08.02.2018r – czwartek

Lahore > granica Pakistan-Indie > Amritsar – 80km

Po hotelowym śniadaniu, gdzie zaserwowano nam omlet po pakistańsku (jajka z warzywami i imbirem), dopiero o 10.00 wyjeżdżamy spod „Fortu Lahore” w kierunku granicy z Indiami. Mamy tam zaledwie 35km, ale po drodze chcemy jeszcze zwiedzić ostatnie miejsce w Pakistanie, którym są ogrody „Shalamar Garden” (wstęp 500 rupii od os.). Spacerujemy w spokoju, po rozległym terenie przez prawie godzinę, dochodząc do wniosku, że przydałoby się tutaj ciut posprzątać, napełnić wodą fontanny, gdyż suche wyglądają paskudnie, a skoro pobiera się od turystów nie mało za bilety, to może jakaś inicjatywa mogłaby douroczyć to miejsce. Z czytanych wcześniej relacji wiedzieliśmy, że miejsce to raczej nie powali nas na kolana. Ktoś trafnie zauważył, że z ogrodów najładniejsza jest ich nazwa, chociaż jak się człowiek postara, to potrafi sobie wyobrazić, jak prezentowały się w okresie ich świetności. Uważane są za jedne z najpiękniejszych i najbardziej malowniczych na świecie, jeśli ktoś utrzymuje taką opinię, to my zdecydowanie ją podważamy, gdyż widzieliśmy zdecydowanie bardziej urzekające ogrody. Ale wróćmy do historii… powstały w 1641r. z inicjatywy Wielkiego Mogoła Shaha Jahana (Szahdżahan). „Ogrody Shalimar” otoczone są wysokim, bogato zdobionym murem, a ich powierzchnia wynosi prawie 170 ha. Obszar ten podzielony jest na trzy tarasy umieszczone na różnych poziomach. Każdy z nich posiada swoją nazwę, tj. Dawca Dobroci, Dawca Zaszczytu oraz Dawca Życia. Ogrody pokryte są roślinnością, licznymi alejkami i kanałami irygacyjnymi… najdłuższy z nich, zwany Kanałem Króla, rozciąga się na długości 160m. Znajdziemy tutaj również fontanny (nie działają), urządzenia służące do nawadniania, komnaty królewskie, meczety oraz łaźnie. Ściany pawilonów zdobią nisze, w których nocą zapalano setki świec, dodających blasku odbywającym się tu dworskim obrzędom i ceremoniom. Nawet Szahdżahan nazywał to miejsce rajem na ziemi. Od 1981 roku obszar ten widnieje na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Shah Jahan nazwał je „Ogrodami Shalimar”, co w tłumaczeniu z sanskrytu oznaczało „Świątynia Miłości.” A były one wyjątkowe, tak samo jak wyjątkowa dla cesarza była Mumtaz Mahal. Przywieziono do nich z każdego zakątka Ziemi, najbardziej pachnące i delikatne kwiaty, na drzewach śpiewały rzadkie gatunki ptaków, można było przysiąść i ukoić zmysły przy szumie fontann, których w Shalimar było aż 410… to właśnie w „Ogrodach Shalimar”, kochankowie byli naprawdę szczęśliwi…

Po kilkunastu kilometrach docieramy do granicy. Wieje totalną pustką, to zrozumiałe, te dwa kraje, Pakistan i Indie są w ciągłym, trwającym od lat stanie konfliktu. Procedury graniczne, choć wolno posuwają się do przodu, zamykamy karnet CPD w Pakistanie i stajemy przed podwójnymi, mocno zdobnymi bramami oddzielającymi oba państwa. Nie jest nam dzisiaj śpieszno, gdyż właśnie tutaj, przy tych bramach, codziennie odbywa się wielka ceremonia zamykania przejścia granicznego, na którą to celebrę zamierzamy się stawić. Po indyjskiej stronie, procedury bardziej oficjalne, przypominają wjazd do Chin. Kontrole dokumentów, drobiazgowa rewizja osobista i specjalne przeszukiwanie auta na kanale z kamerami i psem. Patrzymy na wpisy w dużym zeszycie, ostatni z 18 stycznia, a tylko kartkę wcześniej zauważamy wpis naszego kolegi Adama, który przekraczał tu granicę rok temu. 0 15.00 czasu indyjskiego jesteśmy odprawieni, a jest on o pół godziny przesunięty do przodu w stosunku do Pakistanu. Wymieniamy pieniądze 100$ USD- 6.265 rupii indyjskich (INR). Pozostawiamy auto na parkingu i wracamy na ceremonię (zaczyna się dokładnie o 16.30 czasu indyjskiego lub 16.00 czasu pakistańskiego). To jedyna granica na świecie, która jest atrakcją turystyczną. Nie przypuszczaliśmy, że będzie w tym spektaklu uczestniczyć tak wielu ludzi, to dosłownie tłumy i mnóstwo zagranicznych turystów. Hindusi idą z flagami, ale mają je też wymalowane na rękach i policzkach, do tego czapki ze stosownym napisem „I love India”. Przypomina to wielkie zgromadzenie kibiców przed meczem piłkarskim, jednak w tym wypadku, to coś więcej, to patriotyczne pokazanie siły i wielkości narodu. Hałas, ogłuszający hałas, piszczałki, bębny, krzyki i taneczna muzyka podkręcona do wytrzymałości głośników. Tłum pędzi, pęcznieje, trąbi, klaszcze i krzyczy, dudni bhangra i disco, zapewne z hitowych bollywoodzkich produkcji, w rytm którego kilkanaście dziewcząt tańczy na środku drogi. Po chwili jedna z nich bierze indyjską flagę i rozpoczyna kilkunastometrowe biegi w tę i z powrotem, kończy i przekazuje flagę koleżance, a ta kolejnej… tłum bezpieczny, bo nad wszystkim czuwa wojsko. Prowadzący w białej koszuli, zachęca do dopingu. Głośniej, głośniej! Hindustan Zindabad! Niech żyją Indie! Niech żyją Indie! Zza muru dobiega stłumione, ale równie głośne „Niech żyje Pakistan!”. I zaczyna się… muzyka cichnie, tłum też. Wychodzą przed wartownię, dwie żołnierki, dwóch żołnierzy i kolejnych dwóch. Ustawiają się w szyku i na hasło dowódcy rozpoczynają marsz w stronę bramy. Marsz?… to jest … MARSZ! Brązowe galowe mundury i do przodu! Rytmiczne wymachy rękoma, buty tupią głośno o asfalt i wędrują nogi wysoko w górę! Wysoko!… jakby miały strącić czerwone wachlarze na głowach, które stroszą się i powiewają niczym kogucie grzebienie. Puszą się niczym głuszce przed walką, ale nie w byle sprawie, o byle kobietę… to patriotyczna duma. Niech żyją Indie! Usta zaciśnięte, twarze poważne, butne, dumne, napięte mięśnie, zawzięte miny… tupią tak absurdalnie dla Indii, tupią tak groteskowo, by zagłuszyć oponentów, którzy po swojej stronie tupią dla Pakistanu. Po około półgodzinie, żołnierze obu krajów spotykają się przy bramie, rozlega się trąbka, flagi wędrują w dół, gdzie dowódcy je składają i z honorami odnoszą do wartowni. Brama zostaje zamknięta. Do poranka następnego dnia… granica Indii z Pakistanem zamiera.

Ceremonia zmiany warty i zamknięcia granicy między Wagah (Indie) a Attari (Pakistan), jest jednym z najdziwniejszych wydarzeń, w jakich uczestniczyliśmy. Jest zjawiskiem dla cudzoziemca raczej niezrozumiałym i absurdalnym. Graniczne show, łączy ludzi i jest okazją do zabawy, ale niestety ta konkurencja nie pozostaje jedynie w sferze tupania butami… stosunki indyjsko-pakistańskie, od podziału Indii Brytyjskich w 1947 roku pozostają… eufemistycznie to ujmując… oziębłe.

Jedziemy jeszcze 35 km aż na drugą stronę przygranicznego miasta Amritsar i na stacji paliw, za zgodą uprzejmego właściciela, zostajemy na nocleg. Zapewnił nam bezpieczeństwo i udostępnił toalety.

09.02.2018r – piątek

Amritsar > Jalandhar > Ludhiana > Ambala > Delhi – 470km

Mieliśmy świetne miejsce na nocleg, lecz nadeszły zmiany… głośne zawodzenie muezina, zastąpiły hinduskie mantry. Pogoda dziwna, ni to smog, ni to mgła, a do tego smród jak z szamba. W tej mętności ruszamy w kierunku Delhi. Pierwsze spostrzeżenia, podobnie jak w Pakistanie, jednak wszystko jakby nieco lepiej zorganizowane, czuć pieczę państwa nad drogami. Im bliżej do stolicy, tym lepiej. Właściwie na drogi nie ma co narzekać, a ruch drogowy i jego specyfika mniej dokuczliwa, aczkolwiek oczy należy mieć dookoła głowy. Kierowcy w ogóle nie używają wstecznych lusterek, tak więc większość aut ma do dyspozycji tylko jedno, albo ma oba złożone, albo wręcz ich nie posiada. Zasadą nadal utrzymaną jest… nie obchodzi mnie, co się dzieje z tyłu, ważne abym nikogo nie najechał z przodu. Zewsząd przytłacza tumult i kakofonia, gdzie w ciągłym pośpiechu tłum się gmatwa, przydałaby się chwila spokoju, ale gdzie takową znaleźć? Okazuje się, że jest… „restauracja” Mc Donald’s, to wybawienie… aż trudno uwierzyć, ale właśnie tutaj, można odpocząć od uciążliwości jazdy. Dalej droga w większości dwupasmowa, po trzy jezdnie w obu kierunkach, płatna, za odcinek z Amritsar do Delhi (460km) zapłaciliśmy 470 rupii (28zł). Na rogatkach miasta, przywitała nas niebotycznych rozmiarów „góra stołowa”… śmieci, smród jak z wylęgarni smoków, tląca się kilkuset metrowa hałda, nad którą krążą stada ptaków, a dołem płynie coś w rodzaju rzeki… cuchnący szlam. Tak więc, wstęp do miasta mamy już za sobą, na 15km przed Delhi, zaczęły się rozrośnięte korki. Dotarcie do dworca kolejowego to nie jazda, to wręcz batalia o to, kto kogo i jak wyprzedzi, to taka niekończąca się przepychanka.

Co po drodze?… mnóstwo pałaców ceremonialnych o szumnych nazwach w stylu „Royal King’s Palace”, „Imrerial Palace”, „King’s Castle”, „Star Palace”. Ich wystrój jest nie mniej kuriozalny… wstęgi, szarfy z dominacją różów, fioletów i żółci oraz kwiaty. Te pałace są niczym wyspy na oceanie biedy. Przy trasie szybkiego ruchu to nie koniec atrakcji, proponowane są pluszaki w wersji king size, a na domach, na podwyższeniu dachu, ustawiane są betonowe ozdoby, sporych rozmiarów konie, piłki, siłacze, a nawet samoloty.

Dotarcie do dzielnicy Ram Nagar zajęło nam godzinę. Nie mamy hotelowej rezerwacji, liczymy na szczęśliwy traf, że znajdziemy jakiś hotel, ze strzeżonym parkingiem. Im bardziej zagłębiamy się w zaułki miasta, tym gwałtowniej tracimy nadzieję. W pewnym miejscu Wiola dostrzega bramę z barierką, a w oddali widać napis „Tourist Hotel”, jesteśmy uratowani. Mamy zamiar pozostać w Delhi dwa dni, aby zwiedzić zabytki tego miasta, jednak pokój mamy tylko na dziś, jutro wszystkie są zajęte, ale gospodarz obiektu zapewnił nas iż następną noc możemy spędzić kempingując na jego strzeżonym parkingu. Płacimy 3000rupii (170zł) za dwuosobowy pokój ze śniadaniem i jesteśmy szczęśliwi, że w takiej dzielnicy, udało nam się znaleźć hotel, gdzie nasz pojazd będzie bezpieczny.

Jeszcze przed zmrokiem, zapuściliśmy się w zakamarki miasta, ale nie nazbyt głęboko, gdyż atmosfera tego miejsca jest powiedzmy… szemrana, a po rozmowie z uprzejmym policjantem, który specjalnie podjechał do nas na kultowym Royal Enfieldzie i przestrzegł, przed czyhającymi na nas w tej dzielnicy zagrożeniami, zarządziliśmy odwrót. Tak na marginesie… jesteśmy w tym mieście zaledwie kilka chwil, ale jeszcze nigdy, w tak krótkim czasie, nie widzieliśmy nigdzie, tylu ruin… ludzkich.

