23.01.2018r – wtorek

Kerman > Shahdad > Daszt-e-Lut > Rayen > Bam – 420km

Po dwóch dniach, żegnamy się z naszym gospodarzem zabytkowego pensjonatu „Keykhosro” i po obfitym śniadaniu ruszamy na trasę (specyficzny rodzaj regionalnej jajecznicy z warzywami). Naszym pierwszym celem jest pustynia Daszt-e-Lut, aby tam dotrzeć musimy z poziomu miasta Kerman (1750m n.p.m.) pokonać pasmo górskie Kuhpaye, gdzie na drugą stronę, w ostatniej fazie, przedostajemy się tunelem o długości 2km, usytuowanym na wys. 2625m n.p.m. Zbocza ośnieżone, a przy pięknej pogodzie mamy panoramiczne, wręcz pocztówkowe widoki. Po 100km docieramy w okolice miasteczka Shahdad, gdzie po ostrym zjeździe w doliny, otwiera się przestrzeń pustyni Daszt-e-Lut (tłumaczone z perskiego – „Pustka Równinowa”), nazywanej również Kaluty Desert. Miejsce jest jednym z najbardziej spektakularnych przykładów krajobrazu powstającego pod wpływem erozji wiatrowej. Występują tu formacje, takie jak jardangi (ostre grzbiety, oddzielające bruzdy korazyjne- niszczenie powierzchni skalnej poprzez uderzanie w nią ziarnami piasku), rozległe kamienne pustynie, a także pola wydmowe. Jest to 27 pod względem wielkości pustynia na świecie i została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 2016 r. Ma powierzchnię ok. 80 tys. km² (długość ok. 500 km, szerokość do 200 km) czyli 1/4 powierzchni Polski. Jest pustynią pylasto-żwirową. Panuje tu klimat podzwrotnikowy wybitnie suchy. Region ten znany jest wśród geologów, jako jeden z biegunów geotermalnych, gdyż jest najgorętszym miejscem na ziemi. Satelita NASA zmierzył tam w 2005 r. 70,7ºC, a pomiary w latach kolejnych to potwierdziły. Średni roczny opad to jedynie około 100 mm. My aż takich ekstremalnych temperatur nie doświadczyliśmy, ponieważ jesteśmy tutaj końcem stycznia, więc raptem dobiła do 20ºC, ale klimatyzację w pełni słońca byliśmy zmuszeni włączyć, gdyż potwornie się kurzy i trzeba było pozamykać szyby samochodu. Odwiedzimy tylko mały skrawek tego wielkiego obszaru w okolicy Shahdad. Wokół osady napotykamy na wielkie lasy palmowe i kilka zrujnowanych karawanserajów. Zastanawiamy się, jak kiedyś musiało tętnić tu życie, skoro co rusz, budowano tak potężne budowle. Po dotarciu na „Shahdad Desert Camp”, informacja głosi, że jest bezpłatny, o tej porze roku żywej duszy nie uświadczysz, robimy tylko fotki (N 30º 34.690′ E 057º 51.008′). Jedziemy dalej, w bezdroża na wschód, w miejsce, gdzie natura, najprawdopodobniej erozja i wiatr, uformowała specyficzne krajobrazy. Co jakiś czas z pylistego pustkowia wyrastają zerodowane skały o fantazyjnych kształtach. Ponieważ pustynia Lut bardzo intensywnie paruje, żwirowe, rzadziej piaszczyste połacie, pokrywają białe solniska. Na pustyni obok Shahdad znajduje się również około 100 hektarów słonych bagien w kształcie wrzących jaj (unikalna osobliwość na świecie).

Zaspokoiwszy nasze potrzeby wizerunków tego miejsca, wracamy poprzez góry, do głównej trasy nr 84. Poranne, klarowne widoki, zastąpiła mało przenikliwa mgiełka, która unosi się znad pustyni. Jadąc dalej na południe, docieramy do miejscowości Mahan. Za poleceniem gospodarza ostatniej bazy noclegowej, odwiedzamy w tym mieście ogrody szacha „Shahzadeh Garden” (wstęp 200tys. riali od os.). Tak jak przypuszczaliśmy, wszystko wygląda dużo lepiej na zdjęciach, niż w rzeczywistości. Cały kompleks mocno zaniedbany, fontanny w rozsypce, w basenach zamiast wody jest błoto, ktoś prowadzi jakiś remont, a dookoła nic zajmującego uwagę. Dla ludzi, którym kolor zielony jest wysoce reglamentowany, może to wystarcza, nam zdecydowanie nie.

Jedziemy dalej na południe, aby po następnych 60km, dotrzeć do miejscowości Rayen. Naszym celem jest cytadela „Rayen Citadel” (wstęp 150 tys. riali od os.), który znajduje się na zboczach góry Haraz (4420m n.p.m.). Średniowieczne miasto za murami jest niezwykle dobrze zachowane, pomimo licznych klęsk żywiołowych, które zniszczyły podobne struktury w pobliżu i jest jednym z najciekawszych miejsc w Iranie. Cytadela Rayen była zamieszkana jeszcze przed 150 laty i choć uważa się, że ma co najmniej 1000 lat, jej fundamenty pochodzą z czasów przedislamskiej ery Sassanidów. Wg starych dokumentów, znajdowała się na szlaku handlowym i była jednym z centrów handlu towarami wartościowymi i wysokiej jakości tekstyliami, był także ośrodkiem produkcji noży i mieczy, a później także dział. Budowla wygląda niezwykle okazale i jest utrzymywana w bardzo dobrej formie. Obejście całości wewnętrznej przestrzeni za wielkimi murami, zajmuje prawie godzinę.

Ostatni fragment dzisiejszej trasy, prowadzi nas do miejscowości Bam. Niegdyś wielka tragedia nawiedziła to miasto… kiedy to 26 grudnia 2003r. w wyniku trzęsienia ziemi, zniszczone zostało ponad 80% budynków miasta oraz starożytna twierdza. Zginęło ponad 26 tys. osób, ponad 30 tys. zostało rannych, a drugie tyle bez dachu nad głową. Docieramy na miejsce już o zmroku, a odrestaurowywaną po trzęsieniu ziemi twierdze, będziemy zwiedzać jutro. Nasz obóz rozbijamy na parkingu przed wejściem, za zgodą ochrony obiektu.

18-01-23-bam-map

24.01.2018r – środa

Bam > Fahraj > Nostratabad > Zahedan > Mirjaveh – 420km

Choć noc była bardzo zimna, słońce szybciutko robi przyjemną atmosferę. Już o 7.00 rano, na parking przyjechała autami i motocyklami spora ilość osób, jak się później okazało, byli to robotnicy restaurujący twierdzę. Miasto Bam znane jest na świecie, właśnie dzięki ruinom starożytnego miasta- twierdzy „Arg-e-Bam” (wstęp 200 tys. od os.). Nazwa „arg” oznacza ufortyfikowane miasto położone u stóp cytadeli, w której oprócz zabudowań wojskowych, miał swój pałac książę lub namiestnik. Pomimo wielkich zniszczeń, po trzęsieniu ziemi, które w 2003r nie oszczędziło również tego miejsca, w 2004 krajobraz kulturowy miasta Bam został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Miasto założone zostało za czasów dynastii Sasanidów (225 ÷ 651r.n.e.). Mocno ufortyfikowane, leżące na skrzyżowaniu ważnych szlaków handlowych, okres rozkwitu przeżywało od VII do XI w. Rozwijało się dzięki pielgrzymom odwiedzającym zoroastryjską świątynię ognia, pochodzącą z początków panowania wspomnianej dynastii oraz dzięki więzom ekonomicznym i handlowym, gdyż było ważnym centrum na południowej odnodze Jedwabnego Szlaku. Znane też było jako znaczący producent tekstyliów cenionych zwłaszcza w świecie islamu. Gdy szlaki handlowe przestały tędy przebiegać, miasto podupadło i opustoszało. Zaniedbane domy, meczety, bazary, pałace, place, karawanseraje, czyli odpowiedniki naszych zajazdów, mury i cytadela powoli niszczały, a właściwie rozpuszczały się w wyniku działalności deszczu. Miasto, w XIX wieku, opuszczone przez ludzi, służyło jako koszary dla armii aż do 1932.

