liczbę swoich zasług, co wpływa na polepszenie ich karmy, czyli przeznaczenia. Postać Buddy ewoluowała stopniowo, stając się w końcu istotą ponad światową, transcendentną i absolutną, stojącą nawet ponad boskim światem form i jeszcze wyższym niematerialnym światem tego, co bezforemne. Ów Budda, jest rzeczywistością absolutną, przedstawianą raz osobowo, a kiedy indziej znowu nieosobowo i określaną jako Ciało Prawa. Na początku naszej ery, pojawiła się nowa forma filozoficzna tej religii, Buddyzm Mahajana (Buddyzm Małej Drogi) – daje prawo do ostatecznego wyzwolenia z cierpienia, czyli nirwany wszystkim ludziom bez względu na wiek, płeć, zawód czy status społeczny. Ludzie przez całe życie pracują nad swoją karmą , która uzależniona jest od zgromadzonych przez nich dobrych i złych uczynków. Wyznawczy Buddyzmu Mahajana wierzą, że przewaga zasług dodatnio wpłynie na ich życie w przyszłym wcieleniu oraz utoruje drogę do osiągnięcia nirwany. Buddyzm w państwie, w którym nieprzerwanie od ponad czterdziestu lat rządziła junta wojskowa, jest przede wszystkim nadzieją na lepsze jutro dla jego wyznawców.

Tradycyjnie, birmański chłopiec przechodzi inicjację (shin-pyu), dzięki której przyjmuje się go do społeczności wierzących (upathaka). Przed wstąpieniem do klasztoru, udziela się mu instrukcji, (zaznajamiając go z czymś w rodzaju klasztornej etykiety) aż przychodzi dzień, kiedy ubiera się go w uroczyste szaty, przyozdabia klejnotami i niesie w paradnej procesji do klasztoru, często na ramionach ojca lub na koniu, powozem zaprzężonym w woły, rzadziej na słoniu, w miastach raczej samochodem. Tam, przed głównym mnichem, którego chłopiec prosi o przyjęcie do klasztoru, zdejmuje się z niego uślicznione kreacje oraz świecidełka, goli głowę i obdarowuje skromną szatą mnicha oraz miską (powtórzona jest w tym rytuale droga Siddharty – Buddy – od bogactwa do ascezy). Odtąd, i to nie tylko w czasie pobytu w klasztorze, który może trwać tydzień, miesiąc, rok… niekiedy i całe życie… obowiązuje go „Pięć Przykazań” (nie zabijaj, nie kradnij, nie cudzołóż, nie kłam, nie upijaj się), których przestrzeganie jest niezbędne na drodze do nirwany, czyli ostatecznego „zdmuchnięcia”, które wygasi jego istnienie, wyzwalając go z cyklu życia i śmierci (samsara), uwalniając tym samym, od nierozłącznego z życiem cierpienia. Jednak, zanim się to stanie, chłopak musi wstawać przed świtem (śpi na twardej podłodze, za „posłanie” mając jedynie słomianą matę), wychodzić wczesnym rankiem z miską do wioski za pożywieniem (mnisi żywią się tylko tym, co dostaną od ludzi, spożywają jedynie dwa posiłki dziennie, zaś po południu jeść już nie mogą), a także: sprzątać, prać swoje szaty, dbać o higienę osobistą, wreszcie uczestniczyć w lekcjach… również w czytaniu i recytowaniu świętych tekstów. Mieliśmy to szczęście, że w klasztorze „Shwe Yan Pyay”, trafiliśmy właśnie na to ostatnie zajęcie, cykliczne powtarzanie zapisów z Tipitaki.

Reasumując, Buddyzm to coś w rodzaju filozofii budującej wewnętrzne wartości człowieka, stale je doskonaląc. Jego zasadą jest, aby wszystkie czujności życiowe były mocno przemyślane, tym samym tępi bezmyślność. Pozbawiony agresji, propagujący życie w skromności i ascezie. Głosi idee tolerancji dla odmiennych poglądów i wierzeń (uznając je za różne sposoby głoszenia tej samej prawy o człowieku), równości społeczeństw i potępia kastowość, którą akceptuje Hinduizm. Mnisi żyją w wielkim ubóstwie, nie posiadają prywatnych dóbr, samochodów, a w strukturach religijnych nie istnieje tak rozbudowana hierarchia jak np. w katolickiej wersji Chrześcijaństwa. Nierozłączność życia mieszkańca Myanmar z religią, prowokuje jego wewnętrzne doskonaleniej, a w efekcie końcowym rozwija cechy najwyższej próby… dobroć, pracowitość, życzliwość i uczynność… tak ten cały proces filozoficzno-religijny tu postrzegamy… wnikliwie obserwując każdego dnia tutejszą rzeczywistość.

Połowa dzisiejszej trasy, to przejazd przez góry, dokładnie ta sama droga, którą jechaliśmy przedwczoraj w przeciwną stronę. Później odbijamy na południe i szeroką jezdnią, dość szybko docieramy do stolicy i już o 15.00, jesteśmy zakwaterowani w hotelu „Man Maynmar Hotel”. Rozległe miasto Nay Pyi Taw (Naypyidaw), co znaczy „Siedziba Królów”, przedstawia nieco dziwne wrażenie, szerokie arterie, rozległe przestrzenie, a wokół pustka, właściwie przejeżdżając, widzieliśmy jedynie same okazałe wille i kilka centrów handlowych. Co chwilę przejeżdżaliśmy przez ogromne, pięknie utrzymane ronda, obsadzone kwiatami, równo przystrzyżonymi krzewami. Na środku każdego z nich umieszczono jakąś rzeźbę, pomnik. A to gigantyczny kwiat lotosu, a to popiersie jakiegoś generała. Wzdłuż drogi można było zauważyć wspaniałe parki. Zielone trawniki, klomby, morze kwiatów. Wszystko bardzo zadbane, zielone. Jednak w oczy rzuca się jedno, całkowity brak ludzi. Nikt nie korzystał z tych parków, nie przechadzał się po zamiecionych alejkach. Jedynymi osobami, które udało nam się dostrzec, było kilku pracowników nieśpiesznie zamiatających chodniki, pielących grządki z kwiatami. Widok niesamowity, od razu na myśl przychodzi nam stolica Turkmenistanu, Aszchabad… ten brak ludzkiego istnienia… a i zabudowa wydaniu dużo skromniejszym oczywiście. Im bliżej centrum, przy szerokich alejach, dostrzegamy bardzo dużą ilość hoteli. Dosłownie co kilkadziesiąt metrów, po obu stronach szosy, zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Większość z nich, otoczona zielenią, drzewami, była już wykończona, niektóre jeszcze w trakcie budowy, ale już prawie gotowe. Ogromne, okazałe budynki, niektóre naprawdę duże, wielopiętrowe, rozłożyste. Łączyła je jedna cecha… wszystkie sprawiały wrażenie wymarłych… jak w tym przypadku wytłumaczyć ekonomię. Wszystkim wokół zarządza bezruch. Podobnie jak w Brazylii, czy Kazachstanie, stolicę Myanmaru wybudowano od podstaw w nowym miejscu, głównie ze względów strategicznych. Obecność instytucji rządowych, miała umocnić pozycję władzy, w tej nieustabilizowanej politycznie części państwa. Reasumując… ogromne, luksusowe hotele niczym z Las Vegas, lecz… świecące pustkami… przygotowane na gigantyczne korki, 20-pasmowe autostrady, na których próżno szukać samochodów… największe w całej płd.-wsch. Azji ZOO, odwiedzane głównie przez jego pracowników. Potraficie wyobrazić sobie takie miejsce? Witamy w Naypyidaw!