18-02-08-9-delhi-map

10.02.2018r – sobota

Delhi

Rozpoczynamy zwiedzanie Delhi. Wszystko jest dla nas nowe, musimy nauczyć się tego kraju. Auto pozostawiliśmy na hotelowym parkingu i zamówioną w recepcji taksówką (250 rupii) przejechaliśmy, do pierwszego ze zwiedzanych obiektów, czyli „Red Fort”, „Lal Qil’ah” lub „Lal Qila”(wstęp 500rupii od os.) i przekraczamy potężne mury poprzez ogromną, ufortyfikowaną bramę. „Czerwony Fort” to pomnik mogolskiej potęgi, był pałacem w nowej stolicy Shaha Jahana (Szahdżahana) – znajdował się w jednym z siedmiu starożytnych miast Delhi – Shahjahanabadzie. Szach przeniósł stolicę z Agry, aby podnieść wagę swojej władzy i po to, by mieć okazję wprowadzić w życie swoje pomysły na wielkie budowle. Do budowy fortecy użyto czerwonego piaskowca, dzięki czemu Fort jest nie tylko z nazwy czerwony. Mur ma długość 2.5 km, a jego wysokość waha się w granicach 16 m przy rzece, do 33 m od strony miasta. Fort leży wzdłuż rzeki Jamuny, która odgrywała niegdyś rolę fosy – teraz koryto rzeki znajduje się 1km od fortu. Mur z płn.-wsch. części postawił wcześniej, już w 1546r. za czasów Islam Szach Sur. Budowę fortu rozpoczęto w 1638r. i skończono w 1648r. Pełno tu bastionów, wieżyczek i okazałych bram, które, w sposób oczywisty, miały pełnić funkcje obronne, ale zostały zaprojektowane z takim kunsztem, że wraz z pozostałymi obiektami wchodzącymi w skład kompleksu, tworzą harmonijną, ujmującą swą elegancją całość. I choć swej świetności z czasów Wielkich Mogołów Fort nie odzyska już nigdy, nadal czuć imperialną atmosferę tego miejsca. Czerwony Fort jest jednym z najpopularniejszych obiektów turystycznych w Delhi, przyciąga każdego roku miliony odwiedzających. Jest on również symbolem uzyskania niepodległości w 1947 i tym samym uwolnienia się z rąk Wielkiej Brytanii. Fort był wykorzystywany przez Brytyjczyków jako kwatera armii i wtedy pobudowano tam stylowe koszary. Po roku 1947, stał się kwaterą wojsk indyjskich. Od 2003 „Czerwony Fort” został oddany do użytku turystycznego, a w 2007 roku kompleks został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Rozczarował nas stan obiektów i ogólne przygotowanie tego terenu do zwiedzania. Fontany nie napełnione wodą, wszędzie obskurne rusztowania, ogólny nieporządek estetyczny. W zasadzie, nie ma ani jednego całkowicie odrestaurowanego obiektu. Porządne, kilkupiętrowe, koszarowe budynki wybudowane już za czasów brytyjskich, zieją pustymi otworami okiennymi i połamanym dachem. Po półtorej godziny opuszczamy rozległy teren za murami, z myślą o sposobie dotarcia do następnych obiektów.

Problem rozwiązał się niemalże natychmiast. Władający dobrym angielskim kierowca tuk-tuka zaoferował usługi przewoźnika, połączone z przewodnictwem po Delhi. Za swe usługi policzył sobie 375rupii na godzinę (22zł). Mamy wiec transport i ruszamy na dalsze zwiedzanie miasta.

Najpierw jedziemy do „Raj Ghat” – To najważniejszy symbol państwowości indyjskiej, gdzie znajduje się płyta z czarnego marmuru, miejsce kremacji zamordowanego w 1948 r. Mahatmy Gandhiego, a na niej, tylko ostatnie słowa jakie wypowiedział Gandhi, zapisane w hindi („He Ram” czyli „O Boże”) oraz płonący wieczny płomień (na przeciwległym brzegu płyty). Miejsce położone jest w parku, są fontanny i kwiaty. W każdy piątek odbywa się tu skromna ceremonia upamiętniająca kremacji. W sąsiedztwie znajdują się miejsca kremacji innych, ważnych dla Indii osób jak: Jawaharlara Nehru, jego córki Indiry Gandhi oraz jej dwóch synów, Sanjaya i Rajiv’a. Obiekt bardzo dobrze zadbany, w alejce prowadzącej do płyty, umieszczono wiele złotych myśli tego polityka, a zarazem przywódcy duchowego narodu. Kim był Gandhi Wielka Dusza?… Prorokiem? Świętym? Pierwszym pacyfistą? Ojcem narodu? Przywódcą? Człowiekiem pełnym sprzeczności, grymaśnym i kłótliwym?… a może sumieniem Indii? Gdyby przyszedł na świat 2 tys. lat wcześniej, jego nauki przekształciłyby się w religię… nazwano by ją bezgwałtem i niesprzeciwianiem się złu, męstwem i poszukiwaniem prawdy, czyli Boga.

Następnie udajemy się do „Humayuns Tomb” (wstęp po 500 rupii od os.). Idealnie symetryczną bryłę mauzoleum zbudowano w połowie XVI w. na polecenie Hamidy Banu Begum, pochodzącej z Persji starszej żony drugiego mogolskiego cesarza – Humajuna. Kompleks grobowy został wybudowany z czerwonego i białego marmuru i usytuowany jest w centrum miasta. Budowę rozpoczęto w 1656 roku, kilka lat po tragicznej śmierci Humajuna. W mauzoleum pochowana została później także jego żona, Hamida. Budowę zakończono w 1570 roku. Wykonany jest według wczesnego stylu architektury Mogołów, łączący w sobie sztukę indyjską z sztuką perską. Wokół Mauzoleum, które w 2003 roku zostało odrestaurowane, znajdują się ogrody, strumyki, fontanna, ale także grobowce późniejszych władców. W 1993 Grobowiec Humayuna został wpisany na Listę Światowego dziedzictwa UNESCO.

Następnym punktem naszych badań stał się „Bahai House of Worship”, czyli „Świątynia Lotosu”, „Lotus Temple”, największa świątynia bahaistyczna w Indiach. Położona w rozległych ogrodach świątynia wysokości około 40 metrów, której wygląd zainspirowany jest kwiatem lotosu. Główne filary tworzą dziewięciokąt foremny. Część górna składa się z 27 „płatków”. Wspólnota bahaitów wyznaje doktrynę jedności całej ludzkości i wywodzi się z Persji. Została zbudowana w latach 1980-1986 wg projektu zamieszkałego w Kanadzie, architekta irańskiego pochodzenia, Fariborz Sahby. Od momentu otwarcia w 1986r. została odwiedzona przez ponad 50 mln osób. Może pomieścić dwa i pół tysiąca osób. We wnętrzu świątyni nie ma żadnych symboli religijnych, może się w niej modlić każdy, niezależnie od wyznawanej wiary. Obiekt niezwykle pieczołowicie zadbany i strzeżony, do którego stoimy w kilkuset metrowej kolejce… bez butów oczywiście

Dalej udajemy się do najwyższej w Indiach wolno stojącej wieży „Qutub Minar”, „Kutb Minar” (wstęp 500rupii od os.). Wzniesiony w XIII w., o wysokości 73 m, średnicy 3 m u szczytu i 14 m u podstawy. Do budowy użyto czerwonego piaskowca, na którym zręczne ręce rzemieślników wyryły kaligraficzne arabskie inskrypcje i motywy geometryczne. Na całej wysokości zdobiony żłobieniami. Został wzniesiony jako część pierwszego meczetu powstałego w Indiach – Kuwwat-al-Islam. Jego budowę zainicjował muzułmański zdobywca miasta Kutb-ud-din-Ajbak pod koniec XII w. (od 1206 pierwszy sułtan Delhi), którą ukończono dopiero w roku 1503. Nie wiadomo do końca jakie było przeznaczenie wieży, czy była to tylko Wieża Zwycięstwa, głosząca wieczną chwałę muzułmańskich wodzów, czy też strażnicza, czy… jak wskazywałoby położenie obok meczetu, pełniła również funkcję minaretu. To ostatnie trudno jednak sobie wyobrazić, bo biedny muezin musiałby pięć razy dziennie wdrapywać się po ponad 350 schodach, ma się rozumieć kręconych. Po takiej wyprawie pewnie nie mógłby tchu złapać, że o śpiewaniu nie wspomnę. W skład kompleksu wchodzą: ww „Qutub Minar”, brama wejściowa do meczetu Alai Darwaza, meczet Quwwat-al-islam, żelazny słup, grobowiec sułtana Iltutmiśa i sułtana Ala-ud-Dina Childźego, madrasa oraz mniejszy minaret Alai Minar. Od 1993 minaret wraz z sąsiednimi zabytkami znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

Jedziemy wybitnie szybkim tuk-tukiem, nasz kierowca coraz bardziej zawadiacko powozi, oczy ma szeroko otwarte i pędzimy szarpanym, gaz hamulec i do przodu. Poznaliśmy już tajniki stymulacji kierowców… „Dilbagh Pan Masala”, „gutka”… tytoń do żucia z dodatkiem przypraw i substancji psychoaktywnych. Tymczasem jesteśmy już przy „Indira Gandhi Memorial Museum”. Indira Gandhi była pierwszą kobietą, premierem Indii. Żelazna dama Indii, córka Jawaharlala Nehru, pierwszego premiera niepodległych Indii. W środę 31 października 1984 r. Indira Gandhi została zastrzelona przez swoich dwóch sikhijskich ochroniarzy, w miejscu tym, gdzie upadła postrzelona 32 razy, położono szklaną ramę. To historyczne muzeum było niegdyś skromną rezydencją Indiry Gandhi, gdzie po jej tragicznej śmierci utworzono muzeum, aby oddać hołd, dla pamięci Wielkiej Damy, przywódcy narodu indyjskiego. Odwiedzając to muzeum, można uzyskać fascynujący wgląd w indyjski ruch niepodległościowy. Obejmuje ono bibliotekę, gabinet i salon, które są dobrze utrzymane i zachowane jak za jej życia. W muzeum znajduje się również zbiór fotografii, które mówią nam więcej o życiu Indiry Gandhi, począwszy od dzieciństwa, aż do czasu kiedy została premierem.

Nasz „szybki Lopez” zawiózł nas następnie pod Parlament i „Rajpath”,czyli „Droga Króla” lub „Ulica Królewska”. To reprezentacyjny bulwar, na którym odbywają się parady w narodowe święta Indii. Ulica biegnie od Rashtrapati Bhavan (siedziba prezydenta Indii) przez Vijay Chowk, Bramę Indii aż do Stadionu Narodowego. Najważniejsza aleja w New Delhi po obu stronach ma szerokie trawniki, wiele drzew, stawy i fontanny. To tutaj co roku 26 stycznia w Święto Republiki, odbywa się uroczysta parada. Zamierzeniem głównego architekta miasta w czasach Imperium Brytyjskiego, była taka zabudowa „Rajpath”, by z pałacu wicekróla widoczna była panorama Delhi, co się udało. Dzisiaj jest ona przesłonięta przez wybudowany w 1933r. Stadion Narodowy.

Jedną z najważniejszych monumentalnych budowli w Delhi, położoną przy „Rajpath”, jest również „India Gate” – „Brama Indii”. To dzieło Edwina Lutyensa powstało w okresie międzywojennym. Upamiętnia ono wszystkich indyjskich żołnierzy, którzy zginęli w I wojnie światowej i na wojnach z Afganistanem. Budowlę ufundował 10 lutego 1921 roku książę Wielkiej Brytanii. Nazwiska poległych żołnierzy zostały wyryte na ścianach Bramy. Budowę ukończono w roku 1931. W 1971r. utworzono tu grób nieznanego żołnierza. Wokół 42m „Bramy Indii” często gromadzą się ludzie, by wypocząć na znajdujących się tam trawnikach.

Późnym popołudniem ocieramy pod „Jama Masjid Delhi”- Meczet Piątkowy (wstęp po 300rupii od os.). Główny meczet Delhi został zbudowany w latach 1654-1658 przez władcę mogolskiego Szahdżahana z dynastii Wielkich Mogołów, budowniczego Taj Mahal (Tadź Mahal). Jest to największa muzułmańska budowla sakralna w Indiach. W każdej miejscowości, gdzie zamieszkiwała społeczność muzułmańska, budowano jeden centralny meczet na tyle duży, aby pomieścić w nim całą gminę w czasie obowiązkowych piątkowych modlitw. Budowla taka zwana była najczęściej dżami lub al-masdżid al-dżami. Z myślą o modłach codziennych budowano znacznie mniejsze świątynie (masdżid). Budowla położona jest na wzgórzu w centrum Starego Delhi. Do wnętrza prowadzą 3 bramy. Meczet zbudowany jest z czerwonego piaskowca i białego marmuru. Obszerny dziedziniec meczetu może pomieścić 25 tysięcy wiernych. Posiada dwa minarety o wysokości 41 metrów. W zbiorach meczetu znajduje się kopia Koranu spisana na jeleniej skórze. Kiedyś około 5 tysięcy mistrzów kamienia wznosiło budowlę, by zadziwiła unikalnością, dziś oczywiście zachwyca, choć pełno tu żebraków, kalek i stróżów obuwia. A przed meczetem, kolorowe jarmarki i rwetes atakujący zmysły pośpiechem i chaosem.

Ostatnim punktem programu jest „Chandni Chowk” – najstarszy i najbardziej zatłoczony bazar w północnym Delhi. Ten obszar był bardzo ważny w odległych czasach, ponieważ znajdował się w miejscu jednego z siedmiu historycznych miast Delhi, między „Czerwonym Fortem” a meczetem „Jamma Masjid”. Razem z mnóstwem otaczających go świątyń, jest to ważne miejsce kulturowe tego miasta. W szalonym zgiełku bazaru, jest taka różnorodność oferowanych produktów i towarów, że trudno wszystko zapamiętać. Jest tam bardzo dużo wąskich alejek z księgarniami, sklepami z odzieżą, złotem, srebrem, wyrobami z mosiądzu, produktami skórzanymi, elektroniką itd. A wszystko to oglądamy z rikszy rowerowej. Nad naszymi głowami rozciąga się istna pajęczyna kabli elektrycznych, a rzeka ludzi dookoła nas, nie zamierza przestać płynąć.