Pierwsze prace związane z odbudową podjęto w 1953r, a teraz Iran zamierza z pomocą UNESCO i społeczności międzynarodowej, odbudować twierdzę i przywrócić jej dawną świetność. Obecnie obiekt jest w ciągłej rekonstrukcji i mozolnie pracuje tu kilkudziesięciu robotników, odbudowa nie jest łatwa, bo prace są prowadzone według podobnych technik budowlanych, jakie miały miejsce przed wiekami i z podobnych materiałów, a więc przede wszystkim gliny. Choć duża część fortecy wciąż jest nieodbudowaną ruiną, to w dalszym ciągu robi ogromne wrażenie. By dać wam przykład jej wielkości… twierdzę otaczają grube na 6-7 metrów mury, które tworzą pierścień długi na ponad 1815 metrów. Poruszamy się jedynie po wytyczonych i zabezpieczonych ścieżkach, zaglądamy do ruin, gubimy się w labiryncie wąskich przejść miedzy budynkami. Za każdym zakrętem drogi wyłania się nowe cudo… a to wyremontowany meczet, a to ruiny starej łaźni, plac targowy, stary bazar, a wszystko to w monotonnych piaskowych barwach… żadnego innego koloru. Szerokie ulice raptem kończą się ślepo ścianą, wąskie przejścia wewnętrzne między domami nikną wśród ruin. Nad wszystkim wyrasta ufortyfikowana góra, na której szczycie wznosi się pałac książęcy. Czasy świetności Bamu były również czasami wielu wojen, lecz miasto dzięki swej cytadeli i potężnym murom nie zostało nigdy zdobyte. Z wysokości rozciąga się wspaniały widok na odległe góry i pustynie oraz na całą oazę Bam z położonymi zaraz za murami i ciągnącymi się na dużych obszarach gajami palm daktylowych… to z Bamu pochodzą najlepsze w Iranie czarne daktyle eksportowane na cały świat.

Ponieważ zwiedzanie rozpoczęliśmy po ósmej, już przed jedenastą jesteśmy na trasie w kierunku granicy z Pakistanem. Nadal przemieszczamy się na wschód drogą nr E84. Za miejscowością Fahraj, ponownie znajdujemy się na pustyni Lut, tym razem przecinamy ją w poprzek, tylko nieco bardziej na południe. Ponownie podziwiamy dziwne formacje, wyglądające jak odwrócone wazony. Jednak zdecydowana większość jej przestrzeni, to rozległe lekko pofałdowane żwirowisko. Za Nostratabad, wjeżdżamy w przyjemnie pastelowe góry, totalnie pozbawione roślinności. Po dotarciu do Zaheedan, zamierzamy dokonać ostatniego tankowania, a tu niespodzianka. Do jedynej stacji dla ciężarówek kilometrowa kolejka tirów i rwetes niczym na bazarze. W tym miejscu wyjaśniamy iż w miastach jest wiele stacji, ale handlują tylko etyliną, gdyż w Iranie nie ma aut osobowych i pick-upów na olej napędowy. Tak więc dostęp do tego paliwa, jest jedynie na stacjach położonych przy głównych trasach, gdzie przemieszczają się duże ciężarówki. Ale wróćmy do naszego tankowania, nie dość, że kolejka, to najpierw u szefa stacji należy zgłosić ile paliwa chcemy zatankować, po czym wystawia stosowny bloczek z pieczątką, lecz w tej właśnie chwili rozkłada ręce i stwierdza, że obecną dostawę już rozdysponował. Szczęśliwym trafem, znalazł się uczynny i widać znaczący „stacyjny”, ponieważ nakazał zatankować nasze auto i to poza kolejnością… cóż za wyrozumiałość. Zatankowaliśmy do pełna i dalej w drogę, do granicy w Mirjaveh odległej o 90km. Na wyjeździe z miasta pierwsza kontrola i pytanie czy mamy konwój. Zdziwieni, odpowiadamy iż takowego nie posiadamy. Nakazano nam czekać, aby po pół godzinie wydać polecenie dalszej jazdy. Na 10km przed granicą, na następnej drogowej kontroli ponowny stop, tym razem czekamy dłużej i o dziwo przyjechał po nas konwój, dwóch żołnierzy na motocyklu i sześciu Toyotą pick-upem. Teraz już sprawnie i nad wyraz bezpiecznie dotarliśmy do samej granicy.

Zaczynamy ceremoniał formalności odprawy granicznej, mamy właśnie podbić karnet CPD, a tu jakiś mężczyzna powiadamia nas iż jest już za późno i musimy poczekać do jutra, oferując bezpłatny hotel. Coś ta informacja wydała nam się nieco dziwna, lecz wytłumaczył nam, że w Pakistanie jest już później i nie zdążymy się odprawić przed zamknięciem granicy. Zapewnił, że jutro już od 7.00 możemy dokonać odprawy. Informacje okazały się prawdziwe, gdyż po 30 minutach zamknięto bramy przejścia i nastała wielka cisza na przejściu. Nocujemy na parkingu „Tourism Hotel” (hotel to nazbyt szumna nazwa, postrzegamy go raczej jako barak), mamy dostęp do toalet i skorzystaliśmy jedynie z usług restauracyjnych.

18-01-24-minjaveh-map

Tym razem, w ciągu 10 dni przebyliśmy po terytorium Iranu 3,5tys.km. Gdyby nie zdarzenie z kradzieżą paszportów i telefonu, nasz obraz Iranu byłby właściwie nieskazitelny, lecz na tę chwilę patrzymy nieco przez pryzmat zaistniałego zdarzenia. Mimo to, z pełną odpowiedzialnością polecamy wszystkim, ten atrakcyjny turystycznie kraj i nadzwyczaj przyjaznych ludzi… ale jak wynika z naszego przypadku… 1:0 dla systemu…

Wracając do zbiegłych zdarzeń, już po wyjeździe z Iranu, ośmielamy się przedstawić Wam naszą wersję tego zajścia, biorąc pod uwagę wszystkie czynniki i zaistniałe fakty, jakie zdołaliśmy zaobserwować i niespiesznie wydedukować, bo wszystko trwało niczym szachrajska parada. Byliśmy inwigilowani przez irańskie służby, już sporo wcześniej. Pierwsze zdarzenie miało miejsce w Bisotun, w karawanseraju, gdzie spędziliśmy noc, a następnie podczas śniadania, chciano przeszukać nasz pokój, co zostało udaremnione przez zgodną z wiekiem sklerozę (zapomnieliśmy kawy). Zastany w pokoju mężczyzna, tłumaczył się, że niby ktoś dzwonił, aby dostarczyć papier toaletowy i przetkać ubikację… bzdury. Ale wróćmy do dnia zdarzenia… to służby przygotowały tak precyzyjną sztukę teatralną z nami, aktorami w roli głównej, by w konsekwencji burzliwych zdarzeń i nieogarnionej żarliwości działań, wykazać się skutecznością działania. Mieli ponad godzinę, kiedy my staliśmy na parkingu pod Lordegan, aby wymądrzyć strategię jak nas podejść i zrealizować niecny plan. Efektowne pozory złodziejstwa… późniejsze zbieranie pochwał za szybkie i sprawne czynności i zabiegi zaangażowanych tak wielu osób… nagrywanie naszej huśtawki emocji i wdzięczności… to zadanie potrzebne nieznanym nam celom. Ci „złodzieje”, czyli funkcjonariusze służb, być może sprawdzają… czy przypadkiem nie krzewimy rozpusty?… a może pijemy nieprawy alkohol?… lub jeszcze gorzej, może próbujemy burzyć porządek islamu, podważając go w jakiś enigmatyczny sposób?… tego nie wiemy i się nie dowiemy. Pewnikiem jest, że nikt w tym państwie nie odważyłby się podszywać pod policję, w tak bezczelny sposób, dwa auta policyjne dotarły po zdarzeniu, z miasta oddalonego o 7km w kilka minut… chciałoby się u nas w kraju, mieć tak piorunująco funkcjonującą policję;-) A zagwarantowany nocleg u piętnastoletniego Alego wraz z wyżywieniem i zaspokajanie wszelkich naszych ewentualnych żądań lub potrzeb?… Domyślamy się, że Ali jest w jakiś nieznany nam sposób, powiązany koneksjami bądź to rodzinnymi, bądź szemranymi… z szefem policji okręgowej lub łączą go jakieś jeszcze inne sprzężenia… bo jasno określone były dyrektywy. Natomiast podczas wręczania odzyskanych paszportów, były w stanie skrupulatnego poszanowania, żadnej skazy… a ponoć znaleziono je porzucone na ulicy… hm… tutaj na ulicach zalega tyle śmieci, że nawet nasze wcześniejsze poszukiwania były daremne. Telefonu oczywiście nie oddano, gdyż byłoby to zbyt naiwne, złodziej musi gdzieś istnieć, nie może być złapany… gdyż go po prostu nie ma. Co po zaistniałej sytuacji mamy przekazać potencjalnym turystom?… Irańska policja prosiła nas, abyśmy dali świadectwo w kraju i gdzie tylko będziemy, o jej operatywności w działaniu i że żaden, ale to żaden turysta, nie może czuć się w tym kraju zagrożony, bądź poszkodowany… no cóż… jaka wolność, taki kraj.

A poza tym, czym urzeka Iran?… bogatą, niewątpliwie intrygującą historią, wspaniałymi drogami w większości dwupasmowymi, tanim paliwem (0,60 zł litr ON), nadzwyczaj gościnnymi ludźmi, smacznym jedzeniem i mnóstwem ciekawych miejsc do odwiedzenia… to niepodważalne atuty tego państwa… Na koniec ciekawostka, zawsze zdarza się coś pierwszy raz… na dużych miejskich rondach, w samochodowym ruchu dookoła głowy… urządzono place zabaw dla dzieci.