Zafascynowała nas historia przenosin stolicy Myanmaru (Birmy) z Yangon (Rangun) do Nay Pyi Taw (Naypyidaw), pewnie ciut przydługa… ale za to nieprzeciętnie szalona.

Jego budowa rozpoczęła się wiele lat temu w pełnej konspiracji, zarówno przed innymi państwami, jak i… samymi mieszkańcami kraju! Krąży nawet historia o birmańskim dziennikarzu, którego wsadzono do więzienia, za wykonywanie zdjęć budowanej stolicy. W tajemnicy przed światem, przez cztery lata powstawała wielka metropolia, na którą wydano miliony kyatów! Pozostaje pytanie: skąd, jedno z najbiedniejszych krajów Azji, wyczarowało taki budżet? Rządząca krajem junta wojskowa, zdecydowała o przeniesieniu stolicy z Rangunu na opustoszałą równinę, leżącą ponad 300 km na północ, od dotychczasowej stolicy. Zgodnie z tłumaczeniami polityków, Rangun stał się zbyt zatłoczony i gęsty, uniemożliwiając szybki rozwój. Nastąpiło to w listopadzie 2005r., a dokładnie 6 listopada o 6.37 rano. Czas został ustalony przez astrologa, a nawet chyba coś więcej niż tylko czas. Punktualnie o wyznaczonym czasie, 1100 transporterów opancerzonych w asyście 11 batalionów wojska wywiozło urzędników 11 ministerstw z Rangunu do Naypyidaw, ku wielkiemu zaskoczeniu mieszkańców Myanmaru. Wg birmańskich wierzeń, jedenastka przynosi szczęście przy zakładaniu miasta. Pięć dni później, 11.11 o 11.00… dyktator wydał kolejnym urzędnikom nakaz opuszczenia Rangunu i wyjazdu do nowej stolicy… miasta, które właściwie jeszcze nie funkcjonowało, czegoś pośrodku niczego. Nowa stolica… kosztowny pomnik junty wojskowej… położona jest w centrum kraju, z dała od jakichkolwiek skupisk ludzkich o sumarycznej powierzchni 4800 km², czyli sześć razy większej niż nowojorska i siedem razy większej niż całe państwo Singapur. O planowanych przenosinach, nie był informowany nikt, ani społeczeństwo, ani nawet członkowie rządu, którzy o nakazie przeniesienia do nowej stolicy, dowiedzieli się tuż przed przeprowadzką. Nie mieli wyboru. To był rozkaz. Kaprys generałów spełniał się. Cel był obowiązkowy i miał nastąpić w ściśle określonym terminie. Ci, którzy odmówili, zostali osadzeni w więzieniu. Jakież musiało być zdziwienie i przerażenie urzędników, którzy w nowym miejscu zamieszkania, zobaczyli właściwie tylko pustkę. W Naypyidaw nie było szkół, szpitali, żadnej miejskiej infrastruktury. Miasto praktycznie nie istniało, poza budynkami rządowymi odgrodzonymi od reszty świata wysokim ogrodzeniem, mostami zwodzonymi i fosą. Urzędnicy zmuszeni do zmiany zamieszkania, przenieśli się do Naypyidaw sami, pozostawiając w Rangunie rodziny. Dwa lata później, w 2008r., dokonano jeszcze bardziej spektakularnego transportu. Ze starej do nowej stolicy Myanmaru, przetransportowano całe ZOO! A dopiero po około trzech latach, gdy powstała jako taka infrastruktura, pierwsze rodziny zawitały w nowej stolicy. Miasto podzielone zostało na kilka stref: mieszkalną, hotelową, czy rządową. Kolor dachów budynków, świadczy o randze społecznej zamieszkałych w nich lokatorów. Obiekty z zielonymi dachami należą do ministrów rolnictwa, a niebieskie przyporządkowane są pracownikom ministerstwa zdrowia, czyli wg podziału na kategorie mieszkańców… oj, czyżby jakieś hinduskie zapożyczenia? Krawężniki świecących pustkami ulic, pomalowane są na biało-czerwono, niczym na torze wyścigowym. Nowa stolica Myanmar, jest jedną z najbardziej tajemniczych na świecie. Mało kto wie o jej istnieniu i nawet mieszkańcy tego azjatyckiego kraju, nie potrafią odpowiedzieć do końca na pytanie, dlaczego zdecydowano się ją zbudować. My jedynie się domyślamy, że junta wojskowa nie żałowała pieniędzy, na wzniesienie monumentalnego miasta pośród pól ryżowych, doprowadzając budżet na skraj nędzy i rozpaczy, w jednym z najbiedniejszych krajów na świecie. Nierozsądna decyzja o budowie miasta i miliony wydanych pieniędzy sprawiły, że z roku na rok w Myanmar, podwyższano ceny paliwa i żywności, doprowadzając i tak już ubogi kraj, do życia na obrzeżach niedostatku i ubóstwa. Dzieła dokończył i miał ogromny wpływ na sytuację finansową Myanmaru… cyklon „Nargis”, który w maju 2008r., zabijając ponad 130 tys. osób, zdziesiątkował południe kraju. Była to największa katastrofa w historii tego kraju. Pozbawieniu dachu nad głową Birmańczycy, nie mieli co włożyć do przysłowiowego garnka, a już tym bardziej myśleć, o przeprowadzce do ekskluzywnej stolicy. Na szczęście to już historia i oby nigdy do tego kraju, tak serdecznych, pracowitych i uczynnych ludzi, nie powróciła, a samo miasto, pewnie z czasem przystosuje się do obecnej sytuacji demokratycznego państwa i… ożyje. Obecnie Naypyidaw, jest jednym z dziesięciu najszybciej rozwijających się miast świata. Turyści rzadko odwiedzają obecną stolicę Myanmar, uważając ją za miasto-widmo, w którym nie ma absolutnie nic do zobaczenia. Najczęstszymi gośćmi w Naypyidaw są Chińczycy, którzy przyjeżdżają tu głównie w celach biznesowych, na potężne targi handlu kamieniami szlachetnymi. Pojawiający się w mieście turysta, budzi raczej zdziwienie.