Już o zmroku kończymy objazd Delhi, jesteśmy głodni i skonani. Miasto męczy harmidrem, gwarem, chaotycznym bezładem, ludźmi zalegającymi chodniki, żebrakami, wałęsającymi się psami i krowami, ale też uciążliwym smrodem palonych śmieci, moczu, spalin i czego tam jeszcze. Trudno w takich warunkach funkcjonować, nasz kierowca na wspomaganiu, wydaje się być całkiem rześki. Okazało się, że jego brat prowadzi biuro turystyczne w Delhi – Travlogues Tours – Mahinder (Mamu) – Travel colsuntant http://travlogues.com/ travel@traveljogues.com Shop N0.1 Municipal Market, Connaught Circus, New Delhi-110001 INDIA tel:+91 23348223 mob:+91 9871806860. Zaoferował pomoc w ustaleniu dalszej trasy przejazdu przez Indie w kierunku Birmy i obsługę hotelowo-przewodniczą w poszczególnych miastach na trasie. Oferta okazała się bardzo rozsądna, gdyż uwzględniała bezpieczny parking dla naszego pojazdu przy każdym z hoteli, a ich standard ma być przyzwoity i ze śniadaniem. Za 10 następnych noclegów i obsługę turystyczną zapłaciliśmy 666$ USD, a w zamian otrzymaliśmy Vouchery na dalszą drogę. Jak sprawdzi się ten pomysł, będziemy informować na bieżąco.

11.02.2018r – niedziela

Delhi > Jaipur – 270km

Opuszczamy Delhi o poranku. Niedziela, rano ruch jakby trochę mniejszy, jednak opuszczenie wielkiej aglomeracji, zajmuje nam prawie dwie godziny. Droga do Jaipur (Dźajpur) zatłoczona sporą ilością ciężarówek, które tarasują wszystkie pasy ruchu. Jedziemy jakby w labiryncie, meandrując cały czas pomiędzy nimi. Krajobrazów brak, przyjemności z jazdy również, typowe pochłanianie przestrzeni dzielącej oba miasta. Na 50km przed Jaipur wkraczamy w góry. Wreszcie jest jakaś zmiana w krajobrazie, do tego zrobiło się bardziej zielono i kwieciście. Na wjeździe do miasta, tuż przed rondem, spotykamy grupę kilku słoni dosiadanych wierzchem, uczestniczących w regularnym ruchu drogowym. Jechaliśmy pomiędzy słoniami w parkach narodowych Afryki, ale nie przypuszczaliśmy, że kiedyś spotkamy się z nimi… na rondzie. Po południu docieramy do zarezerwowanego dla nas wczoraj przez „Travlogues Tours” hotelu „King Palace”. Wszystko zgodnie z umową, jest parking, jest przyzwoity pokój, jest internet, bardzo miła obsługa. Na jutro, na 9.00 mamy przygotowaną wycieczkę po mieście i okolicy.

Jeszcze późnym popołudniem idziemy zobaczyć „Water Palace”, „Jal Mahal”, który znajduje się w odległości kilometra od naszego hotelu. Po drodze, mamy okazję spojrzeć na okolicę i pałac z dachu okazałego hotelu, gdzie jesteśmy zaproszeni przez obsługę. „Jal Mahal” znaczy dosłownie wodny pałac… nazwa nie dziwi kiedy patrzy się na rezydencję, można odnieść wrażenie, że pałac „unosi się” pośrodku jeziora Man Sagar. Tak naprawdę jednak budynek jest w nim częściowo zatopiony. Jezioro powstało pod koniec XVI wieku, tam gdzie wcześniej była tu naturalna depresja. Król Amer zdecydował się stworzyć na rzece tamę, by gromadziła wodę na czasy suszy dla okolicznej ludności. Wówczas istniał już pałac „Jal Mahal”, który został zalany. Budynek i otaczające go jezioro powiększył i odnowił w XVIII wieku Jai Singh II władca Amer. „Jal Mahal” jest nie tylko usytuowany w niezwykłym miejscu, ale również ciekawy architektonicznie. Budynek powstał z czerwonego piaskowca. Pałac ma pięć pięter, ale cztery z nich ukryte są pod wodą. Najwyższe piętro jest za to w pełni wyeksponowane i można je oglądać z pobliskiego brzegu.

A tak na marginesie… indyjskie ciężarówki też są udekorowane, ale do pakistańskich uślicznień im daleko. Wszystko byłoby pięknie, gdyby tylko nie te śmieci i wszechobecny brud. Skrupulatnie gmerają tam kozy, świnie i co przerażające… również ludzie. Normą jest zapalanie ogniska i zasiadanie przy nim by pogawędzić, a zrazem inhalować się toksynami palących się śmieci (najczęściej plastiku), jeśli czynią to nieświadomie… tym gorzej dla nich.

18-02-11-jaipur-map

12.02.2018r – poniedziałek

Jaipur (Dźajpur)

Zwiedzamy miasto i okolice Jaipur, a ilość zgromadzonych tu zabytków zapewne nie zezwoli na nudę dzisiejszego dnia. Miasto określane jest popularnie „Różowym miastem”. Wynika to z takiej właśnie barwy fasad budynków w obrębie Starego Miasta. Każdy nowo przybyły zadaje więc sobie mimowolnie pytanie, skąd taki pomysł? I tutaj pojawiają się różne teorie: że różowy zmniejsza odbicie promieni słonecznych, albo z zamiłowania Dżai Singha II (założyciela miasta) do Śiwy, którego ulubioną barwą była terakota. Najbardziej prawdopodobne wydaje się uzasadnienie, że różowy był tradycyjnym kolorem gościnności i na taki właśnie kolor, pomalowano fasady domów w centrum Jaipuru z okazji przybycia w 1876 r. księcia Walii (późniejszego króla Edwarda VII). I tak już zostało do dziś… najmocniej w teorii. Niby wszyscy mieszkańcy Starego Miasta zobligowani są prawnie do utrzymania różowego odcienia fasad budynków, a główne zabytki są w renowacji średnio co 10 lat, lecz wg naszego widzenia, to różu zbyt wiele tutaj nie ma… a jeśli jest, to brudny, przygaszony, zakurzony. Pokryty pyłem, odrapany z blasku, ze wspaniałości., lecz jeśliby założyć różowe okulary i rozejrzeć się dookoła… to wtedy wszystko będzie się zgadzać.

Zobaczmy co warto zwiedzić w Jaipur. Na początek mały zgrzyt, zakontraktowany jeszcze w Delhi, przez biuro turystyczne „Travlogues Tours”, przewodnik wraz z pojazdem, spóźnił się o pół godziny, co spowodowało nieco stresu. Ponadto miał to być przewodnik mówiący po angielsku, okazało się, że zna tylko kilka angielskich zwrotów. Ruszamy na trasę dzisiejszej wycieczki mocno wysłużonym vanem marki Mahindra. Na pierwszy rzut poszedł „Amber Fort” (właściwa nazwa to Amer). Już na dojeździe, widzimy jaki ogrom turystów tam zmierza. Fort położony jest w odległości 11km od centrum Jaipuru, stolicy Radżastanu, w miejscowości Amber. Jest to radźpucki kompleks budowli obronnych i pałacowych. Początki miasta Amber sięgają około 1000r.. Od około 1037r. Amber pełnił rolę stolicy Radźputów. Budowa Fortu w obecnym kształcie, rozpoczęła się pod koniec XVI w. na miejscu wcześniejszych struktur obronnych, a jego sukcesywna rozbudowa trwała około 150 lat, do momentu założenia tuż obok, przez Jai Singha II w 1727r. miasta Jaipur. Z racji położenia, fort okalają wzgórza Arawalli, więc stanowił on i stanowi po dziś dzień, idealną wręcz fortecę. Zbudowany z żółtego i różowego piaskowca oraz białego marmuru, okazale prezentuje się w blasku porannego słońca. W związku z utworzoną tu dodatkową atrakcją turystyczną, Amber kojarzony jest dzisiaj przede wszystkim ze słoniami. Zamiast wspinać się 20 minut pod górę, można bowiem zdecydować się na prawdziwie królewskie wkroczenie na teren fortu… na grzbiecie słonia. Przyjemność ta odciąża portfel o 1100rupii za dwie osoby. Cieszy się ogromną popularnością, w związku z czym warto przybyć tu odpowiednio wcześnie, by uniknąć kolejek (od 11:00 do 15:30 słonie mają sjestę). Po przekroczeniu „Bramy Słońca” docieramy na dziedziniec, skąd rozpoczyna się zwiedzanie kompleksu pałaców, pawilonów, ogrodów i świątyń. My poza wjazdem na grzbiecie słonia, dodatkowo wynajęliśmy przewodnika, aby coś więcej dowiedzieć się o tym niezwykłym obiekcie. Najsłynniejszymi miejscami w pałacu są Sala Lustrzana, Sala Rozkoszy i Sala Chwały. Przepych, architektura, rozmach zdobień i ogólny wizerunek budowli zachwyca i emanuje nieszablonowym pięknem. Można tu podziwiać liczne mozaiki, murale, ozdoby wykute w kamieniu oraz zdobienia wykonane z luster jak i kamieni szlachetnych. Z lustereczkami w pałacu „Sheesh Mahal” wiąże się legenda… w której jeden mały płomień odbija się od rozsianych mikro-lustereczek, tworząc złudzenie rozgwieżdżonego nieba. Zafascynowana światłem gwiazd królowa, chciała spać pod gołym niebem, nie było to jednak możliwe ze względów bezpieczeństwa, dlatego Maharadża wybudował dla niej „Szklany Pałac”, czym podarował jej gwiazdki z nieba… prosto w zadaszonej sypialni. Cóż za romantyk!

Kiedy padną słowa „Wielki Mur”, od razu przed oczami pojawia się obrazek chińskiej fortyfikacji. Nie byli oni jedyni, którzy wpadli na pomysł, że wysokie ogrodzenie poprawia bezpieczeństwo. Drugi pod względem wielkości na świecie jest Wielki Mur w Indiach, którego fragmenty obserwować można właśnie z „Amber Fortu”.

Z „Amber Fortu” przemieszczamy się dalej, wzdłuż wzgórz do „Nahargarh Fort”, zwanym również „Fortem Tygrysim” (wstęp 200 rupii od os.). Wznosi się bezpośrednio nad centrum Jaipuru. Zbudowany w 1734 roku, również przez Jai Singh II, późniejszego założyciela Jaipur. Jego mury rozciągały się na długości 12km, otaczając wzgórza, tworząc fortyfikacje, które łączyły ten fort z „Fortem Jaigarh” oraz „Fortem Amber”, położonego nad starą stolicą Amber. Będąc na wzgórzach docieramy następnie do „Fortu Jaigarh” (wstęp 100 rupii od os.), znajdującego się na cyplu zwanym „Cheel ka Teela” („Wzgórze Orłów”). Został zbudowany, jak poprzedni przez Jai Singha II w 1726 roku w celu ochrony „Fortu Amber” i jego kompleksu pałacowego. Fort ten nigdy nie został zdobyty. Nic dziwnego, broniła go największa na świecie kołowa armata o imieniu „Jaivana”, ważąca 50 ton. Potrzeba było 100kg prochu, by wystrzelić kulę ważącą 50 kg, a o której zasięgu mówi się, że miała 30 km! Na pełen etat pracowały przy niej 4 słonie, których zadaniem było obracać to cudo w zależności od kierunku, z którego nacierali niechciani goście.

Zjeżdżamy ze wzgórz do miasta Jaipur, aby zwiedzić resztę zabytków. Najciekawszym jest pałac „Hawa Mahal” („Pałac Wiatrów). Fasada tego najsłynniejszego zabytku miasta, utrzymana jest w tonacji różu. Jest to coś, nad czego pięknem można by się zastanawiać, gdyby nie przemożny urok architektonicznego kiczu, wyniesionego na wyżyny kunsztu. Przedziwna budowla nazywana jest pałacem, choć bynajmniej, ani strukturą, ani swym przeznaczeniem pałacu nie przypomina W rzeczywistości konstrukcja stanowi gigantyczną, pięciokondygnacyjną fasadę, przylegającą do kompleksu Pałacu Miejskiego.„Hawa Mahal” został wzniesiony pod koniec XVIII w. na rozkaz maharadży Pratapa Singha dla jego żon, konkubin i dam dworu, które miały pozostawać niewidoczne dla osób z zewnątrz. Ich piękno mógł podziwiać tylko maharadża. Żywot kobiet w owym miejscu i czasie łatwy nie był, były po prostu skazane na areszt domowy, bo nie wypadało im pokazywać się publicznie, obowiązywała je purdha (zasłona), czyli izolacja od obcych, konieczność zakrywania twarzy, zakaz udziału w życiu publicznym. Królewskie kobiety żyły w przepychu i pławiły się w luksusie…. cóż to jednak za przyjemność dostać od męża największy szmaragd na świecie… skoro nie można się nim pochwalić na mieście? Jedyny kontakt ze światem zewnętrznym, zapewniały kobietom 953 malutkie okienka, przez które obserwowały co takiego dzieje się na zewnątrz. A za murami złotego więzienia kipiało życie. Ludzie śpieszyli za swoimi sprawami, kupcy nagabywali klientów, dzieci bawiły się w błocie, na straganach piętrzyły się owoce, ludzie pracowali, świętowali, maszerowali w uroczystych procesjach i pochodach, grali, tańczyli, bili się, kradli, lamentowali, słowem… żyli. „Hawa Mahal” przypomina niektórym gigantyczny plaster miodu lub termitierę. Obiekt możemy podziwiać jedynie z zewnątrz.