25.01.2018r – czwartek

Mirjaveh – Taftan (granica z Pakistanem) > Dalbandin – 310km

Zrywamy się bardzo wcześnie, gdyż już o siódmej musimy być zwarci i gotowi do wjazdu na przejście graniczne. Pomimo, że byliśmy umówieni z pracownikiem biura, tak naprawdę odprawa zaczęła się o ósmej… nikt nie odczuwa tu potrzeby pośpiechu. Stemplujemy Karnet CPD, odwiedzamy kilka okienek i po dwóch godzinach, wjeżdżamy do Pakistanu. Tam idzie wszystko bardzo sprawnie, wręcz za rączkę jesteśmy prowadzeni poprzez procedury odprawy. Karnet jedziemy podbić, prowadzeni przez urzędnika na motocyklu. Całość odprawy kończymy na podwórku miejscowej policji, czekając na eskortę, gdzie w tym czasie wymieniamy 100$-10tys. rupii pakistańskich (PKR). Nasza trasa z Taftan prowadzi na wschód, drogą nr 40, poprzez pustynne tereny, wzdłuż granicy z Afganistanem, aż do Quetty, jest to około 650km. Są to rejony, na tyle w obecnym czasie niebezpieczne, że wymagają konwojowania. Pierwszy, 70 km etap pokonujemy z policjantem uzbrojonym w karabin AK-47. Co kilkadziesiąt kilometrów znajdują się posterunki, na których dokonujemy meldunku, łącznie z wpisaniem godziny przybycia. Co kilka posterunków, zmienia się ekipa konwojująca, w różnych wersjach i ilości policjantów . Na 70km przed Dalbandin, dostajemy eskortę i mamy asystę w postaci starego Hilux-a sprzed 30lat. Około 17.00 jesteśmy w mieście, „dostarczono” nas na zamknięte podwórko hotelu „ Al Dawood” i tu kończy się nasza dzisiejsza jazda (parking płatny 500 rupii). Rano o 9.00 przejmuje nas inny konwój, który doprowadzi nas do miejscowości Quetta. Od dzisiaj po Iranie, gdzie czas był 2,5h do przodu, w Pakistanie mamy już tych godzin dokładnie cztery. Na podwórku mamy dobre warunki do rozbicia naszego obozu „Toyota Inn”, mamy nawet internet.

Co po drodze?… ano żużlowisko z każdej strony, złej jakości droga, ale jest coś co zdumiewa, coś widzianego właśnie ten pierwszy raz… bo przecież podróżując po wielu krajach, można spotkać różne dziwaczne jeżdżące ustrojstwa, ale pakistańskie ciężarówki równych sobie na świecie nie maja, stąd zasłużyły na specjalne wyróżnienie. One nie są zwyczajne… są nieprzeciętnie festyniarskie, jakby jechały na największą paradę świata…. taki jeżdżący ołtarz ekscentryczności. Dostojnie i z gracją prezentują swoje piękno, a przy okazji wydają z siebie dźwięki, które dochodzą z wiszących łańcuszków i dzwoneczków. Demonami prędkości to one nie są, bo tu akurat śmiało można powiedzieć, że wloką się jak żółwie… ale wolno im sunąć wolno… to „królowie” pakistańskich szos.

Ponadto irańskie Zamyady, niebieskie pick-upy wyładowane do maksimum olejem napędowym w plastikowych beczkach (wyliczyłem, że jeden zabiera 3tys. litrów paliwa -2t) lub stertą butli napełnionych gazem w płynie – wyglądają jak jeżdżące bomby. Oczywiście to taki biznes przygraniczny, spowodowany różnicą cen paliw pomiędzy tanim Iranem, a drogim Pakistanem.

18-01-25-dalbandin-map

26.01.2018r – piątek

Dalbandin > Quetta – 330km

Noc ponownie bardzo zimna, ale ranek słoneczny. Dokładnie tak jak było ustalone o 9.00 został podstawiony konwój, Toyota Hilux 4×2, czterech żołnierzy (chłopcy wyglądają coraz bardziej bojowo) i ruszamy na trasę w kierunku Quetty. Pierwszy odcinek ok 70km pokonujemy bardzo sprawnie, jednak później posterunki zagęszczają się i co rusz, stoimy i spisujemy dane z paszportów. Po 110km następuje zmiana konwoju, przejmuje nas następny rejon policyjny. Od teraz, eskortujący zmieniają się co kilkanaście kilometrów jak w kalejdoskopie, a jazda idzie bardzo ślamazarnie. Nie możemy mieć pretensji, gdyż organizacyjnie wszystko przebiega sprawnie, następne auta konwojujące praktycznie czekają już na nas na kolejnych posterunkach, a czasem wręcz przejmują z marszu, ale wszystkie te procedury trwają, a niekiedy konwojują nas z prędkością 40km/h, choć można by stówą, jak czynili to inni. Tymczasem, miasteczka jawią się bezlitosnym rozgardiaszem, a wszystko to posypane kurzem… można użyć popularnego sformułowania… „szok kulturowy”… co nijak nie zmieni percepcji faktów.

Od połowy trasy, nieco zmieniły się krajobrazy, opuściliśmy regularną, mało zajmującą pustynię i wjechaliśmy w góry. Podglądamy skromne życie mieszkańców Beludżystanu (Balochistan) i pomysłowość twórców wizerunku jeżdżących tu ciężarówek, oczywiście nie wychodząc z podziwu dla tych dzieł sztuki ludowej. Dopiero o 16.30 docieramy na rogatki miasta Quetta, pokonując od rana zaledwie 330km.

Po wielu rozważaniach, gdzie nas mają zawieźć na dzisiejszą noc, padło na parking miejscowego posterunku policji. Tam też dowiedzieliśmy się, że musimy mieć specjalne zezwolenie na dalszą trasę, z ustaleniem jej przebiegu, a ponieważ jurto i pojutrze są dniami wolnymi od pracy, będziemy czekać do poniedziałku, aż rano zostaną wystawione. Lekko poirytowani, wyraziliśmy swe niezadowolenie, prosząc o wystawienie takiego zezwolenia jeszcze dzisiaj. Znalazł się jeden z życzliwych urzędników, który poszedł z nami do szefa z prośbą o załatwienie sprawy. Po miłej konwersacji, szef wyraził aprobatę, nakazał wystawić odpowiednie zaświadczenie i oświadczył, abyśmy jutro rano o 7.00 byli gotowi do dalszej jazdy w konwoju, aż do wyjazdu z Beludżystanu, jeszcze następne 300km.

Co do przemieszczania się z eskortą, to są dwa punkty w programie jazdy, które nam przeszkadzają… swobodne robienie zdjęć, zatrzymywanie się tylko na posterunkach… i jakby to powiedzieć… karabiny wymierzone w nasze auto (tak akurat konwojenci trzymają je na pace pick-upa), albo w plecy (kiedy nie konwojuje nas auto, tylko pojedynczy policjant, siedzący na kanapie za nami, ponieważ z przodu mamy tylko dwa miejsca siedzące).

18-01-26-quetta-map

27.01.2018r – sobota

Quetta > Sibi > Jacobabad (za miastem koniec konwoju) > Larkana > Moenjo Daro (Prehistoric Citi – UNESCO) – 460km

Dzisiejsze spanie, miało się jak „u zająca pod miedzą”. Cały czas gwarno i to przez całą noc … przecież to posterunek policji, który pracuje na okrągło, cały czas podjeżdżają auta i rozdzierająco warczą. Pobudka o szóstej, była katorgą, do tego potworne zimno, tylko 1ºC, ponadto o świcie zawodzenie muezina i to nie jednego… Niezmienne od wieków głosy, przywołujące prastare prawo wiary i obowiązku, wezwanie do porannej modlitwy (adhan), w celu ułatwienia wiernym wybudzenia się ze snu… ta przeraźliwa kakofonia, potrafi wybudzić każdego. Ale to nie koniec porannych atrakcji… kiedy już wierni wstaną, rozpoczyna się festiwal spluwania i zapalania pierwszego papierosa przed ablucjami i modlitwą. Zgodnie z wczorajszymi zapewnieniami, już przed siódmą podjechała eskorta i ruszamy na trasę w kierunku Jacobabad. Jeszcze na terenie miasta Quetta, wymieniły się trzy grupy prowadzące, wszystko zorganizowane mistrzowsko! Na każdym następnym posterunku, czeka na nas kolejne auto z obstawą, wczoraj zmieniło się ich 20, zobaczymy jaki będzie dzisiejszy wynik? Poranek bardzo zimny, wręcz mroźny, na przełęczy Bolan Pass (1798m n.pm.) notujemy -3ºC. Pierwszy odcinek bardzo ciekawy, droga meandruje pomiędzy górami w korycie wyschniętej rzeki. Przed Sibi, zjeżdżamy w równiny zasnute czymś w rodzaju smogu, gdzie wilgotne powietrze połączyło się z dymem. Temperatura gwałtownie rośnie do 22ºC, a wokół rozciągają się wielkie plantacje ryżu. Oczywiście jak zwykle podglądamy życie lokalesów… nasze obserwacje najlepiej oddadzą zdjęcia. Aż za miejscowość Jacobabad jesteśmy eskortowani, pomimo że już przed tą miejscowością opuściliśmy Beludżystan. Podajemy wynik dzisiejszych zmian konwojów – było ich 17.