Oczywiście w stolicy, nie mogło zabraknąć imponującej świątyni. Wybudowano tu Pagodę „Uppatasanti Paya”. Tym razem, obiekt świątynny i park, w którym odpoczywają mieszkańcy miasta, odwiedzamy już wieczorem. Pagoda jest tylko o stopę niższa od Shwedagon Paya” w Yangon. Otoczona polami golfowymi, jak wszystko w tym mieście, zbudowana w pośpiechu, wygląda jak tania chińska zabawka, która psuje się, zanim ją zdążyłeś rozpakować. Coś tam pęka, gdzieś odpadła farba, ale jest ozdobiona dziewięcioma tonami złota i tysiącami kamieni szlachetnych… czyli wszystko się zgadza. Ogromna świątynia ze znikomą ilością wiernych i tylko ten surrealistyczny śpiew ptaków, które schroniły się wewnątrz przed palącym słońcem. Dziwny twór, jak całe to miasto. Vis a vis świątyni, zobaczyliśmy sporą zagrodę, w której przebywały białe słonie (kolor bardziej przypomina nasze prosiaki). Smutny to był widok. Przykute łańcuchami, niczym więźniowie, kiwały głową lub trąbą z równoczesnym „tańczeniem”- unoszeniem nóg, kopały i gryzły stalowe pręty klatki, zachowywały się jak w chorobie sierocej… izolacja, deficyt miejsca, monotonne warunki, nuda i brak źródła bodźców, nie służą nikomu, ani ludziom, ani zwierzętom. W kulturze birmańskiej biały słoń jest święty, symbolizuje pokój i dobrobyt. Uważa się go też, co w tym przypadku jest ważne, za inkarnację poprzedniego władcy. A przecież w stolicy… „Siedzibie Królów”, przede wszystkim dobrobytu nie może zabraknąć. Symbol pomyślności na łańcuchu za kratami? Natomiast w rozległym, pięknie zagospodarowanym parku, ulokowano wiele fontann, z których jedna prezentuje seanse światła i dźwięku. To czy warto się tu zatrzymać, każdy musi ocenić indywidualnie. Dotarliśmy tu jakby po drodze, więc pobieżnie oceniając, nie znajdziemy tu klasycznego birmańskiego, złotego piękna, ale podróżniczą ciekawostkę na pewno.

18-03-06-naypyidaw-map

07.03.2018r – środa

Nay Pyi Taw > Kyaikhtiyo – 350km

Opuszczamy stolicą Myanmar szerokimi alejami, które prowadzą nas do autostrady, jedynej jaka jest w tym kraju, łączącej Nay Pyi Taw z Yangon i Mandalay. Solidna betonowa droga, po której mają zakaz jeżdżenia ciężarówki, poruszają się starą drogą. To powoduje, że jedzie się płynnie i choć ruch jest znikomy, przemieszczamy się wolno, gdyż ograniczenie pozwala jedynie do 100km/h. Pokonujemy równinne tereny pól uprawnych, w szczególności ryżowych. Jadąc na południe, kierujemy się w stronę Yangon, na 70km przed miastem, odbijamy na wschód w kierunku Kyaikhtiyo, aby jutro z rana, dotrzeć do słynnej z pielgrzymek buddyjskich „Złotej Skały”, czyli „Golgen Rock”. Zakwaterowanie mamy w hotelu „Golden Bliss”, a przybywamy tu na tyle wcześnie, że możemy już dzisiaj, powoli przygotowywać auto do odstawienia do portu w Yangun, które ma się odbyć pojutrze z rana. Obszar hotelowy, to właściwie bungalowy, pomiędzy drzewami pomelo (zwany też pomarańczą olbrzymią), jest dalekim krewnym grejpfruta. Ponieważ auto mamy dosłownie pod ręką, usprawnia nam to przepakowanie. Zakładam ściankę dzielącej szoferkę od kabiny mieszkalnej, gdyż auto do kontenera, będzie pakował spedytor, który będzie miał jedynie kluczyk do stacyjki, reszta będzie zamknięta i niedostępna. Poza tym piszemy relację i ogarniamy całą resztę logistyki.

18-03-07-kyaikhtiyo-map

08.03.2018r – czwartek

Kyaikhtiyo > „Golden Rock” – Yangon – 180km

Po wczesnym śniadaniu, już o 7.30, jesteśmy na trasie do „Złotej Skały” („Kyaik Hti Yoe Pagoda”). Trzeba wykorzystać sytuację, kiedy jest jeszcze przyjemna temperatura, gdyż w południe dość mocno grzeje w tym rejonie Myanmar, temperatura oscyluje w okolicy 40ºC. Jedziemy tylko jednym autem naszych przewodników, nasza Toyota została na parkingu hotelowym. Po 15km docieramy do małej wioski Kin Pun, gdzie z centrum, ze specjalnie przygotowanego punktu „Kin Pun Track Station”,wyruszają ciężarówki. Ilość pielgrzymów zadziwia, „załadowanie” ludzi na paki, idzie dość sprawnie, następne 45minut, to mozolne wspinanie się po wąskiej i krętej dróżce w górę, ponieważ ciężarówki zapakowane są do pełna, brak luzu sprawia iż na ciasnych zakrętach, nikt nie miota się ani w tę, ani we w tę. Jadąc w tym ścisku dostrzegamy, że formy transportu są rozwojowe, miesiąc temu oddano do użytku kolejkę linową pod sam szczyt („Kyaikhtiyo Cable Car”). Po dojeździe na końcowy parking, mamy do wyboru spacer lub możemy wynająć transport lektyką, niesioną przez czterech mężczyzn. Ewentualne bagaże, noszą tragarze, mężczyźni lub młode dziewczyny z wielkimi koszami na plecach. My wybraliśmy 15minutowy marsz. Patrząc na całość sytuacji zaangażowania, komercjalizacji i pielgrzymek, na myśl przychodzi nam szybciutko, nasz odpowiednik, czyli Jasna Góra w Częstochowie.