Kolejnym wartym odwiedzenia obiektem na trasie, w obrębie Starego Miasta jest kompleks pałacowy, „Citi Palace” (wstęp 500 rupii od os.). W części pałacu wciąż mieszka rodzina maharadży Jaipuru, a turystom udostępniono kilka pawilonów i dziedzińców. Trzeba przyznać, że nie tylko ciekawie prezentuje się z zewnątrz, ale i zgromadzono w nim interesujące i cenne kolekcje. Na pierwszym dziedzińcu znajduje się Mubarak Mahal (Pałac Powitań), zbudowany przez maharadżę Sawai Mado Singha II (dziadka obecnego maharadży) w XIX w. Pod kolumnami wspierającymi pawilon audiencji publicznych ustawiono wyjątkowe eksponaty… dwie ogromne srebrne kadzie, w których maharadża zabrał wodę z Gangesu, gdy udawał się w podróż do Anglii na diamentowy jubileusz królowej Wiktorii, nie pijał bowiem innej wody, jak tylko tę pochodzącą ze świętej rzeki. Każda z kadzi to ponad 300 kilogramów czystego srebra, nic dziwnego, że te królewskie naczynia zostały wpisane do księgi Rekordów Guinnessa jako największe pojedyncze przedmioty na świecie wykonane w całości z tego kruszcu. Podziwiać tu można również okazałe tkaniny i stroje. Szaty królewskie dowodzą, jak ogromnym bogactwem i władzą cieszyła się rodzina, a także jak wspaniali artyści i rzemieślnicy pracowali dla niej przez całe stulecia. Piękno tego miejsca, jest tak ekscytujące, że wspólnie domniemamy iż nie spotkaliśmy się z podobną budowlą, tak doskonale zaprojektowaną jak ten kompleks.

Ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy w mieście, było specyficzne obserwatorium niebios „Jantar Mantar” (wstęp 200 rupii od os.), mieszczące się „vis-a-vis” pałacu. Ponieważ Dżai Singh lubił astronomię bardziej niż wojnę, efektem tej pasji było pięć zbudowanych według jego projektów obserwatoriów astronomicznych. Największym i najlepiej zachowanym jest właśnie to, w Jaipurze. Na pierwszy rzut oka, wygląda jak wystawa sztuki współczesnej z kolekcją olbrzymich, dziwacznych rzeźb. Znajduje się w nim 18 instrumentów z lat 1728-1734, z których wiele wykonał sam Dźai Singh. Mimo ich niekwestionowanej użyteczności (niektóre nadal się wykorzystuje do przewidywania, jak gorące będzie lato, czy też kiedy nadejdzie pora monsunowa i jak długo będzie trwać). Co ciekawe, nazwa pochodzi z sanskrytu – yanta mantr, znaczy tyle co „przyrząd do obliczeń”. W roku 2010 obiekt trafił na listę UNESCO.

Naszą dzisiejszą podróż po Jaipur, kończymy dość prozaicznie… w sklepie monopolowym, ponieważ zapas wina i „płynu do mycia szyb” już się wyczerpał ;-) Mamy wgląd w tutejsze alkohole i ich ceny. Wino w nieprzyjaznych cenach, jakieś hinduskie w cenie 60zł, australijskie, które w Polsce kosztuje 25zł, tutaj stówę. Hinduskie whisky, nawet niezbyt drogie, co jest warte opowiem jutro. Najbardziej zaintrygowało nas miejscowe piwo „Kingfisher”, 6zł butelka 0.66l. Już teraz, o szarej godzinie, po szybkiej degustacji, możemy stwierdzić, że smakuje podobnie jak Warka Strong i mocno dobija się do głowy… gdyż ma 8,5% alkoholu. Dzisiaj poczuliśmy prawdziwy smak Indii i to nie z powodu alkoholu który wypiliśmy, lecz z prostej przyczyny… efektowności tego miejsca, jakim jest Jaipur i jego okolice… choć jak widać, estetyka i organizacja przestrzenna, nie jest mocną stroną indyjskich miast, chociaż… może właśnie dzięki temu, tego co się widzi na ulicach, nie da się porównać z niczym innym.

13.02.2018r – wtorek

Jaipur > Agra – 230km

Po dwóch dniach pobytu w Jainpur, ruszamy rano na trasę do Agry oddalonej o 230km. Ponownie dzisiaj, zalega obszerna mgła, połączenie pary z dymem. My, mieszkańcy Europy, zawsze będziemy to kojarzyć ze smogiem, jednak w tutejszym klimacie, to zjawisko zdecydowanie przybiera inny wygląd. Widoczność spada do kilkudziesięciu metrów, a zawiesina tej dziwnej „substancji” snuje się nisko nad ziemią. Jest wyjątkowo ponuro i tylko czasem tę wielką masę dziwnej zasłony, przeszywają promienie słoneczne. Przed południem docieramy na odległość 55km przed Agrą i postanawiamy zwiedzić „Keoladeo National Park Bharatpur”. Leży po prawej stronie drogi, a wjazd do parku znajduje się tuż obok głównej trasy z Jaipur do Agry. Płacimy po 500 rupii za wstęp, wynajmujemy rikszę (300rupii – wjazd dla pojazdów mechanicznych zabroniony) i zagłębiamy się, w ślimaczym tempie, w przestrzeń parku. Na jego terenie obejmującym 2873 ha. zamieszkuje na stałe lub przebywa w czasie migracji łącznie ponad 370 gatunków ptaków. Tereny parku, położone są w depresji, pomiędzy rzekami Gambhir i Banganga, pierwotnie były obszarami zalewowymi, zatapianymi w czasie pory deszczowej. W XVIII wieku, za sprawą władcy Bharatpuru, maharadży Surai Mala, w celu utworzenia rezerwuaru wody dla celów rolniczych, tereny te zostały na stałe zatopione. W latach 1850–1899 system tam i kanałów został rozbudowany, w wyniku czego, znacznie zwiększyła się pojemność rezerwuaru. Podmokłe tereny, stały się ulubionym miejscem postoju ptaków wędrownych, gdzie władcy Bharatpuru, zaczęli traktować ten obszar jako tereny łowieckie.

Ochrona ptaków na terenie dzisiejszego parku została zainicjowana już w 1902 roku przez późniejszego wicekróla Indii, George’a Curzona, w 1956 roku teren został oficjalnie uznany za rezerwat ptaków, w roku 1965 zakazane zostały polowania na terenie parku, w 1981r. Keoladeo został uznany za park narodowy, a w 1985r. został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Rzeczywiście obszar ten to gratka dla ornitologów i fotografów dysponujących specjalistycznym sprzętem, my zadowalamy się skromnym polowaniem fotograficznym, a że ornitologami nie jesteśmy, ten dwugodzinny pobyt w parku, traktujemy jako wypoczynek, połączony z obserwacją siedlisk wszelakiego ptactwa.

Po następnych 20km, docieramy do miejscowości Fatehpur Sikri, aby zwiedzić architektoniczny kompleks dawnej stolicy Wielkich Mogołów, noszący tę sama nazwę (wstęp 500 rupii od os.). Po śmierci Humajuna w 1556r., jego czternastoletni syn Akbar, został władcą Wielkich Mogołów. Początkowo za stolicę państwa obrał Agrę, a na swoją siedzibę wybrał „Czerwony Fort”. Jednak Akbar, podobnie jak wielu innych władców indyjskich, postanowić założyć nową stolicę od postaw, która miałaby się znajdować w pobliżu Agry. Nowe miasto wybudowane na miejscu wioski Sikri w 1571r., któremu nadano nazwę „Fatehpur Sikri”. Miasto zostało opuszczone w 1585r., prawdopodobnie z powodu braku wody pitnej i stało się „miastem-widmem”, a stolicę przeniesiono do Lahaur. W 1986r. zespół architektoniczny dawnej stolicy został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Dlaczego jest to ciekawe miejsce dla miłośników architektury? Ponieważ łączy w sobie 3 różne kultury i style budownictwa… wpływy Islamu, Chrześcijaństwa i Hinduizmu – tak jak ówczesny władca, łączył swój naród poprzez posiadanie 3 „głównych” żon z wyżej wymienionych wyznań ;-) Każda z nich posiadała swoją część pałacu i swój wpływ na architekturę, wygląd i wystrój wnętrza.

I rzeczywiście, cały kompleks pałaców i dziedzińców wygląda jak różowe widmo, puste, surowe, pozbawione życia. Najciekawszym miejscem przyległym do rozległego miasta jest wielki Meczet Piątkowy (Jama Masjid). Jest tu również grób Sheika Salima Chishti, eleganckie, marmurowe, esowate wsporniki i ażurowe ścianki otaczają grób. W środku osłonięty baldachimem z drewna sandałowego i wykładany macicą perłową. Legenda głosi że… jeśli odwiedzi się ten grobowiec (odwiedziliśmy) i zawiesi wstążeczkę na jego drzwiach (tego nie zrobiliśmy)… to będzie się miało wieloletni dobrobyt i szczęście… no tośmy sobie załatwili tylko połowę obietnicy ww dobrodziejstw. Jeszcze tylko rzut oka na kamienne „kły”, bądź „trąby”… „Hiran Minar”, pomnik ulubionego słonia Akbara, który najprawdopodobniej w tym właśnie miejscu padł.

Opuszczamy miejsce, gdzie jest tak wielu turystów, że aż zrobił się tu „Egipt”… natrętność zrzędzących bałamutników sięgnęła gwiazd, nauczyli się kilku słówek po polsku i popisują się swoją klawością, by coś zarobić. Jedziemy następne 35km do Agry. Już wcześniej na trasie widzieliśmy dziwnie przystrojonych ludzi, jednak teraz, zjawisko to przybrało obraz ulicznego festynu. Po rozeznaniu, okazuje się, że dzisiejszy dzień, jest wolnym od pracy, to wielkie święto Maha Shivaratri. Ten hinduski festiwal, obchodzony jest corocznie na cześć boga Shivy. Jest uroczystym wydarzeniem znanym z introspekcyjnego skupienia, postu, medytacji nad Shivą, samokształcenia, społecznej harmonii i całonocnego czuwania w świątyniach Shiva. Różne legendy opisują znaczenie Maha Shivaratri. Według jednej z nich, w tradycji Shaivism, jest to noc, kiedy Shiva wykonuje niebiański taniec stworzenia, zachowania i zniszczenia. Intonowanie hymnów, czytanie pism Śiwy i chór wielbicieli, dołączają do tego kosmicznego tańca i przypominają obecność Śiwy wszędzie. Wg innej legendy, jest to noc, kiedy Shiva i Parvati pobrali się, natomiast jeszcze inna legenda mówi, że ofiarowywanie ikon Śiwy, takich jak linga, jest coroczną okazją… do odpuszczenia przeszłych grzechów i ponownego rozpoczęcia życia na cnotliwej drodze, a tym samym do osiągnięcia góry Kailasha i wyzwolenia. Na trasie mijamy kolorowe procesje świętujących, ale był też jeden korowód… nagich mężczyzn… każdy świętuje na swój sposób.

Późnym popołudniem docieramy do zakontraktowanego hotelu „Orchid Agra Hotel”, usytuowanego niedaleko od wschodniego wejścia do świątyni „Taj Mahal”, którą będziemy zwiedzać jutro.

18-02-13-agra-map

14.02.2018r – środa

Agra

Tym razem o czasie jest zakontraktowany w Delhi, nasz przewodnik po Agrze. Cóż za zbieg okoliczności, dzisiaj „Walentynki”, święto miłości, a my właśnie zaczynamy nasze zwiedzanie miasta od sztandarowego zabytku Indii „Taj Mahal” („Tadź Mahal”), które jest jej ukoronowaniem. Mauzoleum wzniesione zostało przez Szahdżahana z dynastii Wielkich Mogołów, na pamiątkę przedwcześnie zmarłej, ukochanej żony Mumtaz Mahal. Obiekt ten jest również nazywany świątynią miłości. Kompleks budowlany „Taj Mahal” (wstęp 1tys. rupii od os.) składa się z głównego mauzoleum z wielką kopułą, charakterystyczną dla sztuki islamu i olbrzymią bramą, symbolizującą wrota do raju. Jest ona osadzona na plincie, w której rogach stoją cztery minarety. Po obu stronach stoją dwa identyczne meczety z czerwonego kamienia, z których jeden zaadaptowany został obecnie na ekskluzywną rezydencję. Uzupełnieniem kompleksu są standardowe elementy tego typu budowli, fontanny oraz podzielony na cztery części ogród krajobrazowy. Konstrukcja ogrodu perskiego przed mauzoleum imituje muzułmańskie wyobrażenie raju, które cechuje duże podobieństwo do jego chrześcijańskiego odpowiednika.