Tak na marginesie… na bramkach płatnych dróg, jak do tej pory nie zażądano zapłaty. W przebytym tyglu ludzkich spraw, to co najbardziej włazi do oczu… to znakomicie zorganizowany chaos, do tego smród tlących się śmieci, spaliny w dawce przekraczającej wyobraźnię i wszędobylski kurz… w tym rejwachu mnóstwo osób żebrających, w większości kalek.

Wreszcie, po trzech dniach konwojowej udręki, jesteśmy wolni. Pomimo, że ponoć Jacobabad słynie z pozostałości kolonialnej, pobrytyjskiej architektury, my tego jakoś nie zauważyliśmy, natomiast podglądaliśmy obecne życie miasta i to tylko z trasy naszego przejazdu. Pod wieczór docieramy do Larkana i kontynuujemy jeszcze jazdę na dalszych 30km, aby dotrzeć do pierwszego z obiektów, które zaplanowaliśmy zwiedzić w Pakistanie, do „Moenjo Daro” („Kopiec Zmarłych”), w dolinę rzeki Indus, miejsca gdzie istniała najstarsza cywilizacja na terenie tego państwa. Jesteśmy na tyle wcześnie, że była jeszcze możliwość obejścia całego, rozległego kompleksu przed zachodem słońca. Na wjeździe kupujemy bilety (300 rupii od os.). Stanowisko archeologiczne, jakie się tam znajduje odkryto dopiero w 1922 r., przez angielskiego archeologa Johna Marshalla. Od tego czasu odbyło się bardzo wiele wykopalisk, które pomogły odnaleźć interesujące artefakty. Badania ujawniły, że miasto otoczone murem, rozciągające się na powierzchni ponad 250 ha, które znajdowało się w tym miejscu, było jednym z najstarszych znanych ośrodków urbanistycznych w starożytności. Istniało już w czasach Mezopotamii i Starożytnego Egiptu, ale nagle opustoszało XIX w przed Chrystusem. Historycy nie mają pojęcia, co mogło spowodować jego zniszczenie. Zasugerowano trzęsienie ziemi, które zmieniło bieg rzeki Indus, co wpłynęło na miejscowe rolnictwo i spowodowało wyludnienie. Sugerowano też najazdy wojowniczych Arian, to tyle jeśli chodzi o oficjalną historię. Ciekawostką jest, że budynki w mieście są zniszczone w charakterystyczny sposób, podobnie jak w ruinach Hiroszimy. Obszar bezpośrednio nad epicentrum stoi relatywnie najmniej zniszczony. Taki sam wzór zniszczeń jest w „Moenjo Daro”. Poza tym, podczas wykopalisk ujawniono iż pozostałości ciał mieszkańców, znajdowano w nienaturalnych pozycjach i to na ulicach… to jednak nie dowodzi wykorzystania broni jądrowej w starożytności. Co innego z ostatnim dowodem. Na terenie wykopalisk odnajduje się tektyty, te drobne stopione cząstki skał, pojawiają się zawsze tam, gdzie dochodzi do oddziaływania ogromnych temperatur. Anglik, James Davenport już w 1979r. zasugerował, że miasto zostało zniszczone w pojedynczym wydarzeniu, za pomocą jakiegoś „niszczycielskiego ciosu”. Teoretycznie „Moenjo Daro” mogło zostać zniszczone przez niewielkiej wielkości kometę lub meteoryt. Miasto było bardzo nowoczesne, jak na ówczesne czasy, zbudowano tu sieć kanałów doprowadzających wodę oraz kanalizację. Zachowały się pozostałości zabudowań miejskich, takich jak łaźnie publiczne, spichlerz, koszary oraz domy i pałace. Do tej pory, jak twierdził nasz przewodnik, zbadano tylko w 10 % jego powierzchni, co rusz wydłubuje z ziemi resztki ceramicznych naczyń, nawet wydłubał dla mnie kilka kawałków takowej bransolety (jak ją posklejam, to będzie najstarsza w kolekcji). Wizerunek ruin „Moenjo Daro” umieszczono na banknocie 20 rupii, a cały kompleks został wpisany na światową listę UNESCO.

A tak z ciekawostek… od dzisiaj moje trzecie imię to selfie… tak na mnie wołają „Paki”;-)

Na nocleg pozostajemy na parkingu przed obiektem, za zgodą szefa znajdującego się tam posterunku policji. Po wyjeździe ostatnich zwiedzających, zrobiło się tu bardzo spokojnie, obok w kompleksie gastronomiczno-hotelowym mamy do dyspozycji toalety. Jedyne co drażni, to wszechobecne śmieci, walając się wokół, tworzą kiepski krajobraz i przynoszą ujmę, temu historycznemu miejscu.

18-01-27-moeniodaro-map

28.01.2018r – niedziela

Moenjo Daro > Sukkur > Sadiqabad > Uch Sharif (20km przed miastem)– 370km

Pomimo, że wczoraj temperatura podskoczyła w ciągu dnia do 26ºC, nad ranem zrobiło się tak zimno, że trzeba było włączyć ogrzewanie. Tylko 8ºC i potworna wilgoć, tworząca specyficzną mgłę, coś w rodzaju smogu. Ponieważ wczoraj, było już za późno na zwiedzenie muzeum, czynimy to zaraz z rana o 9.00, wraz z jego otwarciem (wstęp 300 rupii od os.). W muzeum położonym na terenie obiektu, obejrzeć można znalezione na obszarze rozległych wykopalisk ciekawe artefakty. Najwięcej jest ceramiki, ale mnie w szczególności zainteresowały starożytne zabawki, jak widać od 5 tys. lat kostka do gry wygląda tak samo i grano również w warcaby.

Ruszamy na trasę, która prowadzi nas na płn.-wsch., wzdłuż rzeki Indus. Przed Sukkur przekraczamy ją długim mostem, jednak z jego poziomu nie widać jej toni, taka mgła, powietrze wciąż widać i czuć. Krajobraz, który widzimy wzdłuż drogi, to zielone równiny, mocno zagospodarowane agrokulturowo. Dominuje uprawa trzciny cukrowej, reszta to ryż i rzepak. I właśnie cały dzisiejszy przejazd został podporządkowany trzcinie cukrowej. Byliśmy w wielu państwach gdzie uprawia się tą roślinę, ale tutaj dopiero czujemy moc cukru z niej wytwarzanego. Najpierw przejeżdżamy przez szereg mini cukrowni, na skalę gospodarstwa, lub wioski. Ludzie są tak spontaniczni, że z wielkim przejęciem pokazują nam cały proces produkcyjny, gdzie efektem końcowym jest cukier trzcinowy w postaci specyficznych form, “głów” cukru, wyglądających niczym ciastka lub zmielony, taki jak kupujemy w naszych sklepach. Przy prezentacji wiele radości i entuzjazmu. Pomiędzy miejscowymi cukrowniami, ulokowanych jest wiele lokalnych cegielni. Jazda, choć niezwykle specyficzna, idzie nam w miarę dobrze, ale na drodze staje nam ponownie cukier. Ci co nie wyprodukowali go domowym sposobem, muszą trzcinę dostarczyć do cukrowni, a to nie lada problem… Tysiące traktorów (równie strojnych) z wielkimi przyczepami wypełnionymi ponadgabarytowo, „mkną” z tym surowcem do cukrowni, które akurat są rozlokowane na naszej dzisiejszej terasie. Jak myślicie, co to powoduje?… oczywiście gigantyczne korki! I Właśnie w takich zatorach, było nam dane przemieszać się przez cały dzisiejszy dzień. A w takiej sytuacji, jedziemy czasem rowami, czasem pod prąd, czasem nie jedziemy, tylko stoimy i słuchamy przedziwnych dźwięków miejscowych klaksonów.

Co zaobserwowaliśmy w korkach… widzieliśmy zaprzężone do wozów wielbłądy, patrzyliśmy jak ze świeżych krowich kup, formuje się gówniane brykiety, przykleja do muru, aby dojrzały i szybko wyschły. Ludzie są bardzo spontaniczni i przyjaźnie nastawieni do turysty, ale na drodze nie popuszczą, totalny brak kultury obcowania w ruchu drogowym… powoli oswajamy się też z jazdą pod prąd.