„Kyaikhtiyo Pagoda”, znana również jako „Złota Skała” – „Golden Rock”, to jedno z trzech najważniejszych (obok „Shwedagon Pagoda”w Rangunie i Świątyni Buddy „Mahamuni Pagoda”w Mandalaj) miejsc pielgrzymek birmańskich buddystów. Przynajmniej raz w życiu, każdy mieszkaniec kraju, chce odbyć pielgrzymkę, w to jedno z najświętszych miejsc. W dosłownym tłumaczeniu Kyaikhtiyo, oznacza „Pagoda na głowie pustelnika” i umieszczona jest na wys. 1100 m n.p.m. (na Górze Kyaikhtiyo). Stupa o wys. 7,3 m postawiona  jest na szczycie granitowego głazu, który jest pokryty płatkami złota naklejanymi przez pielgrzymów, darczyńców w charakterze dobrego uczynku. Granitowy głaz, na którym wznosi się stupa ma 8,15 m wysokości, a szacunkowy jego ciężar to ok. 600 ton…. tak, że wydaje się przeczyć zasadom grawitacji, zawieszony nad przepaścią wygląda, jak gdyby miał za chwilę zwalić się do niej. Opierając się na skale, zachowuje równowagę, nawet pomimo występujących tutaj ruchów tektonicznych.

Natychmiast śpieszymy z wyjaśnieniem tego zjawiska… wg legendy, kamień jest doskonale wyważony, ponieważ pomiędzy stupą, a głazem, umieszczony został bardzo precyzyjnie włos Buddy. Król Tissa w XI wieku, otrzymał relikwię od pustelnika, który nosił włos wpleciony we własny pukiel. Darczyńca poinstruował króla, aby znalazł głaz, który będzie przypominał jego twarz, a sam włos powinien umieścić w stupie wybudowanej na jego szczycie. Król posiadał nadprzyrodzone moce, ponieważ urodził się jako dziecko zawgyi (utalentowany alchemik) oraz naga (księżniczka, pół wąż pół smok). Znalazł pasujący kamień na dnie morza i w „cudowny” sposób, został on przetransportowany na pokładzie łodzi na dzisiejsze miejsce, czyli górę Mount Kyaikhtiyo. Po tym wydarzeniu łódź „przemieniła się” w czarny głaz, który można zobaczyć kilkadziesiąt metrów od „Złotej Skały”. Do niedawna, wierni byli przekonani, że głaz tak naprawdę wcale nie leży na samym brzegu skały mocno pochylonej, ale wisi tuż nad jego powierzchnią i… możliwe jest przeciągnięcie pod nią włosa… z jednej strony na drugą. W ostatnich czasach, jednak głaz w końcu miał osiąść na twardym gruncie. Buddyści przekonują, że przytłoczył go ciężar grzechów. Wstęp na skalną platformę z głazem mają wyłącznie mężczyźni i tylko oni naklejają złote listki. Poniżej i wokół kamienia ze stupą, znajdują się tarasy, na których przebywają pielgrzymi. Oprócz tarasów, w skład kompleksu świątynnego wchodzi klasztor, dormitoria dla pielgrzymów oraz kaplice poświęcone natom (bóstwa i duchy czczone w Myanmar). Wejście na teren kompleksu stanowi brama w kształcie łuku ze strzegącymi jej posągami lwów. Od ponad wieku Kyaikhtiyo jest celem pielgrzymek buddystów z całej Myanmar, a okres pielgrzymkowy przypada na miesiące od października do marca, w porze deszczowej skała często ukryta jest w chmurach. Miejsce niezwykłe, mistyczne i specyficzne, do tego przepięknie położone w malowniczych górach, porośniętych tropikalna roślinnością.

Po dwóch godzinach „pielgrzymowania”, powracamy do hotelowej bazy w Kyaikhtiyo, wsiadamy do naszej Toyoty i jedziemy do byłej stolicy Yangon. Kwaterujemy się w hotelu „New Aye Yar Hotel”, a resztę dnia poświęcamy na przygotowanie naszego auta do morskiego transportu, jutro rano zdajemy go do firmy spedycyjnej. Dzisiejszego dnia, padły również rekordy temperaturowe, zanotowaliśmy wartość 44ºC.

18-03-08-yangon-map

Po 64dniach, kończy się nasz przejazd, szczęśliwie dotarliśmy do celu jakim był Yangon w Myanmar, pokonując 17.300km od domu.

09.03.2018r – piątek

Yangon – zwiedzanie & wysyłka auta

Nasza Toyota, która tak dzielnie i bezawaryjnie dowiozła nas do Yangun w Myanmar, przygotowana jest do morskiej wysyłki. Punktualnie o 9.00, jedziemy wraz z naszymi przewodnikami i szefem „Myanmar Senses Family Travel & Turs” panem Zaw, do firmy spedycyjnej odstawić auto. Wszystko odbywa się bardzo sprawnie i po godzinie jesteśmy wolni, resztę dnia możemy przeznaczyć na zwiedzenie ponad 7mln miasta Yangon, położonego we wschodniej części delty rzeki Irawadi, nad jej odnogą o nazwie Yangon, której wody wpływają do Zatoki Bengalskiej i Morza Andamańskiego. Niegdyś Dagon, dziś oficjalna nazwa to Yangon, z języka birmańskiego oznacza „koniec konfliktów” albo „bez wrogów”. Nieco enigmatyczna nazwa, którą kolonizatorzy brytyjscy przerobili na Rangun (org. Rangoon) i pod tą właśnie nazwą, jest najbardziej znane wszystkim podróżnikom i turystom.