W 1631 roku Mumtaz Mahal („Perła Pałacu”), żona panującego wówczas indyjskiego cesarza z dynastii Wielkich Mogołów, Szahdżahana, zmarła przy porodzie ich czternastego dziecka. Miała wówczas zaledwie 38 lat, z których w stanie małżeńskim przeżyła 18. Natura obdarzyła ją wyjątkową urodą, inteligencją i odwagą, co sprawiło, że od początku trwania tego królewskiego związku, była dla męża nie tylko żoną i matką jego dzieci, ale powiernicą, przyjaciółką i… towarzyszką wypraw wojennych, na które wyruszała z cesarzem, nawet będąc w zaawansowanej ciąży. Wg legendy przed śmiercią zobowiązała męża do spełnienia trzech obietnic: nigdy się nie ożenić, zaopiekować się dziećmi oraz postawić na jej cześć budynek, który będzie ją upamiętniał po śmierci. Zrozpaczony małżonek spełnił wszystkie prośby (brak oficjalnej żony jednak nie przeszkodził mu w posiadaniu konkubin). Postanowił zbudować na jej cześć grobowiec-mauzoleum, który byłby godzien jego zmarłej żony, budowlę nie mającą porównywalnego odpowiednika w świecie. Wg popularnego podania, pogrążony w smutku monarcha, osiwiał w przeciągu jednej nocy, a w czasie 2 letniej żałoby narodowej Szahdżahan zakazał świętowania, słuchania muzyki, używania perfum, a także noszenia biżuterii. Po ukończeniu budowy miał on rzekomo wydać rozkaz o obcięciu kciuków wszystkim robotnikom, by nigdy nie byli już w stanie, stworzyć podobnego dzieła. Tak naprawdę żadne źródła nie potwierdzają tego faktu, do dzisiaj potomkowie tych rzemieślników są zaangażowani w renowację budowli. Budowa „Taj Mahal” trwała dwadzieścia dwa lata (1632–1654) i pracowało przy niej, wg różnych podań, od 20 do 25 tys. robotników. W budowie mogli mieć swój udział dwaj europejczycy, Włoch pochodzący z Wenecji (Geronimo Veroneo) oraz Francuz. Wzmianka o tym pochodzi od hiszpańskiego księdza, który ok. 1640r. odwiedził Agrę. Brak jest jednak pewniejszych historycznych źródeł, by potwierdzić ten przekaz. Oficjalne kroniki dworskie nie podają imienia architekta, sugerując, że projekt był dziełem samego władcy i poprzestają na osobach Makramat-chana i Mir Abd al-Karima, którzy byli odpowiedzialni za prowadzenie robót. Z odnalezionych dokumentów wynika jednak, że właściwym architektem był Ustaz Ahmad Lahori. Z Makranu i Raiwalu w Radżastanie, zaprzęgi słoni, wołów i koni zwoziły marmur. Drogie kamienie ozdabiające grobowiec sprowadzano z całego świata, toteż ściany budowli udekorowano tysiącami szlachetnych kamieni i ozdobiono złotem oraz dekoracjami kaligraficznymi z czarnego marmuru. Na uwagę zasługuje pietra dura, czy li inspirowane wizją rajskiego ogrodu, misternie tworzone ornamenty kwiatowe, inkrustowane kamieniami szlachetnymi, sprawiają, że mauzoleum przypomina „szkatułkę”. Komnata grobowa z marmurową przesłoną, otacza cesarskie tumby grobowe (następca nie zbudował ojcu osobnego grobowca, tylko kazał go pochować u boku ukochanej żony). Z powodu zanieczyszczenia środowiska marmur, staje się coraz ciemniejszy (z tego powodu wydano też zakaz lokalizowania obiektów przemysłowych w promieniu 50 km od zespołu budowli). W latach trzydziestych XIX w., mający dwieście lat „Taj Mahal” był zaniedbany i zarośnięty, niemalże popadł w ruinę. Lord William Bentinck, generalny gubernator Bengalu, wysunął propozycję rozebrania tego wyjątkowego monumentu, przesłania marmuru statkiem do Londynu i tam sprzedania go. Zamiar ten nie doszedł do skutku tylko dlatego, że wcześniej zerwany marmur z „Czerwonego Fortu” w Agrze, nie znalazł nabywców i takim to sposobem budowla ocalała. „Taj Mahal” jest przykładem szczytowych osiągnięć architektonicznych Indii w epoce Wielkich Mogołów. W 1983r. „Taj” Mahal został wpisany na listę UNESCO. W 2004r. świętowano 350 rocznicę ukończenia jego budowy, zaś niedługo potem, 7 lipca 2007r. obiekt został ogłoszony jednym z siedmiu nowych Cudów Świata.

Budowla to perełka architektury, miejsce pełne elegancji, romantyzmu i legendy. Oszałamia swoim wyglądem i kunsztem wykonania. Bilety w cenie 1000 rupii od os., gdzie miejscowi płacą tylko 40 rupii, tym razem nas nie drażnią swa wartością, ale poirytował nas jedynie fakt, że osoby odpowiedzialne za utrzymanie obiektu-cudu w stanie nienaganności, nie wyczyścili fontann, nie napełnili ich wodą i nie uruchomili… właśnie po to, aby obraz twórcy tego dzieła był absolutny… gdyby Szahdżahan zmartwychwstał… zapewne przeraziłby go ten widok. Dziwi to nas niezmiernie, gdyż trawniki i skwery są utrzymane w bardziej niż poprawnym stanie. Obejście i zwiedzenie całego kompleksu zajmuje około dwóch godzin.

Spod „Taj Mahal” udajemy się do następnego historycznego miejsca jakim jest „Red Fort”, „Czerwony Fort” w Agrze (wstęp 500 rupii od os.). Chyba najokazalszy za wszystkich, które zwiedzaliśmy do tej pory w Indiach. Prace przy olbrzymiej budowli rozpoczął w 1565r. ówczesny władca Wielkich Mogołów, Akbar. Położony jest nad brzegami rzeki Jamuna, ściany fortu wznoszą się na wysokość 20m i mają 2,5 km długości. Kolejni cesarze też dodawali coś od siebie. Szahdżahan, wnuk Akbara, wyburzył wiele pięknych starych budynków w stylu bengalskim i gudżarackim, żeby zrobić miejsce dla swoich marmurowych pałaców. Budowle te były już mocno nadgryzione zębem czasu, a ponadto, zarówno Mogołowie, jak i wszyscy ich współcześni, nie mieli w swoim słowniku słowa „zabytek”, ani tym bardziej wyrażenia „ochrona zabytków”, więc należy mu to wybaczyć. Trudniej wybaczyć dziewiętnastowiecznym Brytyjczykom, którzy w latach 1803-1862 burzyli wszystko, jak leci, żeby postawić sobie koszary. Najstarszym zachowanym budynkiem w forcie jest zbudowany przez Akbara Jahangiri Mahal (Pałac Dżahangira). „Czerwony Fort” to labirynt pełen pałacowych budynków, takie miasto w mieście, obejmujące również sporą część podziemną.

Po zwiedzeniu rozległego obiektu z wieloma pałacami, dziedzińcami i ogrodami udaliśmy się popularnym tuk-tukiem marki Bajaj (200 rupii), do położonego w samym centrum Starej Agry, Meczetu Piątkowego (Jama Masjid). Dojazd jest mocno utrudniony, gdyż musimy się przedostać w sam środek starej zabudowy Agry, poprzez sieć wąskich uliczek, które są tak naprawdę, jednym wielkim bazarem. Budowla została ufundowana w 1648 roku przez Dżahara Begam, córkę Szahdżahana, choć okazała, mocno zaniedbana. W przeciwieństwie do „Taj Mahal” i „Red Fortu”, gdzie widzimy nadmiar światowych turystów, ten obiekt zwiedzamy sami. Domyślamy się, co jest tego powodem, nikt nie odważy się całej ekipy autobusu z cudzoziemcami, usadowić w tuk-tukach i przewieźć w szemrane zakamarki Starej Agry.

Ostatnim obiektem, który postanowiliśmy zwiedzić w tym mieście, był położony na drugim brzegu rzeki Jamuna, grobowiec „Itmad-ud-Daulah tomb”, często określany poetycko „Marmurowa szkatułka na klejnoty” (wstęp 200 rupii od os.). W tym misternie zdobionym, wykonanym z alabastrowego marmuru mauzoleum, został pochowany Mirza Ghijas Beg, perski arystokrata, dziadek Mumtaz Mahal, który był „Wielkim Skarbnikiem” cesarstwa Mogołów. Ten przepiękny obiekt, wybudowała dla niego jego córka, w latach 1622-28. Komora grobowa zawiera tumby z żółtego marmuru, wyglądają jakby były z drewna, a sufit ozdabiają malowane i złocone ornamenty stalaktytowe. Oczywiście nie olśniewa tak jak „Taj Mahal”, ale była to pierwsza budowla mogolska, wykonana w całości z białego marmuru, gdzie wykorzystano w zdobnictwie mozaikę florencką. Są też barwne kamienne inkrustacje, malowane motywy kwiatowe, ażurowe ścianki o zawiłych wzorach i misterne kraty.

Już o 14.30 kończymy intensywne zwiedzanie i powracamy do naszego hotelu. Wreszcie chwila wytchnienia od zagęszczonego zgiełku, permanentnego gwaru i obyczajowego chaosu.

Ponieważ przebywamy w Indiach już prawie tydzień, należałoby coś nadmienić o naszych odczuciach z pobytu w tym kraju. To oczywiste, że Indie kojarzą się z egzotyką, z Bollywoodem, z małpkami, słoniami, mężczyznami w turbanach i kobietami zawiniętymi w kolorowe sari. Że jest tu bieda, to też wiadomo. Obraz ten weryfikuje i drastycznie modyfikuje brudna, cuchnąca rzeczywistość, w której tapla się kolorowa egzotyka. Czar pryska, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, która wbija się w serce bez znieczulenia od momentu kiedy wjechaliśmy do Indii. Raj został utracony, nim się zdążył objawić. Niestety, można zapomnieć o spontaniczności i życzliwości ludzi, jakich spotykaliśmy w Pakistanie. Tu również mieszkają Hindusi, ale widocznie kilkadziesiąt lat niepodległości Indii, wytworzyło zupełnie inne kulturowo społeczeństwo, oparte na pieniądzu i wszechobecnej komercji. W Pakistanie nie spotkaliśmy się z żebrakami, ludźmi którzy są wyrzutkami społecznymi, wyzutymi spod wszystkich praw, godzącymi się na taki byt, który doskonale tłumaczy im jakaś pokrętna filozofia. Może wiara w reinkarnację (czyli wcielanie się duszy po śmierci w kolejny byt fizyczny; cały cykl trwa aż do osiągnięcia przez duszę oświecenia i zjednania się z Bogiem) daje zmysłom ukojenie w stanie nędzy, może wiara w karmę (prawo przyczyny i skutku; czyny tworzą przyszłe doświadczenia) pomaga zrozumieć ciężki los. Każde zdarzenie finansowe w którym uczestniczymy, oparte jest na mniejszym lub większym oszustwie albo zwykłym kłamstwie, a podobno uczciwe dążenie do osiągnięcia korzyści i zysku takiego jak np.: dobrobyt, czy władza… obejmują założenia hinduistycznej etyki. Można pokusić się o porównanie do naturalnej Boliwii i komercyjnego Peru, czai się tu wiele analogii. Za wszystko co dzieje się wokół nas, chcą pieniądze, mimo iż wcześniej uzgodniliśmy stawkę, to zawsze wyciągają rękę po więcej… tip, tip… (napiwek), bez pieniądza pomiędzy turystą a lokalesem, nie funkcjonuje indyjski świat. Jest to niezmiernie uciążliwe i zarazem przygnębiające. Każdy kaleka wykorzystuje swą ułomność do zarabiania pieniędzy, tego też nie widzieliśmy w Pakistanie. Czasem czujemy się nieswojo patrząc na koszmarne życie dużej części społeczeństwa tego kraju, ale z drugiej strony patrząc w rankingi, to jeden z najbogatszych krajów naszego świata, z milionami bardzo zamożnych ludzi… więcej… w majętności to szczyt szczytów mieszkańców naszego globu. No cóż, zasady religii i kastowości, które stworzyli tu ludzie dla ludzi, doskonale tłumaczą takie sytuacje i nikt nie widzi w tym nic zdrożnego, choć ubóstwo źle wygląda i źle pachnie. Z jednej strony prowizoryczne, niezorganizowane, z drugiej… irytująco trwałe, nieusuwalne, odnawialne. Bogaci czują wstręt, mają dość… ludzi szczurów, padlinożerców… którzy psują smak sukcesu… ale przed nędzą nie ma ucieczki.

15.02.2018r – czwartek

Agra > Gwalior > Jhansi > Orchha – 250km

Po dwóch dniach spędzonych w Agrze, ruszamy dalej na wschód w kierunku Varanasi. Wybraliśmy nieco okrężną drogę, przez Orchha i Khajuraho, aby zwiedzić na trasie te dwa historyczne miejsca. Wyjazd z Agry zajął nam ponad godzinę, choć poranne godziny nie są największym szczytem komunikacyjnym w Indiach. Dalej jazda idzie nieco sprawniej, aglomerację miasta Gwalior objechaliśmy w pół godziny obwodnicą, ale dalej przemieszczanie się do przodu „idzie jak po grudzie”. Totalny bezład drogowy. Jesteśmy w miejscu, gdzie pomiędzy Gwalior, a Jhansi, ktoś zaczął potężną inwestycję drogową i nagle z niewiadomego powodu ją przerwał i to zapewne kilka lat temu, gdyż przedsięwzięcie zaczęło „kwitnąć” (budowle drogowe obrosły sporymi drzewami). Na odcinku prawie stu kilometrów, totalny brak drogowskazów, plątamy się w labiryncie nieoznakowanych objazdów, nie wiadomo jakim pasem ruchu należy się przemieszczać, pierwszy raz doświadczamy takiego zjawiska w Indiach, gdzie do tej pory wydawałoby się, że służby drogowe dobrze funkcjonują. Generalnie poruszamy się „okupowanym” szlakiem, rękodzielnictwo którym zajmują się kobiety, lepiąc jeszcze ciepłe krowie placki, by w konsekwencji wysuszona na słońcu mieszanka odchodów i siana… stała się towarem pierwszej potrzeby, który zazwyczaj każdy obywatel, można by rzec, ma pod ręką. Na 30 km przed Jhansi, zbaczamy o kilka kilometrów z trasy, do kompleksu pałacowego „Datia Palace”, znanego również jako „Bir Singh Deo Palace”. Niezwykłe miejsce, wstęp wolny, płacimy jedynie przewodnikowi 200 rupii, aby oprowadził nas po zakamarkach opuszczonej od dawna budowli. Aby dostać się na kolejne piętra, musimy korzystać z latarek udostępnionych przez oprowadzającego.