Pokonując dziesiątki korków przez cały dzień, przejechaliśmy zaledwie 380km i na 20km przed Uch Sharif, na stacji Shell, już po zmroku, rozbijamy dzisiejsze obozowisko. Gospodarze obiektu traktują nas jak gości, oferując wszelką pomoc. Są toalety i umywalka, wszystko w akceptowalnym standardzie. Jesteśmy przekonani, ponad wszelką wątpliwość, że dzisiejszej nocy, będziemy śnić wyłącznie o trzcinie cukrowej, jej transporcie, jej przeróbce, jej „ciastkowym” smaku i soku… słodkich snów!

18-01-28-uchshafif-map

29.01.2018r – poniedziałek

Uch Sharif (Historical City, Mosques, Tombs) > Ahmadpur East > Derewar Fort > Bahalwalpur (Ancient Abasis Capital, Palaces) – 210km

Ranek przywitał nas taką mgłą, że nie byliśmy w stanie dostrzec dystrybutorów na stacji, gdzie nocowaliśmy. Ponoć są to typowe, zimowe zjawiska, kiedy ścierają się nad doliną Indusu, ciepłe i zimne prądy atmosferyczne, do tego dochodzi dym z palenisk służących za ogrzewanie, a pali się wszystkim, gałęziami, kupami i oczywiście śmieciami… nie zapominajmy o spalinach. Widoczność na trasie prawie zerowa, nie dość, że nadal zewsząd podążają jak widma nieoświetlone traktory z monstrualnymi przyczepami wypełnionymi trzciną cukrową, to zauważyliśmy generalny problem z lusterkami wstecznymi. Albo mają ich osiem, ale akurat zasłonięte są sztucznymi kwiatami bądź wisiorkami, albo są tak oklejone naklejkami, że za wiele zobaczyć w nich nie można, innym razem są zwyczajnie potrzaskane, jeszcze innym ponadgabarytowy ładunek zasłania wszystkie możliwe lusterka, co do motocyklistów to dość często, od nowości nie zdejmują folii ochronnej z lusterek lub ich zwyczajnie nie posiadają. W takiej atmosferze, gdzie po drodze doszło do sześciu wypadków, docieramy do małej miejscowości Uch Sharif. Starożytne miasto Uch zostało założone jako jedna z Aleksandrii, przez Aleksandra Wielkiego, podczas inwazji na dolinę rzeki Indus. Po pierwsze zamierzamy tu wymienić dolary, bo paliwo się nam kończy, a po drugie chcemy zwiedzić liczący sobie tysiąc lat meczet i groby wielkich świętych świata muzułmańskiego. Pierwsze zadanie stało się niewykonalne, tak więc pozostało nam zwiedzenie islamskich historycznych obiektów. Dotarcie do nich, mimo że znajdują się opodal, jest niezmiernie trudne, absolutnie brak jest jakiejkolwiek informacji w „czytalnym” przez nas języku. Tylko dane z naszego GPS-a pomagają nam odnaleźć drogę do obiektu. I watro było się potrudzić, aby znaleźć się w tym miejscu… perełka! Uch był regionalnym ośrodkiem metropolitalnym między XII a XVII w. i stał się ostoją muzułmańskich uczonych religijnych, uciekających przed prześladowaniami z innych krajów. Chociaż Uch jest obecnie stosunkowo małym miastem, słynie z nienaruszonej tkanki miejskiej, a jego kolekcja zabytkowych świątyń poświęcona muzułmańskim mistykom, jest zapewne najciekawszym miejscem wartym odwiedzenia. W tym miejscu czuć pewną magię i mistyczność, kiedy pod arcypięknym dachem, przemykamy gdzieś pomiędzy grobami, a wszystko to ma prawie tysiącletnią historię. Za obiektem znajduje się grobowiec „Tomb of Bibi Jawindi”, świątynia została zbudowana w 1493 roku przez irańskiego księcia Dilshada dla Bibi Jawindi, która była prawnuczką Jahanijana Jahangashta , słynnego świętego sufiego .Grobowiec jest częścią kompleksu „The Uch Monuments Complex”, który zawiera również Baha’al-Halim i Ustead oraz Grobowiec i Meczet Jalaluddina Bukhari. Natomiast całe wzgórze, pokryte jest spiętrzonymi kurhanami uformowanymi w specyficzne kopce ulepione z gliny. Gdzie byśmy się nie zatrzymali, Wiola ma wielkie wzięcie na selfie, czasem jest to przyjemne, ale na większą skalę, staje się męczące.

Jedziemy dalej 30km do Ahmadpur East, dużo większego miasta, z myślą iż tam dokonamy wymiany walut. Jakież jest nasze rozczarowanie, ceremonia pozyskania środków nie dokonała się, gdyż w bankowych bankomatach nasze karty nie zafunkcjonowały, a kilka odwiedzonych banków nie posiadało stosownego certyfikatu, koncesji na wymianę walut. Mamy jednak szczęście, ponieważ jeden z pracowników banku, za naszą prośbą, prowadzi nas na miejscowy bazar, gdzie funkcjonuje jedyny człowiek parający się wymianą walut. Poprzez tę sytuację, mamy sposobność zajrzeć po raz pierwszy w Pakistanie na ogromny bazar, prawie kilometr długości. Meandrując w zakamarkach, tego fantastycznie powikłanego miejsca, docieramy wreszcie do celu. Nobliwy staruszek z siwą brodą, handluje w swym boksie jakąś tandetą i ze stoickim spokojem i powoli, wręcz delektuje się chwilami transakcji. O dziwo, daje lepszy kurs niż bankowy (oficjalny 1$ USD = 105 riali),dostajemy po 110 riali z amerykańskiego dolara. Wreszcie mamy pieniądze, co Wiola starannie zaksięgowała w portfelu i nie dopuściła do braków w zaopatrzeniu… i nie idzie tu o podstawowe produkty spożywcze… to był kompletny, tradycyjny strój kobiecy. Trzeba przyznać… jest zdobny, taki z „Księgi tysiąca i jednej nocy”, do tego bransolety i obowiązkowo czapki, które zbieramy do naszego domowego muzeum.

Dalsza trasa prowadzi nas do równie ciekawego miejsca, jakim jest „Derewar Fort” (wstęp 100 rupii od os.). To niezwykle specyficzne miejsce znajduje się na pustyni Cholistan w pobliżu granicy z Indiami. Potężny starożytny fort Derawar, niegdyś służył jako brama do Indii, dziś w częściowej ruinie, jednak ogromne mury i solidność konstrukcji wprawia w zachwyt. Ich długość w obwodzie ma 1500 m i sięgają wysokości do trzydziestu metrów. Fort został zbudowany w IX w. naszej ery jako hołd dla Rawala Deoraj Bhatti, władcy Rajput, króla obszarów Jaisalmer i Bahawalpur, który miał swoją stolicę w Lodhruva. Mimo zadziwiającego uroku, wydaje się, że budowla jest na granicy upadku, a prace renowacyjne, które tam zauważamy, są nad wyraz skromne, aby uratować obiekt przed całkowitą degradacją. Obok fortu znajduje się historyczny meczet, świątynia czterech pobożnych muzułmanów. Meczet Derawar, mający cztery minarety i trzy kopuły, jest dokładną repliką meczetu Moti w Czerwonym Forcie Dehli i został zbudowany w 1844. Nieco dalej znajdują się wielkie grobowce, które podziwiamy z murów fortu.

Wracamy do Ahmadpur East i na rogatkach miasta, wbijamy się w drogę nr 5 prowadzącą do Lahore, jedziemy jeszcze 50 km i tuż przed Bahalwalpur, pozostajemy na nocleg na stacji Total… tak nam się przynajmniej wydawało… Po ponad godzinie, ktoś puka w nasze auto – policja! Czyżby powtórka sytuacji z Iranu?… odezwała się przeżyta trauma! Nie, tym razem, to prawdziwi policjanci, tłumaczą, że jest tu niebezpiecznie i chcą nas zabrać na teren swojego klubu policyjnego w centrum miasta. Cóż było robić, nie mieliśmy wyjścia i pod eskortą przemieściliśmy się w owe miejsce, które okazało się być o niebo ciekawsze i spokojniejsze, niż parking stacji paliw.

18-01-29-bahalwalpur-map

30.01.2018r – wtorek

Bahalwalpur > Multan (Historical City, Mausoleums, Rukn-i-Alam) > Harappa (Ancient City) > Sahiwal > Pattoki – 370km

Noc spokojna, bez parkingowego zgiełku, jak to bywa, gdy nocujemy przy stacjach paliw. Rano, dowiadujemy się, że policja w ramach uprzejmości, będzie nas eskortować na dalszej trasie. Nie byliśmy z tego faktu zadowoleni, próbujemy się wyłgać, konwój miał być tylko na terenie Beludżystanu, ale oni nie odpuszczają i pomogą nam tak dla naszego bezpieczeństwa. Oczywiście możemy robić to co zechcemy i zwiedzać po drodze, to co zaplanowaliśmy, tak więc ruszamy z eskortą w kierunku Multan. W Bahawalpur, gdzie nocowaliśmy, zamierzalismy zwiedzić pałac, ale okazało się iż jest to obecnie miejsce zarezerwowane dla wojska i przez to niedostępne. Miasto było niegdyś stolicą dawnego książęcego stanu Bahawalpur, rządzonego przez Nawabs i było uważane za część państw Rajputana, którego obecnie większość stanowi sąsiadujący, indyjski stanu Radżastan.