Podjeżdżamy najpierw pod świątynię „Botahtaung Pagoda” (Pagoda Tysiąca Dowódców). Ponoć miała zostać wybudowana w miejscu, gdzie król Okkalapa powitał przybywających z Indii dwóch braci, kupców; Tapussę i Bhallikę, wiozących relikwie Buddy w postaci jego ośmiu włosów. W trakcie podróży byli oni eskortowani przez tysiąc wojowników będących dowódcami, co stanowi wyjaśnienie jej nazwy. Włosy Buddy miały być przechowywane w pagodzie Botahtaung przez sześć miesięcy, do czasu ukończenia budowy pagody Shwedagon (jej zwiedzanie zostawiamy na koniec), mającej być ostatecznym miejscem przechowywania relikwii. Była więc ona pierwszym miejscem w Rangunie, przechowującym relikwię włosa Buddy – głoszący ten fakt napis znajduje się nad wejściem na jej teren. Dalsza trasa przejazdu przez rozległe miasto, prowadzi nas do samego centrum, gdzie znajduje się rozległy park „Maha Bandula Park”, gdzie pośrodku umiejscowiono strzelisty obelisk o wys. 50m Monument Niepodległości, upamiętniający uzyskanie niepodległości Myanmar od Wielkiej Brytanii w 1948r. Przedtem, w tym miejscu stał biały, marmurowy posąg królowej Wiktorii, który po wyzwoleniu został przewieziony z powrotem do Anglii. Park nosi imię generała Maha Bandula, który walczył z Brytyjczykami w pierwszej wojnie anglo-birmańskiej (1824-1826). Bardzo przyjemne miejsce, pięknie zagospodarowane i świetnie utrzymane. W samym centrum, znajduje się „Pagoda Sule” i to od niej rozgałęziają się główne ulice. Wokół parku i w jego najbliższej okolicy, znajdują się najbardziej reprezentacyjne budynki miasta, te z epoki kolonialnej, takie jak: Ratusz, Sąd Najwyższy, Sekretariat (to właśnie w tym budynku w 1947r. zginął Aung San, twórca niepodległej Birmy, bohater narodowy, ceniony polityk, ojciec Aung San Suu Kyi, obecnej minister spraw zagranicznych i szefowa kancelarii prezydenta w administracji Htin Kyawa, laureatki pokojowej nagrody Nobla, walczącej o demokratyzację Myanmar), ale i Immanuel Baptist Church oraz St. Mary Catherdal (Katedra św. Marii), Biuro Telegraficzne, budynki szpitala głównego, poczty głównej, urzędu celnego, hotelu „The Strand” i Klubu Pegu. Miasto jest tyglem kultur i religii, można tu spotkać wiele grup etnicznych mieszkańców Birmy oraz duże populacje Chińczyków i Indusów. Na każdym miejscu widać nie tylko wielokulturowość miasta, ale również jego wieloreligijność, gdzie obok siebie znajdują się pagody buddyjskiej, kościoły katolickie, zbory protestanckie, meczety, świątynie hinduistyczne, a nawet synagoga. Oczywiście na trasie dzisiejszego przejazdu musieliśmy również odwiedzić ogromny bazar „Bogyoke Market”, (czyli „Scott’s Market”), umiejscowiony w potężnej postkolonialnej hali. Do nabycia są wszystkie cudeńka i pamiątki z całego Myanmaru i to chyba w najrozsądniejszych cenach. W godzinach południowych w mieście robi się bardzo skwarnie, temperatura przekracza 40ºC, wracamy do klimatyzowanego hotelu i robimy przerwę do czwartej.

Po przerwie, ruszamy w miasto. Lecz najpierw wypowiemy się odrobinę co do naszych spostrzeżeń, dotyczących wizualnego obrazu tego miejsca. Urbanistycznie bardzo poprawnie zagospodarowane tereny, wszędzie porządek, bardzo dużo terenów zielonych, dobrze urządzonych i wypielęgnowanych. Stan dróg wspaniały, krawężniki wymalowane w biało-czerwone pasy, jednak jak to bywa w wielkich miastach na ulicach tłoczno, dość często stoi się w korkach, ale mimo wszystko kierowcy jeżdżą nad wyraz poprawnie i zgodnie z zasadami ruchu drogowego, podobnie jak w Europie, spokojnie i bezstresowo. Podjeżdżamy do parku Kandawgyi, umiejscowionego wokół rozległego jeziora o tej samej nazwie. Osobliwością tego miejsca jest pałac „Karaweik Hall”, replika królewskiej barki, jej podstawa to dwa jak gdyby płynące obok siebie ogromne mityczne ptaki z bardzo długimi tułowiami i podniesionymi z drugiej strony gmachu ogonami, we wnętrzu której mieści się ekskluzywna restauracja. Następnie jedziemy do pagody „Chauk Htat Gyi”, znajduje się tu imponująca figura odpoczywającego Buddy o dł. 65m i wys. 16m. Prawe ramię Buddy wspiera tył głowy, na której tkwi korona wysadzana diamentami i innymi cennymi kamieniami. Zdobiony jest bardzo wyrazistymi kolorami, biała twarz, czerwone usta, szklane niebieskie oczy, złota szata i czerwone paznokcie, wszystko to wzorcowe cechy zdrowego człowieka. Podeszwy stóp zawierają 108 segmentów w kolorach czerwonym i złotym, które przekazują 108 najwspanialszych jego cech. I choć Budda nie należy do zbyt „leciwych” zabytków (powstał w 1907r.), a przebudowano go w 1957r… „gigantycznie” wzrusza emocje. Otoczenie nie zachwyca, bo gdy jest się w środku, ma się nieodparte wrażenie, że to konstrukcja wielkiej metalowej hali czy hangaru, bardziej odpowiednia na jakieś targi, niż na miejsce odpoczynku wielkiego Buddy… choć on wygląda na całkiem zadowolonego!;)

Tak jak wspominaliśmy wcześniej, nasz doskonały przewodnik Nyi, na sam koniec zwiedzania Myanmar i Yangon, zostawił nam do zwiedzenia perełkę tego kraju, czyli świątynię „Shwedagon Pagoda”, czyli („złota pagoda z miasta Dagon”). Jego zamiarem było, abyśmy właśnie to miejsce zapamiętali jako wspomnienie pobytu. Ta świątynia buddyjska, powszechnie uważana za jedno z najświętszych miejsc Myanmar, usytuowana jest na szczycie wzniesienia „Thein Gottara”, które jest najwyższym miejscem w okolicy Yangon. Do świątyni prowadzą cztery wejścia, w których znajdują się liczne sklepiki z pamiątkami oraz podarkami dla Buddy np. papierowymi kwiatami, świecami, ceremonialnymi parasolami, jedzeniem itd. Jak zawsze, należy pamiętać o zdjęciu butów, skarpetek i odpowiednim ubraniu.

Przyjmuje się, iż została wybudowana 2600 lat temu na zlecenie króla Okkalapy. Chociaż w jej nazwie jest słowo pagoda, to jako budowla sakralna jest typową stupą. Tym, co czyni tę stupę wyjątkową, pośród innych tego rodzaju budowli sakralnych, to jej zawartość, czyli Sandaw (włosy z głowy) Buddy Gotamy. Główna świątynna zedi, czyli wieża o dzwonowatym kształcie, ma aż 99 metrów wys. i pokryta jest 13.153 płytkami złota o łącznej wadze 53 ton !!!. Otoczona jest 4 średnimi stupami (wieżami), które wyznaczają cztery kierunki świata. Pomiędzy nimi wzniesiono 60 małych stup. Dolna część „dzwonu” ozdobiona jest płaskorzeźbami szesnastu kwiatów. Powyżej nich znajdują się pierścieniowe zdobienia w kształcie odwróconych płatków lotosu. Ponad nimi rozpoczyna się ostatnia część stupy nazywana „banan”. To właśnie na nim umieszczony jest „hti”, czyli parasol. Wykonany jest on z żelaza i pokryty płatkami złota. Dookoła korony zawieszonych jest 3.154 szczerozłotych dzwonków, które poruszone wiatrem delikatnie dzwonią. Na samej górze znajduje się „łopatka”, która obraca się zależnie od kierunku wiatru i wysadzana jest 1100 diamentami o łącznej liczbie 278 karatów oraz 1383 innymi drogocennymi kamieniami. Powyżej tego znajduje się diamentowa kula wysadzana 4351 diamentami o łącznej licznie 1800 karatów, jakby tego było mało, jest i szczytowy ogromny diament, który ma aż 76 karatów. Łączna liczba diamentów i innych drogocennych kamieni to… 79.569!