Pałac został zbudowany w 1614r., a niezwykła architektonicznie budowla ma aż siedem pięter i… 440 pomieszczeń i kilka dziedzińców,  w całości wykonany z kamieni i cegieł. Ma żebrowaną kopułę, nad którą jest shikar (iglica) z projektem płatka lotosu. Łukowate otwory, wsporniki i kopuła są charakterystyczne dla architektury Mughal (Mogołów), a płatki lotosu i wykorzystanie rzeźby zwierzęcej i malarstwa ptasiego są symbolami architektury Rajput (Radźputów). Największą ciekawostką jest… że inwestor Raja Bir Singh Deo, ani żaden z jego członków rodziny królewskiej, nigdy tu nie mieszkał. Jest to największy i najbardziej okazały ze wszystkich 52 pałaców zbudowanych przez Raja Birsingh Deo, świadczących o wielości jego potęgi.

Tuż obok znajduje się świątynia hinduska, gdzie przypadkowo mamy sposobność podglądnąć uroczystości ślubne.

Dalej na trasie staje przed nam miasto Jhansi, to jeden wielki korek, kierowcy totalnie pozbawieni są wszelkich zmysłów wyobraźni, nie potrafię opisać tego zjawiska, tu trzeba być i na własne oczy zobaczyć do czego są oni zdolni. Jedyne co pomaga w takich sytuacjach, to zachowanie stoickiego spokoju i obserwowanie tego zawikłania w akompaniamencie wszelakich dźwięków klaksonów. Dalej należy powolutku przesuwać się do przodu, nie baczyć na zajeżdżających drogę i pamiętać o podstawowej, obowiązującej tu zasadzie… jadę jak koń z klapkami na oczach, nie patrzę do tyłu i pilnuję, aby nie najeżdżając nikogo, jak najszybciej przepchnąć się w tym galimatiasie drogowym do przodu.

Do Orchha udało nam się dotrzeć na 15.00. Zakontraktowany w Delhi hotel „Ganpati Hotel” nie posiada parkingu, ale brat właściciela hotelu ma podwórko, gdzie 300m dalej zamykamy auto i udajemy się na zwiedzenie tego niezwykłego miejsca. Orchha to zabytkowe miasteczko położone nad rzeką Betwa. Nazwa miasta znaczy „bierz go”. Legenda mówi, że kiedy założyciel miasta, postanowił przenieść swoją stolice w to miejsce, zapytał swojego rodzinnego brahmina, jaką nazwę nadać swojej nowej siedzibie. Brahmin odpowiedział: „taką, jakie będą pierwsze słowa, które wypowiesz następnego dnia”. Nazajutrz zaś, władca wybrał się na polowanie z psem, a gdy zobaczył jelenia, krzyknął do psa „ur cza!”. Malutkie, nieco zapomniane, leżące daleko poza utartymi szlakami turystycznymi, ale obfitujące w nieprawdopodobnie piękne budowle. Zostało założone w 1531 r. i do 1793 r. było stolicą dawnego księstwa Orchha, dynastii Bundela. To za ich panowania wzniesiono wszystkie zabytki, które do dziś świadczą o dawnej potędze.

Są niezwykle imponujące, takie jak „Jahangiri Mahal” („Dźahangiri Mahal”), wzniesiony w1626r. przez króla Bir Singh Deo dla cesarza Jahangira. Budowa trwała ponad 20 lat, a cesarz mieszkał nim jedną noc. Potem pałac porzucono. Posiada 132 komnaty oraz niemal tyle samo pomieszczeń podziemnych.„Raj Mahal” („Radź Mahal”), zbudowany w 1560 roku, architektonicznie jest znacznie mniej ciekawy od pałacu Jahangira, ale zachowały się w nim bardzo interesujące freski z indyjskiej mitologii. Oba zachwycają swymi zdobieniami, pięknymi dziedzińcami, plątaniną schodów, komnat, krużgankami, wypustami, muzułmańskimi łukami i ornamentyką. W Orchha każda świątynia, ba każdy kamień, tunelik, ganek, chce opowiedzieć swoją własną historię. O maharadżach tu mieszkających, ich żonach i rytuale sati, kiedy po śmierci męża popełniają samobójstwo, o przepychu na ich dworze, znamienitych gościach tu przyjmowanych. Pałace oraz liczne świątynie są nieco zaniedbane, pozostawione w swoim naturalnym stanie, co dodaje im dużo uroku. Niemal całkowity brak turystów sprawia, że jest tu bardzo spokojnie, niekomercyjnie i klimatycznie.

Odwiedzamy wszystkie budowle (wstęp 250 rupii od os.), które rozmieszczone są na przestrzeni miasta, a całość można obejść w trzy godziny. Wychodzimy na dach świątyni „Chaturbhuj Temple” (Ćaturbhudź”), skąd roztacza się wspaniały, panoramiczny widok na okolicę i położony tuż obok pałacyk „Palki Mahal” oraz świątynię „Ram Raja Temple”, która nadal jest miejscem, do którego tłumnie przybywają pielgrzymi. Oczywiście jak to w świętych miejscach bywa, wszystko otoczone jest bazarowymi straganami, gdzie w większości handluje się tandetną. Na koniec spaceru, dochodzimy do cenotafów (symbolicznych grobowców). Władców pałaców kremowano, więc ciał w środku nie ma, pałacyki mają znaczenie czysto symboliczne.

Dzięki Orchha, wreszcie uwierzyliśmy w Indie, ponieważ dane nam było się przekonać, że nie wszędzie jest tak samo, poprzez wcześniejsze doznania, namalowały się ciut inne widzenia . Morał z naszego pobytu w tym miejscu jest jeden, lakonicznie trywialny, jeśli ktoś chce doświadczyć innych Indii, przyjaznych, powściągliwych i niespiesznych, przyjeżdżajcie do Orchhy. To miejsce wprost wymarzone dla miłośników spokoju płynącego z wąskich uliczek, przerywanego czasem hinduskimi śpiewami dobiegającymi ze świątyni „Ram Raja”. Aż dziwi fakt, że UNESCO nie objęła swym patronatem tutejszych oszałamiających zabytków. Dla nas to niezrozumiałe niedopatrzenie.

Oczywiście, to co przemyciło się jeszcze z Delhi, a mianowicie kontrakt na zakwaterowanie, jest prostackim oszustwem, gdyż nasz hotel ma standard 20$, zapłaciliśmy 50$, natomiast widok z tarasu… mamy za 100$, nawet ci co mieszkają w pałacowym hotelu „Jahangiri Mahal” takiego nie mają, tak więc puszczamy w zapomnienie wszelkie szachrajstwa biura, okoliczności wyszły gdzieś po środku… tak więc trzymajmy się zalet.

18-02-15-orchha-map

16.02.2018r – piątek

Orchha > Mau Ranipur > Chhatarpur > Khajuraho – 170km

W miarę spokojny przejazd na trasie z Orchha do Khajuraho, zajął nam jedynie niecałe cztery godziny. Dzisiaj, tu na miejscu, mamy bardzo przyzwoity hotel o nazwie „Hotel Nirvana”, jest nawet basen z czystą wodą. Postanowiliśmy resztę dnia przeznaczyć na odetchnięcie od zwiedzania i napisanie relacji. Pozostajemy tu jeszcze jedną noc, tak więc całość zabytków zwiedzimy jutro.

Khajuraho, dawniej nazywane Khadżurapura, położone nad rzeką Khudar, w języku bengalskim oznacza, miasto palm daktylowych. Miejscowość słynie z zespołu hinduistycznych świątyń, wzniesionych między IX a XII w. przez władców z dynastii Chandelów. Pierwotnie w skład zespołu wchodziło osiemdziesiąt pięć świątyń, do dziś zachowało się około dwudziestu. Swą sławę zespół zawdzięcza szczególnie bardzo bogatej dekoracji rzeźbiarskiej zewnętrznych ścian świątyń. Tworzą ją rytmiczne układy splątanych ze sobą postaci. Wiele z nich ma charakter erotyczny, nieraz bardzo śmiały. Wiąże się to ze specyfiką lokalnego hinduizmu. Chandelowie bowiem, popierali skrajne sekty tantryczne, jak kapalikowie, kaulowie, kalamukhowie, czy zwolennicy kultu „Sześćdziesięciu Czterech Jogiń”. W skład ich pobożności, wchodziły również rytuały orgiastyczne, zwane mithuna, wiążące się z zawieszeniem uznawanych norm moralnych. Odległe położenie uchroniło świątynie przed spustoszeniami dokonanymi przez islamskich najeźdźców, ale stało się też powodem ich opuszczenia w XIII w, po upadku Chandelów. Po 700 latach, świątynie odkrył ponownie dla swiata w 1838 roku T.S. Burt z bengalskiego korpusu inżynieryjnego. Zespół świątynny został wpisany w roku 1986 na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Jest jeszcze jeden temat w Indiach, który do tej pory nie został przez nas poruszony, a mianowicie… święta krowa. Od czasu, gdy ludzie na stałe osiedlili się i zaczęli uprawiać ziemię, krowa miała ważne znaczenie ekonomiczne… dawała mleko, z którego można było robić sery, śmietanę itp., a jej odchody suszono na opał albo wykorzystywano do budowy chat. Z tego względu była wartościową walutą… można było płacić nią podatki, podarować córce w posagu albo przekazać na rzecz świątyni, co miało zapewnić darczyńcy zbawienie. Krowy żyją tu wszędzie pośród ludzi, nawet w tak dużych miastach jak Delhi, Agra, czy Jaipur. Chodzą po chodnikach, kryją się w cieniu samochodów, leżą na ulicach. Czasami zaglądają do sklepików, skubią warzywa na straganach, włażą na schody budynków. Są nieodłącznym elementem tutejszego krajobrazu. Widok krowy na środku drogi, jest w Indiach standardem. Co ciekawe, nikt nigdy nie próbuje jej przepędzić. Jeśli ma ochotę stanąć na środku ronda lub skrzyżowania, to widać tam jest jej miejsce! Poza miastami, krowy chodzą samopas po drodze, zupełnie jakby nie miały właścicieli. Są dosłownie wszędzie… jednak za święte, uznawane są tylko krowy dające mleko (umaszczone na biało, szaro i kremowo). Religia hinduistyczna zakazuje zabijania i spożywania bydła domowego… zdecydowana większość hinduistów tego przestrzega. Nie ma jednak jednolitego prawa, które obowiązywałyby w całych Indiach. Z 450-ciu kast, które oficjalnie istnieją w Indiach, tylko 117 ma zezwolenie na spożywanie wołowiny. Stare i schorowane krowy, chowane są i karmione aż do ich śmierci. W Indiach funkcjonują również specjalne schroniska dla krów… w latach 80 było ich ok. 3 tys.! Wg Hinduistów zabicie krowy, pociąga za sobą okrutne konsekwencje karmiczne… ten, kto skrzywdził zwierzę, w kolejnym wcieleniu zostanie przez nie pożarty.

Czemu święte krowy są święte?

Zgodnie z hinduistycznymi pismami świętymi, krowa powinna być traktowana jako jedna z siedmiu matek człowieka, gdyż jako dawczyni mleka, staje się jego karmicielką. Jedną ze staroindyjskich bogiń jest Prythiwi. Hinduiści uważają ją za matkę wszystkich żywych istot… ludzi, zwierząt i roślin. Jest symbolem macierzyństwa, nadziei i hojności (daje nasiona i owoce), jak również odporności i cierpliwości (jako ta, która znosi rany zadawane przez rolników przy orce). Jako matka ziemia, odpłaca się rolnikom plonami… jest wzorem uprzejmości, łagodności, opiekuńczości i cierpliwości. Symbolami Prythiwi są: świeżo zaorana ziemia i mleczna krowa. W wisznuizmie (jednej z najważniejszych religii hinduistycznych) pojawia się również ciekawe wierzenie. Wg jednej z legend, sam Kryszna (Najwyższy Bóg w Hinduizmie, jedna z inkarnacji Wisznu), dorastał w rodzinie pasterzy bydła. Ma również przydomek… „Bala-Gopala”, czyli dziecko, które chroni krowy. Na malowidłach przedstawiany jest często jako pasterz z pasącą się u boku krową. W jednej ze swoich wypowiedzi Gandhi głosił: „Ochrona krów to dar hinduizmu dla świata. Hinduizm będzie żył tak długo, dopóki będą żyć hinduiści chroniący krowy”. Święte pisma hinduizmu traktują krowy jako niezwykle ważne zwierzęta, święte i nietykalne, podtrzymujące życie, zarówno w świecie zwierzęcym jak i ludzkim. W wierzeniach hinduistycznych byk o nazwie Nandi, zawsze towarzyszy bogu o imieniu Śiwa, a jak napisaliśmy powyżej, dojna krowa jest ucieleśnieniem bogini Prythiwi. I tak, na przestrzeni stuleci, bydło stało się nieodłącznym elementem indyjskiej wiary, życia, codzienności. Hindusi wierzą, że po śmierci, by dostać się do niebios, muszą przekroczyć mitologiczną rzekę, a mogą to zrobić, tylko prowadzeni przez krowę, którą trzymają za ogon. Z tego względu po śmierci człowieka, często daruje się braminowi krowę.