Wleczemy się za kolejno zmieniającymi się ekipami konwojującymi. Na bramkach płatnych dróg, nie chcą od nas opłaty. W tym miejscu należy powiedzieć, że do chwili obecnej, konwojowało nas kilkadziesiąt policyjnych aut i zawsze były to Toyoty Hilux, mieliśmy przegląd wszystkich typów, jakie wyprodukowano w Japonii, zaczynając od tych z lat osiemdziesiątych, po model którym i my się przemieszczamy. Na rogatkach miasta Multan, eskortujący policjanci pytają nas, gdzie jedziemy dalej, odpowiadamy, że do mauzoleum, na co oni odpowiedzieli ok… i wyprowadzili nas na autostradę w kierunku Lahore, życząc nam szerokiej drogi. Takim to zbiegiem okoliczności, uwolniliśmy się od eskorty i następnym zjazdem z autostrad… powróciliśmy do Multan, aby zwidzieć zabytki tego miasta.

Multan jest piątym najbardziej zaludnionym miastem w Pakistanie i jest najważniejszym kulturalnym i gospodarczym centrum południowego Pendżabu. Historia Multan sięga głęboko w starożytność. Miasto było siedzibą słynnej świątyni Multan Sun i było oblegane przez Aleksandra Wielkiego podczas kampanii na Mallian. Jako jedno z najważniejszych centrów handlowych średniowiecznych, islamskich Indii, przyciągało mnóstwo sufickich mistyków, zyskując w XI i XII w., przydomek „City of Saints”. Miasto, wraz z pobliskim miastem Uch, słynie z dużej liczby świątyń sufickich z tamtej epoki. Podjeżdżamy pod fort, gdzie na płn.-zach. jego skraju, znajduje się grób i mauzoleum świętego szejka „Rukn-ud-Din Abul Fateh, powszechnie znanego jako Rukhn-e-Alam („Filar świata”). Świątynia uważana jest za najwcześniejszy przykład architektury Tughluq i jest najbardziej imponującym sanktuarium na subkontynencie. Grobowiec został zbudowany w latach 1320-1324 przez Ghiyatha al-Din Tughluqa w prehugalskim stylu architektonicznym. Sanktuarium przyciąga ponad 100tys. pielgrzymów na doroczny festiwal upamiętniający jego śmierć. Odwiedziliśmy jeszcze madrasę (teologiczną szkołę muzułmańską).

W południe opuszczamy Multan i jedziemy dalej w kierunku Lahore, drogą nr 5. Pierwszy 50 km odcinek to wspaniała, nowoczesna autostrada, dalej to typowa dwupasmówka, przechodząca przez wioski i miasteczka. O systemie poruszania się i ruchu drogowym, nie ma co pisać, gdyż jego brakiem organizacji, chyba przebija Afrykę i na dzień dzisiejszy mogę stwierdzić iż jest najbardziej specyficzny ze wszystkich 140 krajów odwiedzonych przeze mnie. Tu nic nie może mnie już zaskoczyć… jazda pod prąd, auta i motocykle bez lusterek, katastrofalny stan techniczny wszystkiego co porusza się po drogach, totalny brak wyobraźni kierowców etc. Trudno byłoby wymienić całą listę uchybień i dziwności. Oczy należy mieć dookoła głowy i wykazywać stan zdecydowanego zrelaksowania, by dzień po dniu, brnąć w to zawikłane i chaotyczne drogowe życie. Po następnych160 km docieramy do małej miejscowości Harappa, gdzie mamy zamiar zwiedzić, starożytne miasto podobne i z tej samej epoki co „Moenjo Daro”. „Harappa Museum&Site” (wstęp 500rupii od os.). W miejscu starożytnego miasta znajdują się ruiny ufortyfikowanego miasta z epoki brązu, które było częścią cywilizacji Doliny Indusu. Zgodnie z archeologiczną konwencją nazwania nieznanej wcześniej cywilizacji, Cywilizacja Doliny Indusu jest również nazywana Cywilizacją Harappan, która ma swoje początki w kulturach takich jak Mehrgarh, około 6tys.lat p.n.e. Starożytne miasto Harappa zostało poważnie uszkodzone pod rządami brytyjskimi, kiedy cegły z ruin zostały wykorzystane jako balast torowy w konstrukcji linii kolejowej Lahore-Multan. W muzeum obowiązuje zakaz fotografowania, jednak tak dla poprawienia nam samopoczucia, pozwalają co nieco sfotografować, a po kilku chwilach nawet namawiają do robienia kolejnych zdjęć… śmieszne. Praktycznie zgromadzone tu artefakty, są identyczne jak w „Moenjo Daro”, a ruiny nie przedstawiają żadnej wartości dla przeciętnego obserwatora, to jedynie jakieś kupki starożytnych cegieł. Jeśli ktoś odwiedził wcześniej „Moenjo Daro”, nie powinien tu w ogóle zaglądać, bo miejsce to nie tworzy żadnej wartości dodanej.

Jedziemy jeszcze następne 70km i przed miejscowością Pattoki, zatrzymujemy się na stacji paliw Total, gdzie bardzo uprzejmy zarządca wyznacza nam bezpieczne, monitorowane miejsce i udostępnia prywatną łazienkę. W trakcie podróży, zaczęliśmy czytać zabraną z domu książkę Grega Mortensona i Davida Olivera Relina „Trzy filiżanki herbaty”, która wyjaśniła nam kilka prostych prawd, jak choćby pakistańską gościnność, udzielenie pomocy i ochrony gościowi oraz zaproszenie na herbatę, która jest ważnym elementem codziennej kurtuazji… jak i szacunku dla gościa.

18-01-30-pattoki-map

31.01.2018r – środa

Pattoki > Lahore > Dina > Rohtas (UNESCO – fort) > Rawalpindi - 380km

Noc bez żadnych incydentów, gospodarze bardzo uprzejmi, czujemy się jak na kempingu, tylko ten gwar i zgiełk stacji paliw. Jedziemy w kierunku Lahore. Wszystko przebiega poprawnie, a ponieważ to miasto położone na granicy z Indiami, będziemy je zwiedzać dopiero w drodze powrotnej, po pokonaniu Karakorum Highway. Natenczas, chcemy miasto objechać zachodnią obwodnicą, którą po części tworzy nowoczesna autostrada. Niestety szybki przejazd stał się jedynie naszym marzeniem, gdyż po kilku kilometrach okazało się, że miejscowa ludność zablokowała trasę i trwają manifestacje, palą się opony, ludzie są agresywni, zapytaliśmy o powody, powiedziano… bieda i brak pracy. Ponieważ jesteśmy w Pakistanie, wszystkie auta zawróciły i jadą pod prąd do pierwszego wyjazdu. Możecie sobie wyobrazić co to był za cyrk, sam do tej pory nie wierzę, że również brałem w tym udział. Co robić, tak wygląda tutejsza rzeczywistość. Wobec zaistniałej sytuacji, zastanawiamy się co zrobić dalej. Wbijamy się w aglomerację miejską tego ogromnego miasta, gdzie jeden z Pakistańczyków, którego również dopadła zaistniała sytuacja, jedzie w stronę Islamabadu i oferuje pomoc, w przeprowadzeniu nas przez zaułki zatłoczonego miasta. Może ktoś nie uwierzy, ale tę dwugodzinną walkę na jezdniach Lahore zapamiętam do końca życia. Zewsząd podążają, stare ciężarówki, zaprzęgi koni, osłów, wołów, traktory z wielkimi przyczepami, tuk-tuki, riksze, rowery, motocykle, wózki pchane, wózki ciągnione, taczki, piesi, a my w środku tego bezlitosnego rwetesu, posuwamy się w tempie ślimaka. Przez dwie godziny pokonaliśmy 20km przestrzeni miasta i wreszcie oswobodziwszy się z jego rewirów, wyrwaliśmy się dopiero po południu na północne rubieże w kierunku na Islamabad. Jakim zbawieniem w takiej sytuacji jest napotkana „restauracja” Mc Donald’s, najpierw bramka, potem strażnik z bronią i wreszcie chwila spokoju, brak ludzi, gdyż na tutejsze warunki, jest to bardzo luksusowy lokal, pracownik prócz selfie, pyta czym może służyć, może lody, a może kawa… zupełnie inny wymiar.