Wokół głównej zedi znajduje się osiem ołtarzy, przy których Birmańczycy proszą o zdrowie i powodzenie w życiu. Prośby składane są na ołtarzu swojego dnia urodzenia. Wg tradycyjnego kalendarza birmańskiego, tydzień ma 8 dni (środa jest dniem narodzin Buddy i podzielona jest na dwie części, rano i wieczorem). Każdemu ołtarzowi przypisane jest inne zwierzę i inna planeta, moim znakiem jest lew i „jestem” z Marsa. Zabieg polega na tym, by najpierw polać wodą pięć razy Buddę, a potem tyleż samo lwa i… będę czysta jak łza… gdyż prosiłam o oczyszczenie z grzechów. Znakiem Wojtka okazała się być mysz, a planetą Jowisz, toteż i entuzjazm miał coś słaby do polewania… czyżby symbolika zawiodła?

Zawiłości i fuzje buddyzmu z hinduizmem, przyprawiają tu o zawrót głowy i nie ma takiej siły, żeby to wszystko wytłumaczyć i pojąć. Na tym polega też magia tego miejsca… lepiej poddać się panującej tu atmosferze wyciszenia i medytacji, posłuchać dzwonków, powąchać jaśminu i kadzidełek i popatrzeć na tysiące zapalonych świec. Można tu spędzić długie godziny, nie tylko na podziwianiu architektury czy rzeźb, ale także na zwykłym obserwowaniu ludzi. Na schodach, przy różnych ołtarzach, siedzą dyskutując mnisi. Ich bordowe szaty pięknie komponują się ze złotym kolorem ozdabiającym stupę i pomniki. Urzekające jest to, że w świątyni tej panuje zarówno atmosfera religijnej zadumy, romantycznych spotkań zakochanych par, a nawet niedzielnego pikniku. Pozostajemy w tym miejscu ponad dwie godziny, aby podpatrzeć świątynię również nocą, kiedy jej złota powierzchnia lśni w świetle lamp i zniczy. Nadmiar pozłotki emanuje z każdej fotki, być może przesyt złotości jak i podobnych budowli oraz wizerunków Buddy, oglądając te zdjęcia będzie nieunikniony, ale będąc tu na miejscu, nie sposób się opanować, aby nie wykonać kolejnego zdjęcia, może i oblicze tego miejsca… jest jak jakiś arcykicz, ale w tym miejscu i w tej sytuacji, wszystko do siebie pasuje.

Ponieważ nasz pobyt w Myanmar dobiega końca, właściciel firmy turystycznej „Myanmar Senses Family Travel & Turs” pan Zaw, zaprosił nas dzisiaj na uroczystą kolację. Poza wspaniałym jedzeniem, w programie były również występy artystyczne.

W tym miejscu, z pełną odpowiedzialnością, możemy podsumować obsługę, którą wykupiliśmy w tej firmie. Pierwszy raz w historii naszych doświadczeń podróżniczych, nie mamy najmniejszej uwagi co do sposobu i jakości serwisu, który nam na całej trasie przygotowano, począwszy od przejęcia nas na granicy indyjsko-birmańskiej, poprzez całą trasę przejazdu przez Myanmar aż po zdanie naszego auta do firmy spedycyjnej w Yangon. Nasz przewodnik Nyi, okazał się być najwspanialszym człowiekiem z jakim mieliśmy do czynienia w całej naszej dziewięcioletniej podróży wokół świata. Gdyby wszyscy ludzie naszego globu, mieli jego charakter, zapewne świat byłby lepszy i piękniejszy… no tak, ale to już strefa marzeń lub pobożnych życzeń. Czym wyróżniał się Nyi? Przede wszystkim pierwszorzędnymi cechami, takimi z górnej półki… uczciwość, spokój, opanowanie, grzeczność, cierpliwość, serdeczność, wiedza, które to cechy z pewnością wyrobił u niego pobyt w buddyjskim klasztorze. Każdego dnia, na jego twarzy, gościła radość i uśmiech, która to i nam się udzielała, powodując iż pobyt w tym kraju, był ogromną przyjemnością i czasem beztroski, zwłaszcza w sytuacji, kiedy niechcący wspominał nam się przejazd po Indiach, tkwił jeszcze bardzo mocno w naszej pamięci. Mamy wiele zapytań odnośnie serwisu i namiarów, więc podajemy i polecamy usługi tej firmy, zdecydowanie ją rekomendując: „Myanmar Senses Family Travel & Turs” – No 904, 5th Floor, Thila 11th Street, 4 Quarter, South Okkalapa Township,, Yangon 11091 , Myanmar, tel: +95 9 42100 7721 Zaw Min Tun (Menaging Director), zawmin.tun615@gmail.com .

Cały koszt serwisu, zawierający wykupienie i załatwienie zezwoleń na przejazd przez Myanmar naszego auta, zakwaterowanie w luksusowych hotelach (tylko takie oferuje firma), obsługa przewodnika, kierowcy i osoby odpowiedzialnej za przejazd i dokumenty osobnym autem, które było również do naszej dyspozycji na trasie 1.900km, wykupienie wszystkich wstępów i opłat drogowych, załatwienie i dopilnowanie wszelkich spraw dotyczących wysyłki naszego auta, zawarły się w kwocie 3.300 $USD.

Transport morski Toyoty do Gdyni w kontenerze 20′ wynosi 2.810$USD i jest niższy o 1.000$USD od proponowanego z Kalkuty w Indiach. Prosperous Freight Services LTD, Saw Snow Chit Kyaw (Senior Executive Consolidation Department), #12-B, 12th Floor, No.255/257, Bo Myat Tun Street, Botahtaung Tsp, Yangon, Myanmar tel: (951) 8610427 ÷ 8, 8610442 mobile: 09 519 9750 e-mail: prosper@mptmail.net.mm www.prosperousfreight.com

10.03.2018r – sobota

Yangon – czekamy na wylot do Polski.

Wiola uzupełnia i ubarwia tekst, ja mam chwilę czasu, którą wykorzystuję na obejście starej, kolonialnej części miasta Yangon.