Zresztą świętych zwierząt w Indiach jest więcej… małpy, kobry oraz pawie, każde z nich należy do któregoś z licznych bogów. Zwierzęta i ludzie w Indiach, żyją z sobą w harmonii, po ulicach miedzy rikszami krążą krowy, osły, świnie i bezdomne psy, a nad tym wszystkim beztrosko skaczą małpy. Co jest zadziwiające, zwierzęta w ogóle nie reagują na ludzi, ani na hałas. Co nie oznacza, ze zawsze maja lekkie życie, często dostają z kija, zwłaszcza psy. Nie mają co jeść i raczą się foliowymi torebkami oraz kartonowymi pudlami. Czasami jakiś sprzedawca z warzywniaka rzuci im zwiędłe warzywa. Najlepiej z tego całego zwierzyńca maja się chyba małpy. Raczej nikt ich nie bije, bo są agresywne i mogą oddać, znaczy rzucić na delikwenta fekaliami albo pogryźć. Mimo to, małpy w Indiach mają się bardzo dobrze, ze względu na dużą liczbę wyznawców Hanumana… boga o twarzy małpy. Cały ten zwierzyniec i to jest najbardziej w Indiach fascynujące, rodzi się, żyje i umiera na ulicy. Jasne, że część krów została uwolniona przez swoich właścicieli, po tym jak ze starości przestały dawać mleko. W końcu lepiej je wypuścić, niż zabić. Ale większość zwierząt, rozmnaża się po prostu na ulicy… koty, psy, świnie, małpy, osły, krowy. I jakoś żyją w miejskich dżunglach, żerują na śmietniskach, wylegują się na asfalcie, spacerują wśród ludzi. Niezwykła jest ta harmonia natury… ludzie i zwierzęta razem, nawet w najbardziej nowoczesnych miastach. Bo, gdzie indziej, obok szklanego wieżowca… można zobaczyć leżącą w jego cieniu krowę?…

18-02-16-khajiraho-map

17.02.2018r – sobota

Khajuraho

Po śniadaniu, które zwyczajowo każdego dnia wygląda tu tak samo, tosty i omlet masala (pomidory, cebula, papryka), punktualnie o 9.00 podjeżdża kierowca i jedziemy na trasę zwiedzania, po okolicznych świątyniach Khajuraho. Rozsiane są na 20 km kwadratowych i podzielone na trzy, nieco oddalone od siebie, grupy – zachodnią, wschodnią i południową. Główny kompleks świątyń zachodni, od której zaczynamy zwiedzanie (wstęp 500 rupii od os.), znajduje się blisko centrum miasteczka i obejmuje oprócz najważniejszej „Kandariva Mahadeva Temple” także świątynię „Jagadambi Temple”, „Chitragupta Temple”i „Nandishrine Temple”. To ogromny park, ze starannie wypielęgnowaną zielenią, przystrzyżonymi trawnikami, alejkami, zupełnie jak nie Indie. Co kilka kroków, z zieleni wyłania się jakaś świątynia, niektóre majestatyczne i ogromne, inne mniejsze i bardziej skromne. Wszystkie niesamowite. Zewnętrzne ściany świątyń Khajuraho, mogą przyprawić o wytrzeszcz oczu. Zdobią je płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia bogów, królów, przeciętnych zjadaczy chleba, a nawet najniższych kast. Wojsko maszeruje do walki, żołnierze jadą na słoniach, piechota strzela z łuków, kucharz przygotowuje posiłek. Wszystkie postaci uwikłane są w jakąś akcję, zobaczyć można sceny z uczt, tańca, codziennych czynności (jak poprawianie makijażu, czesanie włosów) oraz oczywiście… akty erotyczne, które w śmiały i szczegółowy sposób, oddają sceny miłosnych uniesień. Akrobatyczne pozy kochanków, splątane ze sobą postaci (ludzie i zwierzęta), rytuały orgiastyczne, wszystko to precyzyjnie wyrzeźbione. Tak więc, jeśli jakiś mężczyzna kopuluje z koniem, a z boku przygląda się temu, zasłaniając nieco oczy, półnaga kobieta, natomiast inna masuje na swojej łydce penisa partnera, a wszystko to w świątyni… to znaczy, że z całą pewnością jesteśmy w Kajuraho. Misterne dekoracje świątyń, zarazem zadziwiają i wprawiają w zachwyt. Najokazalszą jest świątynia „Kandarija Mahadewa Temple” wzniesiona w latach 1025-1050. Jej bryłę pokrywa ponad 800 rzeźb, reprezentujących bogów, boginie, wojowników, bestie, zmysłowe tancerki, muzykantów oraz liczne sceny erotyczne.

Jak wiemy Indie słyną z „Kamasutry”, czyli „Aforyzmy o miłości napisane przez Vatsyayana”. Jesteśmy właśnie w takim miejscu, które stwarza problemy interpretacyjne. Patrzymy i pytamy, jak wytłumaczyć coś takiego? Zabytki lub zjawiska, tak bardzo obce zachodniej cywilizacji, że zupełnie nie wiadomo co z nimi zrobić myślowo. Wielu z nas przytłacza coś, czego nie rozumiemy, bieda i żebracy, szczególna religijność, będąca trudnym wyzwaniem filozoficznym. A do tego ta rzesza ludzi, nieokiełznana i bezładna, wręcz przytłaczająca. Ci, którzy nie odrzucili całości jako „dzikiej, barbarzyńskiej i okrutnej”, próbują szukać sensu, chcą zrozumieć ten kraj.

Jednym z takich miejsc, które wyzwala wiele pytań, jest właśnie Khajuraho. Wystrój świątyń słynie z wyjątkowych erotycznych przedstawień. Ściany zewnętrzne są bogato zdobione, a jednym z tematów wiodących jest seks. Przedstawione sceny są śmiałe, wręcz pornograficzne. Można odnieść wrażenie, że autorzy tych przedstawień seks umieścili na ołtarzu. Znajdziemy tu rzeźby z tematami miłości lesbijskiej i seksu grupowego. Jest też scena zoofilii. Po co? W jakim celu? Jak można coś takiego przedstawić na ścianach świątyń? A przecież spełnienie, orgazm, szczęście, miłość… to one zbliżały do bogów i boskości. Śpiew, muzyka, taniec, teatr odgrywały podobną rolę jak erotyka, ta jednak miała największe znaczenie, gdyż właśnie w efekcie miłosnego uniesienia prabogów, miał zrodzić się wszechświat. Stąd w dawnych hinduskich domach, były specjalne pokoje miłości, których ściany zdobiono malowidłami przedstawiającymi frywolne sceny. W kulturze Zachodu, między religią a seksem, jest potężna bariera, przepaść i pojęcie tabu. Chrześcijaństwo i późniejszy islam, religie wywodzące się ze Starego Testamentu, radykalnie rozdziela te dwa obszary. Seksualność, przez stulecia byłą czymś podejrzanym, zepchniętym w mrok, wstydliwym i dalekim od świątyń. Przypominamy, że rewolucja seksualna w Europie, to dopiero druga połowa XX wieku. Wcześniej takie przedstawienia jak prezentowane w Khajuraho, były nie tylko kulturowo potępiane, ale także prawnie zakazane. Do tego należy dodać upośledzoną pozycję kobiety, gdzie seks był dla niej czymś niebezpiecznym moralnie, umiejscowionym bliżej diabła… niż anioła. A przyjemność czerpana z seksu przez kobiety, to już absolutne zło. Dlatego pierwsi Europejczycy (Brytyjczycy), którzy dotarli do Khajuraho w XIX w… przeżyli szok.

Prężny i bogaty ośrodek (stolica księstwa Chandelów) upadł w okresie średniowiecza. Miasto opustoszało, a wszystko przez wewnętrzną degrengoladę dworu, kiepską koniunkturę, zwyczajny „zmierzch bogów”, przemijanie i apetyt dżungli, która ukryła świątynie, przed czujnym okiem ortodoksyjnych muzułmanów. Gdyby tu dotarli, to na pewno nie przetrwałoby ono w tej formie do dziś. Erotyczne przedstawienia były tak obrazowe, że musiałyby wywołać ostrą reakcję i świątynie z Khajuraho podzieliłyby los innych, wspaniałych budowli północnych Indii. Przetrwały dzięki dżungli.

Biegając oczami po zewnętrznych ścianach kamiennej „Kamasutry”, koncentrujemy przestronne spektrum wysublimowanej erotyki (wyższe, ważniejsze partie świątyń) po wyuzdany seks (nisko, blisko ziemi). Wygimnastykowane tancerki, ubrane tylko w efektowną biżuterię, znajdują się na wyższych partiach elewacji (zatem wznioślejszych i godnych naśladowania). Zawsze przedstawione są w ruchu. Nigdy nie są ukazane statycznie. Nie stanowią tylko obrazu do oglądania, są częścią akcji i czerpią z niej przyjemność. Architektura hinduskiej świątyni nawiązuje do ciała kobiety, schody to nogi, a drzwi odpowiadają wejściu do żeńskich narządów płciowych, centrum świątyni, czyli odpowiednik naszego ołtarza… to macica! Tu tworzy się nowy człowiek, tu następuje jego duchowy wzrost. Kreacja nowego organizmu, jest odzwierciedleniem kreacji świata. Życie to życie, planety, kosmosu… czy pojedynczego człowieka… to jedno i to samo w hinduskiej filozofii. Oto wyzwanie dla Europejczyka! Warto wybrać się do Khajuraho, by zmierzyć się z zagadnieniem..

Niedaleko znajduje się kompleks świątyń grupy wschodniej, w skład którego wchodzą świątynie „Adinath Temple”, gdzie najwspanialszą jest dźinijska świątynia „Parshwanath Temple”, zbudowana w 950r. W ostatniej fazie budowy, powstał zespół świątyń grupy południowej z 1090r., gdzie znajdują się świątynie „Duladeo Temle” i „Chaturbhuja Temple”, która ma w swym sanktuarium, wspaniały wizerunek czterorękiego Śiwy. Jest to jedyna świątynia w Khajuraho bez rzeźb o tematyce erotycznej.

Być może królowie z dynastii Chandelów sami uczestniczyli w magicznych rytuałach, a że ponadto byli wpływowi i bajecznie bogaci, mogli sobie pozwolić na zbudowanie swoim bóstwom tylu świątyń, na ile pozwolił im czas. Jednak ani czas, ani pieniądze, ani wola władców, nie zdałyby się psu na budę, gdyby nie geniusz architektów i rzeźbiarzy, który wyziera z każdego załomu muru, promieniuje z każdej kamiennej twarzy, piaskowego brzucha, kształtnych skalnych piersi. Chwała niech będzie okolicznościom, które pozwoliły im przetrwać do naszych czasów. Bo tak niewiele brakowało, a nie mielibyśmy dylematów i nierozwikłanych tajemnic. Nie byłoby kontrowersji, bo nie byłoby „bezwstydnych” i niewiarygodnie pięknych świątyń.

18.02.2018r – niedziela

Khajuraho > Panna > Satna > Rewa > Mirzapur > Gyanpur > Varanasi – 400km

Dzisiejsza noc nieco krótsza, wstajemy po piątej, aby przed siódmą ruszyć na trasę. Wszyscy przestrzegają nas, że pokonanie dystansu 400 km z Khajuraho do Varanasi, może nam zająć nawet do 14h. Przed miejscowością Panna, pokonujemy niezbyt wysoki łańcuch górski, pokryty jakby afrykańskim buszem, gdzie utworzono P. N. „Panna Wildlife Sanctuary”, ponoć można tu napotkać tygrysy bengalskie. Na odcinku 20km przejazdu przez park, udało się „upolować” jedynie jelenia. Wzdłuż trasy, podglądamy życie miejscowych społeczności. Skromne domostwa, jakby nieco czystsze i uporządkowane. Aż za Rewa, którą to miejscowość objechaliśmy obwodnicą, jazda idzie nam poprawnie. Jednak 30 km dalej, sytuacja zmienia się radykalnie. Napisałem wcześniej, że po wjeździe z Pakistanu do Indii, poczułem większą troskę służb o stan dróg. Teraz ze 100% pewnością, wycofuję to stwierdzenie, gdyż od opuszczenia Agry i podczas przemieszczania się, nie po najgłówniejszych trasach, wszystko wygląda inaczej. Drogi są mocno dziurawe i przede wszystkim bardzo wąskie, gdzie asfalt jest wypiętrzony ponad pobocze dość wysoko. Kiedy mijamy się z ciężarówką, zawsze jedną stroną jesteśmy spychani na przydroże. W przypadku naszego pojazdu, to żaden problem, gdy to pobocze jest, a gdy go nie ma, już wcześniej szukamy dogodnego miejsca, by schronić nasze auto przed kolizją. Jednak to, co zastało nas na odcinku 120km, pomiędzy Rewa a Gayanpur, przerosło naszą wyobraźnię. Zastaliśmy stan inwestycji państwa w system drogowy, jak po jakimś kataklizmie. Wszystko puszczone samopas, a o rozgrzebanej drodze chyba zapomniano, że kiedyś tam, zaczęto ja przebudowywać. Jak opisać ten stan?… wertepy, poligon, bezdroże… a może zmora zmarnowanych środków. Wykorzystując wszystkie atuty auta terenowego, przepychamy się w koszmarnym pyle i labiryncie ciężarówek, które utknęły w dziurach i wykopkach.