Po dalszych 180km względnie spokojnej jazdy drogą nr 5, docieramy do miejscowości Jhelum, aby po kilku kilometrach zboczyć z trasy o 8 km na zachód i dotrzeć do niezwykłego miejsca, jakim jest „Rohtas Fort” (wstęp 500 rupii od os.). Ogromna budowla powstała w latach 1541 do 1548, kiedy to Sher Shah Suri pokonał cesarza Mogołów Humayuna, a twierdza miała pomóc podporządkować zbuntowane plemiona regionu Potohar w północnym Pendżabie, które były lojalne wobec korony Mogołów. Jest to mocno ufortyfikowany kompleks strategiczny, będący wyjątkowym przykładem wczesnej, militarnej architektury muzułmańskiej w centralnej i południowej Azji. Główne fortyfikacje tego 70-hektarowego garnizonu składają się z masywnych murów o obwodzie ponad czterech kilometrów, posiadające 12 monumentalnych bram, 68 bastionów i baszty. Obiekt był w ciągłym użyciu aż do 1707 r., a następnie za panowania Durrani i Sikhów wykorzystywany, aż do XIXw. Robił w ówczesnych czasach tak duże wrażenie, że nigdy ta warownia nie została zaatakowana. Wewnątrz fortu istnieje normalnie funkcjonująca miejscowość, a jedynie jego część przeznaczona jest do zwiedzania, co uskuteczniamy w asyście policjanta. „Rohtas Fort” został ulokowany na wzgórzu z widokiem na wąwóz, w którym rzeka Kahan, spotyka się z sezonowym potokiem o nazwie Parnal Khas w obrębie pasma górskiego Tilla Jogian. Ogrom przestrzeni otoczonej potężnymi murami o wys. 30m., robi niezwykłe wrażenie. Aż trudno uwierzyć, że budowa tak rozległego kompleksu trwała zaledwie siedem lat. Obejście, tylko małej części murów i fortyfikacji wraz ze skromnym muzeum, zajęło nam prawie dwie godziny.

Powracamy do trasy nr5 i kontynuujemy jazdę na północ. W zamiarze mamy dzisiejszą noc spędzić w hotelu, przydałoby się pożądanie wykąpać i nieco oprać. Jadnak w tutejszej rzeczywistości, nie jest to takie proste. Dopiero na rogatkach Rawalpindi, znajdujemy przydrożny motel „Ali Hotel&Restaurant”, który oferuje bardzo skromne lokum. Płacimy 2 tys. rupii za dwuosobowy pokój, za następne 500 dostajemy grzejnik, bo jakby to ująć… za ciepło to tu nie jest, nawet wynegocjowaliśmy jeden ręcznik. Po tygodniu mamy też dostęp do internetu, co skrzętnie wykorzystujemy. A za 200 rupii, nasz srebrny rydwan też został wykąpany.

18-01-31-rawalpindi-map

01.02.2018r – czwartek

Rawalpindi > Taxila (UNESCO – ruins) > Karakorum Highway – Abbottabad > Mansehra > Besham – 270km

Dzisiaj, po wielu dniach, ranek przywitał nas przejrzystym powietrzem i pełnią słońca. Lecz aby nie było tak idealnie, to jednak wokół czuć zapach palonych śmieci. Taki stan utrzymał się zaledwie kilkanaście kilometrów, gdyż na rogatkach wielkiej aglomeracji Rawalpindi, przywitał nas ponownie znajomy nam smog. Po raz pierwszy w Pakistanie widzimy z drogi nowoczesną architekturę, coś zaprojektowanego, a nie jakieś tam niespójne twory, niczym szkaradne pokraki. Jest też wiele nowoczesnych szkół i szpitali. Nawet na drodze jakby nieco więcej kultury, zauważyliśmy nawet dwie zamiatarki ciągnione przez traktory. Jesteśmy nawet lekko zszokowani, gdyż trasę przez miasto do Taxila, pokonaliśmy zaledwie w godzinę. Co nas interesuje w tym mieście?… sztandarowe muzeum Pakistanu „Archeological Museum Taxila”, znajdujące się pomiędzy wieloma stanowiskami archeologicznymi, umiejscowionymi wokół starożytnego miasta Taxila, które znajdowało się na głównym skrzyżowaniu szlaków subkontynentu indyjskiego i Azji Środkowej, wiodących z Chin do Kalkuty. Pochodzenie jako miasta sięga 1000 p.n.e., a w czasie swego największego rozkwitu było centrum nauki, przez niektórych uważane, za jeden z najwcześniejszych uniwersytetów na świecie. Tutaj w 518 p.n.e. witany był perski władca Dariusz (ten od Persepolis). Dwa wieki później dotarł tu Aleksander Macedoński. Jest to ważne stanowisko archeologiczne, które w 1980 r. zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W ramach wykupionego wstępu, po 1000rupii od os. (38zł od os.) do obejrzenia są trzy zespoły ruin i muzeum, gdzie licznie prezentowane są tutaj artefakty, na bardzo dobrze przygotowanych ekspozycjach. Co do ruin, to my poprzestaliśmy na zwiedzeniu dwóch – Sirkap (starożytne miasto) i Dharmarajika (stupa).

W południe ruszamy dalej na trasę, po 15km docieramy do Husan Abdal, aby w tym miejscu wjechać na słynną drogę nr35, zwaną „Karakorum Highway”. Wraz z wjazdem, powróciliśmy do pakistańskiego bezładu w ruchu drogowym. Właściwie przejazd na pierwszym 100-km odcinku poprzez Abbottabad do Mansehra, trudno nazwać jazdą, to była nieustanna walka o przetrwanie, w koszmarnym ruchu ulicznym, która zajęła nam cztery godziny, nie dając szans nawet na chwilę oddechu. Dopiero po wyjeździe z tego obłędu komunikacyjnego, pozwoliliśmy sobie zjechać w miarę ustronne miejsce, chwilę odpocząć i zaspokoić głód naszymi, polskimi kabanosami firmy „Krakus”… polecamy, po miesiącu podroży, mają się nadal świetnie i smakują wybornie! Dalej jazda idzie bardziej płynnie, ale mnogość zakrętów, podjazdy, blokujące ciężarówki nie pozwalają na szybki przejazd.

O szarej godzinie, dotarliśmy do Balgran z myślą, że pozostaniemy na nocleg, gdzieś na stacji paliw. Jednak posterunek policji miał w stosunku do nas inne plany, przydzielono nam konwój i musieliśmy jechać dalej. Kolejno na trasie zmieniały się patrole pilotujące, ale wszystko odbywało się sprawnie, bez czekania. Ponieważ policja musiała nas odprowadzić w bezpieczne miejsce, tak więc jazdę zakończyliśmy dopiero o 19.30 w Besham, na hotelowym parkingu „The Hilton Hotel”. Udostępniono nam nawet łazienkę w hotelowym pokoju, wszystko gratis, z wielką serdecznością i zaproszeniem na herbatę.

18-02-01-basham

02.02.2018r – piątek

Besham > Karakorum Highway > Nanga Parbat 8126m n.p.m. > Gilgit – 330km

Pomimo, że jesteśmy głęboko w górach noc całkiem przyjemna, ranek wita nas bezchmurnym niebem i 14ºC. Już o 8,30 jesteśmy na trasie zgodnie z hasłem: „Jesteście naszymi gośćmi i musimy was chronić”… czyli znów eskorta. Wiedząc, że droga będzie trudna, a do pokonania mamy 330km, więc aby dotrzeć do Gilgit przed zmrokiem, musimy mocno się sprężyć. W tutejszych układach spanie gdzieś po drodze, nie wchodzi w grę, gdyż jesteśmy monitorowani i musimy pozostać na nocleg, przynajmniej na parkingu hotelowym. Wreszcie po wielu dniach mamy możliwość podziwiania krajobrazów, których jeszcze nie zniszczył człowiek. Trudno się rozwodzić nad pięknem, domniemamy iż zdjęcia oddadzą sedno sprawy. Już po kilkudziesięciu kilometrach, na kolejnym posterunku, przydzielają nam świeżutką eskortę, no skoro trzeba, ale to ani nie jest jazda, ani zwiedzanie, kiedy brzemię w postaci uprzejmych policjantów mąci nam plany. Jadą w ślimaczym tempie swoimi ledwo trzymającymi się kupy autami, jak w takiej sytuacji robić zdjęcia, gdzie niejednokrotnie chciałoby się zatrzymać…eh… ogólnie rzecz ujmując… kula u kół. Po pewnym czasie konwój samochodowy, zamienia się na konwojenta, który jedzie z „kałachem” wraz z nami.