Lot mamy dopiero o drugiej w nocy, lecimy przez Dubaj i w południe 11 marca mamy przewidziane lądowanie w Warszawie. Na lotnisko wyjeżdżamy dopiero około 23.00, mamy więc na tyle czasu, aby zakończyć reportaż z naszej obecnej podróży.

Chciałbym teraz podsumować przejazd przez Myanmar:

Rozpocznę do ludzi: trudno szukać w pamięci podobnego narodu, jedyne co się nasuwa na myśl, to pobyt w afrykańskim Malawi. Radość i uśmiech emanuje z każdego mieszkańca tego kraju. Do tego wszystkiego, ten zawadiacki makijaż na policzkach prawie wszystkich kobiet i dzieci. I to nie są jakieś wyszukane sytuacje, to spontaniczny i powszechny makijaż tego narodu, który w przekroju całego naszego pobytu, wszędzie był przez nas dostrzegany. W każdym kontakcie, grzeczność, uprzejmość, serdeczność i uśmiech na twarzach towarzyszył spotkaniu i wszystkim innym sytuacjom, podczas zakupów, robienia zdjęć w restauracji, w hotelu, na ulicy, dosłownie wszędzie. Dodatkowo, są to ludzie bardzo uporządkowani, czyści i pracowici, co dostrzegaliśmy dosłownie na każdym kroku. Miasteczka, wioski, zagrody i domki, choć czasem bardzo skromne, zawsze emanują schludnością. Nigdzie, na całej trasie nikt nie palił śmieci. Aż trudno uwierzyć, że w dwóch sąsiadujących ze sobą krajach jak Indie i Myanmar, żyją tak skrajnie odmienne społeczeństwa, o tak różnych od siebie cechach charakteru i sposobie bycia. Zastanawialiśmy się mocno nad powodem takiej sytuacji i myślimy, że jest to wielowiekowa forma wychowania w diametralnie rożnych systemach religijnych i zwyczajowych. Pierwszy raz zetknęliśmy się z sytuacją, aby nikt nas nie ostrzegał przed złodziejstwem i bandytyzmem, jak dowiedzieliśmy się z wywiadu, to nawet prostytucja tu nie funkcjonuje, a wszystko to wynika z tradycji i specyfiki religii buddyjskiej, jaka tu od wielu wieków dominuje. Religia odgrywa bardzo dużą rolę w życiu mieszkańców tego kraju, często buddyjskie dogmaty mieszają się z lokalnymi wierzeniami i tradycjami, wiele uroczystości i festynów ma podłoże religijne. Mieszkańcy Birmy to ludzie pokojowi, spokojni, przyjaźni i gościnni. Jednym z najbardziej znanych zwyczajów jest tzw. Let –Sar-Like, czyli użyczanie dłoni, polegający na wzajemnej pomocy pomiędzy mieszkańcami wioski czy osady. Ludzie pomagają sobie wzajemnie w uprawie roli, naprawie, czy budowie domu, przygotowywaniu rodzinnych uroczystości, czy pielęgnowaniu w czasie choroby. Nikt nie jest pozostawiony sam sobie, mieszkańcy wiosek spędzają wspólnie wiele czasu, organizując wiele form aktywności. Równie popularna jest również tzw. Loke-Aah-Pay, czyli dobrowolna praca na rzecz wspólnego dobra narodowego, głównie przy budowie dróg, budynków użyteczności publicznej, czy świątyń. Taka wspólna praca, jest zazwyczaj traktowana jako przyjemność, a nie przymus i towarzyszy jej muzyka, śpiew i wspólne biesiadowanie.

Stan państwa: Po latach rządów junty wojskowej, wreszcie naród może spokojnie rozwijać się gospodarczo, choć obecnie sprawa muzułmanów zamieszkujących pogranicze z Bangladeszem, mocno zakłóca wizerunek tego państwa widziany z Europy i USA. Mówimy tu o grupie etnicznej Rohingya liczącej około milion członków, którzy są muzułmanami, od czterech dekad uznawani przez kolejne rządy birmańskie za nielegalnych imigrantów, w czym mają pełne poparcie społeczne. Jak widzą to zjawisko mieszkańcy Myanmar, ano podobnie jak nasze polskie społeczeństwo, my też nie chcemy mieć u siebie uchodźców i do tego tych z muzułmańskich krajów, gdzie w obrębie miejsca, gdzie zamieszkują czyli w regionie Arakana, chcą narzucić większości buddyjskiej swój styl bytu, nie szanując panujących w tym kraju praw i zwyczajów. W Myanmar małżeństwo jest czymś świętym, Birmańczyk ma tylko jedna żonę, a oni kultywują wielożeństwo i ogromny przyrost naturalny, który jest również powodem wielkiego ubóstwa. Państwo nie jest przygotowane, aby ponosić koszty społeczne takiego procederu. I jak to w polityce i w życiu bywa, postrzeganie zagadnienia polega na miejscu z którego się na to popatrzy. Nie usprawiedliwiamy Birmańczyków, ale widzimy w Yangun oprócz stup i pagód, kościoły, meczety i muzułmanów, którzy swobodnie tutaj żyją, przestrzegając panujących w tym kraju praw.

Drogi: nie można ich porównywać z europejskimi, ale są bardzo dobrze oznakowane, niestety jedynie w ich języku, dobrze utrzymane, jak na tutejsze warunki i cały czas mozolnie modernizowane. Im bliżej centrum kraju tym szerze i lepsze. Trzeba mieć na uwadze, że osiągniecie przeciętnej przejazdu na poziomie 50km/h jest sukcesem.

Kierowcy: poza motocyklistami na których trzeba mieć baczenie, gdyż motocykl jest w tym kraju podstawowym środkiem transportu, a ich kierowcy najpierw wykonują manewr, a później myślą, jest bardzo poprawnie. Kierowcy nie są zawzięci i bezmyślni, tak jak w Indiach, widać dużo serdeczności i uprzejmości we włączaniu się do ruchu. Najważniejsze jest to, że używają kierunkowskazów, lusterek i przestrzegają podstawowych zasad ruchu drogowego, co nie zwalnia od czujności i należy mieć oczy zawsze dookoła głowy.

Zabytki: wspaniałe i świetnie utrzymane, oczywiście po pewnym czasie można mieć przesyt, stup, pagód i Buddów, ale i u nas nie można zwiedzać kilkunastu kościołów po kolei, gdyż powieje znudzeniem.