O 16.00 po 9h jazdy, dotarliśmy do Varanasi (Waranasi) i do przedostatniej bazy noclegowej, zarezerwowanej jeszcze w Delhi, którą jest „Ganga Monastery Hotel”, położony bezpośrednio nad brzegiem Gangesu. Miasto, pomimo swej liczącej ponad 3tys. lat historii, większość zabytków ma nie więcej niż 200 lat. Jest to efektem licznych najazdów muzułmańskich, jakie nękały Indie od XVI w. Zachowały się nieliczne stare świątynie (m.in. boga Śiwy – najświętsza w mieście). Ale wróćmy do zakwaterowania, wszystko wydaje się być wg Hindusów w porządku, miał być parking i go nie ma, miał być pokój z widokiem na Ganges, a jest na ścianę, czyli witamy w piwnicy za 50$ USD. Z marszu ruszamy podpatrzeć co nieco. Najatrakcyjniejsza jest stara część miasta, leżąca tuż nad rzeką. Plątanina klaustrofobicznie wąskich uliczek, małe świątynie, miejsca kremacji oraz ghaty, czyli schody prowadzące prosto do wody. Fundatorami ghatów byli władcy, dostojnicy, radżowie, ale właściwie każdy, kogo było na to stać, mógł sobie postawić własny ghat. Jest ich tu 85, z czego tylko dwa przygotowane są do kremacji zwłok. Varanasi to wielkie miasto, liczące ponad 3mln mieszkańców. Stanowi ono ważny ośrodek kultu wyznawców hinduizmu, wg legendy założone przez boga Shivę (Śiwę). Pielgrzymi tłumnie przybywają tu, aby oczyścić się w świętej rzece Ganges lub oddać jej prochy swoich bliskich. Jeśli wyznawca hinduizmu zostanie skremowany w Varanasi, a jego prochy zostaną wrzucone do Gangesu, wyrwie się on z samsary, kręgu wcieleń i osiągnie stan czystej świadomości. Zamożni, których stać na najlepsze wydanie ciałospalenia, po śmierci transportowani są do Varanasi, aby dokonano kremacji. Przyciąga też równie wielu starych i biednych ludzi, którzy przyjechali tu by umrzeć, pod którymś z budynków lub w jednej z licznych „umieralni”.

Spacerujemy od gathu do gathu, patrząc wokół na ogrom zdarzeń i sytuacji które wkręcają się do naszej świadomości. Wszystko takie inne i jakże osobliwe. Wieczorem nad brzegiem rzeki obywa się ceremonia religijna „Ganga Aarti”, podczas której hindusi oddają cześć Gangesowi (Matka Ganga). Codziennie o 18.30 ma tu miejsce niesamowity pokaz, przepiękny rytuał, niezmieniony od setek lat, gdzie główną rolę pełni ogień.

Zajmujemy vipowskie miejsca w pierwszym rzędzie i przyglądamy się temu zdumiewającemu obrzędowi. Setki ludzi zbierają się nad rzeką i w łodziach na rzece, by patrzeć, jak młodzi kapłani dopełniają rytuału i aby modlić się razem z nimi. Na kilku wyściełanych ołtarzach, ubrani w odświętne, złote szaty wykonują równocześnie, w rytm dzwonków, z pomocą kadzideł, płomieni, pawich piór i kwiatów, z wolna wdrażają rozmaite konfiguracje. Układowi choreograficznemu z ogniem i zapachem, towarzyszą recytacje i śpiewy oraz dość hałaśliwa, ale za to egzotyczna muzyka. Po ok. 30 minutowym występie Hindusi puszczają na wodę, zrobione z liści miseczki wypełnione kwiatkami i świeczką pośrodku. Wykonaliśmy rytuał wspólnie z nimi, po czym udaliśmy się do hotelu.

18-02-18-varanasi-map

19.02.2018r – poniedziałek

Varanasi

Jeszcze w zupełnych ciemnościach, już przed szóstą rano, stajemy na brzegu Gangesu. Zarezerwowaliśmy wczoraj, rejs łodzią po rzece, wiedząc iż jest to najlepsza pora aby podglądnąć życie i specyfikę świętego miejsca, jakim jest Varanasi (koszt za 2 h- 1tys. rupii). Nad wodą, unosi się specyficzny zapach i mgła, a wstające słońce pięknie zaczyna oświetlać zachodni brzeg, gdzie ulokowane jest wszystko z czego słynie miasto: ghaty, pałace, świątynie, miejsca medytacji i ceremonii. Przybywający pielgrzymi, już od rana skupiają się na poszczególnych ghatach, by odbywać oczyszczające kąpiele (pudźa) i medytować w najbardziej niewiarygodnych pozycjach. Płyniemy wzdłuż brzegu rzeki i patrzymy na to wszystko, na świat i społeczność, której kultura, religia i zachowania są tak dalekie od naszych. Trudno się w tym odnaleźć, niektóre obrazy zinterpretować, a inne zaakceptować.

Przez 24h na dobę, płoną stosy kremacyjne, setki kg drewna przynoszone są na głowach i barkach mężczyzn, aby ok. 300 osób dziennie mogło zostać wyzwolonych od samsary. Większość okazałych pałaców i budowli położonych nad brzegiem Gangesu, to dawne rezydencje bogatych Hindusów, którzy spędzali tu ostatnie lata swojego życia, można by powiedzieć, czekając na śmierć. Ceremonia pogrzebowa realizowana jest przez specjalną grupę osób i następuje wg ściśle określonego rytuału. Na początku, ciało zmarłego owijane jest białą tkaniną, umieszczane na bambusowych noszach i całe pokrywane kwiatami, tak, że widać jedynie twarz. Następnie okryte jest szatami, których kolor świadczy o płci i wieku. Tak przygotowane, przenoszone jest w pełnej chwale do jednej z ghat, gdzie zostaje zanurzone w Gangesie. Następnie układany jest stos drewna, na którym umieszcza się mokre ciało zmarłego, lecz już tylko w samym materiale. Po tym podpalane jest ognisko, przez najbliższego, męskiego członka rodziny za pomocą słomy, najczęściej najstarszy syn, zgolony na łyso i ubrany na biało… bo w Indiach to kolor żałoby. Płonie ono tak długo aż zwłoki przemienią się w popiół (a na to potrzeba około 250 kg drewna). Palenie jednych zwłok, przy ograniczonych środkach, trwa około trzech godzin, na co potrzeba ok 75kg drewna i jest ono często tylko połowiczne spalone. Za najlichsze szczapy trzeba zapłacić min. 1500 rupii. Najbogatsi są kremowani przy użyciu bardzo drogiego drewna sandałowego, które ponoć pochłania zapach ciała, tak więc rytualna kremacja może w tym przypadku kosztować 6tys.$USD. Tak więc, jego gatunek zależy od kasty i prestiżu zmarłego. Nad samą rzeką paleni są biedacy, pariasi. Powyżej, na żelaznych rusztach zwłoki klasy średniej. Wysoko, na poziomie kaplic… arystokraci, bogacze. Ma to swoje całkiem praktyczne uzasadnienie. W czasie monsunu, położone niżej schody, są zalewane przez Ganges, a wyższym kastom bardzo zależy na spokoju podczas ostatniej… w tym ciele… drogi. Tych, których nie stać na stos całopalny, mogą skorzystać z bardzo taniego krematorium elektrycznego lub po prostu wrzucić zwłoki do wód Matki Gangi. Kobiety nie mają prawa uczestniczyć w kremacji, ponieważ rzekomo płaczą, a to przynosi złą karmę. Po spaleniu zwłok w tym samym miejscu budowany jest nowy stos drewna, przygotowany dla kolejnego zmarłego. Na koniec dnia, wszystkie prochy z ognisk są zbierane i kumulowane przy świętej rzece po to, aby po pewnym czasie wrzucić je do Gangesu. W hinduizmie istnieje pięć grup ludzi, którym kremacja, a więc oczyszczenie, nie są potrzebne, ich ciała więc nie są palone, a wrzucane do rzeki… święci mężowie, dzieci do 5 roku życia, kobiety w ciąży, osoby ugryzione przez kobrę (bo to święte zwierze boga Śiwy), chorzy na trąd (bo choroba ta może przenosić się przez dym).

Po 2h pływania i opowieściach naszego „kapitana” łódki, wracamy do hotelu, kiedy było ciemno, nie byliśmy zorientowani w fakcie, że nasza droga, to strefa „oczyszczeń”, czyli… odchodownia. Szliśmy i ciągnęło nas na wymioty, kiedy tubylcy zgięci w pół załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne, a było ich wielu. Przed południem, ponownie ruszyliśmy w miasto. Przechadzając się wzdłuż Gangesu, podpatrywaliśmy codzienne życie Hindusów, którzy rzekę wykorzystują do wszelakich czynności: kąpią się, myją zęby, piorą ubrania i pościel, wyrzucają śmieci, piją wodę, modlą się, oddają jej cześć oraz powierzają swoje prochy. Nic dziwnego, że zbiorniki wodne w Indiach bezlitośnie śmierdzą i przypominają wielki śmietnik. O tym, jak brudna jest Matka Ganga, krążą legendy. Najgorszy jest totalny brak troski o środowisko i zupełny brak świadomości w społeczeństwie o znaczeniu tego zagadnienia. Niemniej jednak, Ganga dla Hindusów zawsze miała i pewnie zawsze będzie miała… moc oczyszczania.

Varanasi jest kwintesencją Indii, a wszystko jest jeszcze bardziej zintensyfikowane, niż gdzie indziej w tym kraju. To najbrudniejsze i najbardziej śmierdzące z miast, o całej palecie jego odmian, od kloacznych, po zapach obszczanego muru. Wokół dzieje się wiele… Bramini oferują błogosławieństwo, żebracy i trędowaci proszą o jałmużnę, co kilka metrów porozstawiane są stanowiska lokalnych fryzjerów oferujących golenie i strzyżenie, buduje i naprawia się łodzie, odbywają się ćwiczenia jogi i medytacje, na ghatach i w ich okolicy można spotkać astrologa, numerologa, chiromantę albo innego wróżbitę, wędrownych sadhu, nagich joginów, zaklinaczy kobr grających im na flecie, by za stosowną opłatą objawiły się turyście i… tylko dwa ghaty, na które nieustająco przybywają kondukty pogrzebowe, by dokonać kremacji zmarłych. Przechadzka po ghatach to także test na cierpliwość. Niemal co kilka sekund ktoś o coś pyta: Boat? Massage? Silk? Hash? Opium? Cheap price! You need something? Where are you from? Postcard? Have a look my shop? Hello? What’s your name? Boat… good price? Opuszczając mistyczną atmosferę rzeki, nagle stajemy się częścią jakoś dziwnie zorganizowanego chaosu. Jest głośno i tłoczno, samochody, riksze, motory, ludzie, krowy, kozy, psy i małpy, tworzą jeden nieustannie poruszający się, wibrujący byt. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim stoi „Shri Kashi Vishwanath”, czyli „Golden Temple” jedna z najważniejszych świątyń hinduizmu, dedykowana bogu Śiwe. Ponoć odwiedza ją ok. 3 tys. ludzi dziennie, przez co wizyta przypomina bardziej stanie w długiej kolejce, w której każdy chce się przecisnąć bliżej… niż jakieś podniosłe doświadczenie. I my chcieliśmy ją zobaczyć, ale w tej wąskiej uliczce, było tak dużo ludzi, jedni popychali drugich, a do tego wszystkie posiadane rzeczy (aparat fotograficzny, baterie, okulary, zegarek, długopis, napoje), należy pozostawić w jakiejś skrytce. Do wejścia konieczne są paszporty, a nie ich kopie, pomni doświadczeń z Iranu, pozostają w tajnym zakamarku auta. Tak więc, świątyni nie zobaczyliśmy i po przepychankach, pomiędzy tłumem a policjantami z kijami, poszliśmy na Stare Miasto. Wojtek poślizgnął się na krowim placku, a nasz przewodnik natychmiast pocieszył go… że to na szczęście… pewnie był szczęśliwy, bo się nie przewrócił. Roztrajkotane, wypełnione ludźmi z całych Indii i z wielu innych państw świata, żyje swoim ekscentrycznym życiem. Hoteliki, restauracje i stragany są wszędzie, pomiędzy nimi biegają zwierzęta i bawią się dzieci. Obok smutnych rodzin, dopiero co skremowanego ojca lub dziadka, przemykają gwarne i rozbawione grupy grajków, prowadzących pary ślubne do zawarcia małżeństwa, prosto do brzegu Matki Gangi.

Śmierć ociera się o nas drażniąc zmysły, życie kuśtyka bezdomnym psem, pędzi rikszą, tańczy latawcem, pachnie drewnem sandałowym i curry… a nad tym wszystkim czuwa Śiwa, który to właśnie stąd uleciał do nieba na świetlistym słupie ognia. Varanasi nie bierze jeńców… pożera ofiary w całości… i jeśli jest się tylko na to gotowym, to może być wstęp do rytuałów życia i śmierci… ale nie dla ludzi o słabych nerwach.

Po ośmiu godzinach przebywania w tej mozaice przeżyć, musimy odreagować wszystkie te widziadła za pomocą indyjskiego piwa „Kingfisher”.

Na koniec ciekawostka… już wcześniej informowano nas, że w Varanasi żyją kanibale, ale nie dawaliśmy wiary, lecz po przybyciu okazało się, że pierwszy dziwak, który wpadł mi w oko… to właśnie był kanibal… ja to mam szczęście do wyjątkowych facetów! Członkowie sekty Aghori, demoniczni mnisi, to mroczny odłam ascetów, czerpiących moce z łamania zasad i tabu. Znani są z jedzenia ludzkiego mięsa, pochodzącego ze stosów kremacyjnych lub wyłowionych z rzeki. Wierzą, że największym strachem, jaki napawa istoty ludzkie, jest lęk przed ich własną śmiercią, który jest jednocześnie główną barierą do duchowego oświecenia. A więc, konfrontując się z własnymi obawami, człowiek może osiągnąć najwyższe wtajemniczenie. Aby znaleźć się poza swoim ciałem oraz osiągnąć wyższy stan świadomości, mnisi potrzebują również kombinacji trzech rzeczy: haszyszu, alkoholu oraz medytacji. Pudrują się prochami z kremacyjnych stosów, nikogo nie zabijają, mają dość „pożywienia” w Gangesie.

azja-2018_trasa

Minęło półtora miesiąca naszej podrózy, za nami 13,5tys. km, do granicy z Birmą jeszcze 2000 km. Wrażeń nie jesteśmy w stanie policzyć…

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>