Jedzenie: to najprzyjemniejsza i nierozłączna z mieszkańcami część życia tej społeczności. Stołowanie się we wszelakich jadalniach, punktach przydrożnych, małych straganach i wielkich stołówkach jest powszechne i wszędzie dostępne, nawet na dalekiej prowincji. Jedzenie przygotowywane jest w schludnych warunkach, zawsze jest umywalka, gdzie można umyć ręce, ubikacje choć czasem bardzo proste, są wyjątkowo czyste. Potrawy w szerokim wyborze, bardzo tanie i we wszelakich, czasem bardzo egzotycznych smakach. W birmańskiej kuchni stosuje się wiele warzyw, przypraw, szczególnie tych ostrych jak imbir, chili, czosnek oraz wszystkie gatunki mięsa, a ryż, makaron i ziemniaki mogą być podstawowym składnikiem potrawy. Przez cały okres pobytu, stołowaliśmy się na trasie, posiłki były obfite i smaczne i nigdy nie mieliśmy żadnych sensacji ze strony ministerstwa spraw wewnętrznych;-).

Ogólnie: jesteśmy zachwyceni pobytem w tym kraju, cieszymy się, że właśnie to on, jako ostatni był na naszej trasie przejazdu, gdyż powoduje to iż mamy dużo lepszy obraz całej obecnej podróży. Gdyby jako ostatnie były Indie, zapewne wszystko postrzegalibyśmy inaczej. Zawsze i wszystkim będziemy polecać przybycie do Myanmar i zapoznanie się z kulturą, historią, zabytkami i tradycjami życia tego narodu.

Wiola zapewne ubarwi to podsumowanie stosownym, poetyckim wywodem.

… ta ociekająca złotem kraina, ma jedną wielką zaletę… ludzi!… powinno się ich sprzedawać w aptece jak lekarstwa na melancholię, niepogodę, nerwicę i całe draństwo tego świata… rzecz jasna bez konsultacji z lekarzem lub farmaceutą, z gwarancją braku skutków ubocznych i obietnicą satysfakcji…

… stupy… laka i marionetki…

… w cudnej tej krainie…

… czas gongami płynie…

… małe El Dorado ze stup pięknych słynie…

… niczym marionetka podryguję stale…

… plączą mi się sznurki, w przedstawień nawale…

… nieco się zabuddowałam, ale i nastupowałam…

… barwne tatuaże w myślach już zalakowałam…

… esencja emocji koncentruje stany…

… wszystkie zjednoczone, by odwrócić plany…

… zastanawiam się jaka magia i czary…

… zechcą wstrzymać złotego zegara pomiary…

… by w lusterkach sztuki tej misternej, przejrzeć się zachłannie…

… w jadeitach, rubinach, diamentach i nawet w fontannie…

… wydłużyć momenty, poprzeciągać chwile…

… pazerne źrenice karmię dość zawile…

… w rattanowym tyglu, teka z tęczą w złocie się namacza…

… a talizman z sów, szczęście tej podróży, rzecz jasna wyznacza…

… pomazana thanaką, życzliwością naznaczona…

… przez ten cichy kąt świata… zostałam kupiona…

… Wiola…

azja-2018_trasa

11.03.2018r – niedziela

Yangon > Dubaj > Warszawa > Międzyrzecze Górne – 8,5tys. km

Jeszcze przed północą, wszyscy, którzy brali udział w przygotowaniu naszego pobytu z firmy„Myanmar Senses Family Travel & Turs” (właściciel Zaw, przewodnik Nyi i kierowca Kyaw), przybyli do hotelu, aby nas pożegnać i odwieźć na lotnisko. Podczas ostatniego uścisku dłoni, łzy kręciły się w oczach, próbując znaleźć dyskretne ujście, kiedy tylko pomyśleliśmy, ile serdeczności spotkało nas z ich strony i jak doskonały był nasz pobyt w tym kraju, który po części był tak ich zasługą,jak i reszty dopełniło tego niezwykłego społeczeństwa, które zamieszkuje jego obszar.

Start z międzynarodowego lotniska w Yangon o 2.00 w nocy. Sprawnie i w miarę szybko przemieściliśmy się w przestrzeni pomiędzy Myanmar, a Polską. Był mały poślizg w Dubaju (2h), ale po wylądowaniu w Warszawie i tak mieliśmy do dyspozycji zapas czasu na pociąg Inter City, Pendolino, który szybko przewiózł nas do Bielska Białej i już o19.30 po 67 dniach podróży, stanęliśmy z powrotem w progach naszej „Chałupy na Górce” w Międzyrzeczu Górnym.

Była to jedna z najbardziej trudnych logistycznie, wymagających, niosących wiele stresów i pouczających podróży, którą odbyliśmy w swoim życiu. Przemieszczając się w wielu płaszczyznach i huśtawkach nastrojów, jakie zaserwowało nam życie, ludzie, przestrzeń, klimat, geografia i religie tego świata. Od zimy po lato, z Europy po Azję, od ogromnego stresu po magiczną radość, od smutku po szczęście, od chrześcijaństwa poprzez islam, hinduizm, po buddyzm, od Polski po Mianmar. W tekstach całego reportażu z tej podróży zawarliśmy szczegóły tej historii, więc nie będziemy się powtarzać.

Jedynie wspomnę o tym czego wcześniej nie przekazywaliśmy, a dotyczy to naszego pojazdu, którym się przemieszczaliśmy Toyota Hilux 4×4. Po tych 17.300km przejechanych w tej podróży, stuknęło jej już 140 tys. km. Spaliliśmy prawie 2 tys. l oleju napędowego, co dało średnie spalanie na poziomie 11,5l. Nie mieliśmy najdrobniejszej usterki podczas całego przejazdu, nawet nie złapaliśmy ani jednego defektu ogumienia. Jak pamiętacie po powrocie z Chin, gdzie na trasie przez bezdroża, mieliśmy wiele problemów z zawieszeniem (zniszczone amortyzatory, złamany resor), po wielu wywiadach zastosowałem całość przedniego i tylnego zawieszenia z australijskiej firmy Pedders. Jedynie nieco modyfikując ich resory (zostały przeprofilowane o 5cm w górę). Całkowicie zaspokoiło ono moje oczekiwania, spisało się znakomicie, ma wspaniałą charakterystykę, tak w terenie, na szutrach, jak i na nierównych asfaltach. W zasadzie po powrocie auta do Polski (popłynie ok. miesiąc), musimy jedynie zrobić zwykły przegląd i można ruszać nim w kolejne wymagające podróże.

Dziękujemy za cierpliwość w odbiorze naszych wiadomości i żegnamy się z Wami do następnej podróży… gdzie? Czas pokaże… z pewnością będzie to kontynuacja naszej podróży wokół świata, jesienią Wietnam, Laos, Kambodża, Tajlandia i Malezja, a następnej zimy Australia i Nowa Zelandia.

<<<< POPRZEDNIA