Tak dobrnęliśmy do granicy z Baltistanem, gdzie wystawiono nam przepustki i od tego momentu mamy się nimi posługiwać zamiast paszportów. Dopiero w Jalipur eskorta uwolniła nas od siebie i już „bezbronni” pojechaliśmy dalej. Oczywiście wszyscy policjanci są nad wyraz uprzejmi i wybitnie grzeczni… ale nawet kota można zagłaskać na śmierć. Stan drogi fatalny, co kawałek wielkie zniszczenia po zejściach kamiennych lawin, tam gdzie jeszcze istnieje asfalt, jest mocno dziurawy i wyboisty. Uzyskanie przeciętnej w granicach 30km/h jest bardzo trudne. Jednak chęć zobaczenia tych wspaniałych widoków, ludzi mieszkających tam na co dzień, w niezwykle trudnych warunkach jest silniejsza, niż strach pokonywania dziesiątek kilometrów półek skalnych i świeżo naprawionych osuwisk. Przed Jaglot otwiera się widok na Nanga Parbat 8126m n.p.m., którą to górę w świecie alpinistów i nie tylko nazywa się „zabójcą”. Jak słyszeliśmy w mediach, ostatnią ofiarą i to w tym roku, 28 stycznia, był polski alpinista Tomasz Mackiewicz. https://www.tvp.info/35779631/polscy-himalaisci-leca-na-pomoc-uwiezionym-pod-nanga-parbat . Podziwiamy szczyt z małego parkingu ulokowanego przy trasie, gdzie na jednym ze znaków słowo „killer” zostało zamazane. Przez całą dzisiejszą podróż po „Karakorum Highway” towarzyszy nam rzeka Indus, z którą po raz pierwszy zetknęliśmy się tydzień temu, na południu Pakistanu w „Moenjo Daro”.

Prawdziwa jazda na adrenalinie zaczyna się w chwili, gdy droga dociera do rzeki Indus i jej malowniczej doliny, która w istocie jest głębokim na kilometr górskim wąwozem. Od tego momentu droga transformuje się w karkołomne, wąskie skalne półki z pionową ścianą w górę z jednej i pionową przepaścią dół z drugiej strony. Wyminąć się nie da, jednak brawurowi Pakistańczycy w swoich kolorowych, niczym lunapark ciężarówkach wykorzystują każdy w miarę prosty fragment drogi, żeby docisnąć pedał gazu, albo mijają się dosłownie na grubość zapałki. Strach patrzeć i strach jechać… nasza wyobraźnia działa… komu się nie powiedzie taki manewr… to spada w dół. To będzie taka danina spłacana duchom gór i naturze za wdarcie się cywilizacji w miejsca, gdzie jeszcze do niedawna diabeł diabłu mówił dobranoc, yeti urządzał sobie wieczorne przebieżki, a nietknięty smrodem spalin skład powietrza, mógłby zabić mieszkańca Krakowa. Już o zmroku dotarliśmy do miejscowości Gilgit, symbolicznego miejsca zbiegu trzech najwyższych na świecie pasm górskich, Himalajów, Karakorum i Hindukuszu.

„Karakorum Highway”… droga nr 35, jest najwyżej położoną drogą międzynarodową na świecie, a jej najwyższym punktem jest przełęcz Khunjerab Pass, położona na wysokości 4.693 m n.p.m. Drogę wybudowały wspólnie dwa kraje – Pakistan i Chiny – nazywając ją „Autostradą Przyjaźni”… nie wiadomo, czy przyjaźń była głównym motorem napędzającym roboty drogowe na niebotycznych wysokościach przez 35-cio tysięczną rzeszę robotników, faktem jest natomiast, że trwały one ponad 20 lat i pochłonęły kilkaset istnień ludzkich (800 Pakistańczyków i około 200 Chińczyków). To dlatego, ale również ze względu na rozmach i stopień trudności, często porównuje się to niezwykłe przedsięwzięcie inżynierskie do budowy piramid egipskich. Budowę drogi zakończono w 1979r., jednak rok 1986, to przełom w światowej turystyce, gdyż wtedy właśnie „Karakorum Highway” została otwarta dla ruchu turystycznego i natychmiast stała się największą atrakcją Pakistanu. Angielskie słowo „highway” najczęściej kojarzy się z autostradą, choć oznacza również, w angielskim, po prostu szosę albo gościniec. Żadna z tych nazw tak naprawdę nie pasuje do „Karakorum Highway”, bo ani to autostrada, wielopasmowa i pełna pędzących z zawrotną prędkością aut, ani to szosa, bo szosy nie mierzą zazwyczaj setek kilometrów z okładem i nie wspinają się po przełęczach, ani to gościniec, bo ten ostatni to raczej spokojny, ubity trakt łączący wioski z miastem. Może najbardziej pasowałoby tu określenie „szlak”, bo kojarzy się z legendarnym Jedwabnym Szlakiem, przecinającym Karakorum i Himalaje, łączącym Kashgar w Chinach z Rawalpindi w Pakistanie, uczęszczanym niegdyś przez kupców, rzezimieszków, podróżników, awanturników i poszukiwaczy przygód. Jako wytyczony szlak, była jedną z odnóg starożytnego Jedwabnego Szlaku, którym setki lat temu karawany przewoziły towary z Chin na Bliski wschód i do Europy. Trudno sobie wyobrazić, że niegdyś jeszcze trudniej było tędy przejechać. Cała trasa ma około 1300 km długości, nierzadko wiedzie serpentynami wspinającymi się na wysokogórskie przełęcze, drogami wykutymi w skałach, nad kilkusetmetrowej wysokości przepaściami. „Karakorum Highway” jest również legendarnym szlakiem lądowym i zapewnia dostęp do 5 z 14 światowych ośmiotysięczników.

karakorum_high

O tej najwyżej biegnącej i najdłuższej wysokogórskiej szosie świata mówi się również, że jest jego ósmym cudem, ale jak wiadomo, świat ma cudów tak wiele, że powstało i powstaje wciąż wiele „cudownych” list. Czy ósmym, czy dwudziestym ósmym, ale na pewno cudem jest.

Od strony Chin jechaliśmy nią w zeszłym roku z Kasgharu i dotarliśmy na około 100km przed granicą z Pakistanem, dzisiaj mamy okazje pokonać jej pakistański fragment. W Gilgit ulokowaliśmy się na parkingu „PTDC Motels”, gdzie sympatyczny właściciel Salman, zapewnił nam pełną opiekę i miejsce parkingowe gratis.

18-02-02-gilgit

03.02.2018r – sobota

Gilgit (styk trzech pasm górskich – Hindukusz, Karakorum, Himalaje) > Dolina Hunza > Pasu (najpiękniejsze widoki) > „Glacier Batura” > Karimabad > Gilgit – 310km

Dzisiejszy dzień postanowiliśmy przeznaczyć na przejazd poprzez słynną Dolinę Hunza, zwidzenie tamtejszych interesujących miejsc i dotarcie na koniec jeziora Attabad. które niedawno utworzyła natura (zeszła potężna skalna lawina i zablokowała koryto rzeki Hunza, tworząc naturalną tamę), aż za Passu, pod lodowiec „Glacier Batura”. Dwa poprzednie dni spędzone na „Karakorum Highway”, to towarzysząca nam doskonała aura, dzisiaj niestety chmurzasto i do tego potwornie wieje. Z Gilgit pierwsze 25km jedziemy podrzędną dróżką po zachodniej stronie rzeki Hunza, aby wbić się ponownie w „Karakorum Highway”. W miejscu, gdzie się znajdujemy, tam gdzie Indus spotyka się z rzeką Gilgit, do której wpada rzeka Hunza, a pasmo górskie Hindukuszu styka się z Karakorum i Himalajami, znajduje się zapewne jedno z najpotężniejszych energetycznie miejsc na Ziemi… takie czakramy… trudno opisać doznania, ale jest w tym coś niezwykłego i zarazem stymulującego… magia i mistycyzm w jednym… przecież Ziemia, podobnie jak człowiek, dysponuje własną wolą twórczą i metodami realizacji własnych celów, jeśli zwrócimy uwagę na przyrodę, odkryjemy w niej zamysł i innowacyjność… tak pracuje twórca i wizjoner…. jaki jest cel tych dążeń?… Ziemia jest jedyną planetą układu słonecznego, która dysponuje matrycą życia… ludzkość wybrała drogę dominacji i kontrolowania wszystkich pozostałych gatunków… a co, jeśli Ziemia nie życzy sobie takiej kontroli, a jej eksperymenty w laboratorium życia jeszcze się nie skończyły?…

Po 70 km jazdy docieramy do regionu, Doliny Hunza, dzisiaj wszystko na co patrzymy jest kamienne, siwe, rdzawe… niekończący się wachlarz szarości, a do tego zimno. Monumentalne szczyty przedstawiają się w mgle i kurzu podnoszonym przez wiatr, lecz doskonale znamy z informacji, że kiedy początkiem kwietnia, zaczyna się tu sezon turystyczny, jest ciepło, zielono i kwieciście… to zapewne jest tu wtedy swego rodzaju raj. Ponieważ pogoda nadal marna, jedziemy dalej do Passu. Pniemy się mocno w górę, droga wspaniała, wybudowana nie tak dawno przez Chińczyków, jednak natura nie daje za wygraną, nie zamierza podporządkować się człowiekowi, wszędzie rumowiska i skutki zejść lawin i osuwisk. Najpotężniejsze powstało w 2010r., w jego wyniku powstało wówczas Jezioro Attabad. Dawniejsza droga została zablokowana. Konieczna stała się budowa nowej, prowadzi poprzez pięć tuneli (najdłuższy ma 3.360 m, a ich łączna długość wynosi 7,12 km) oraz kilka mostów. Ich budowa trwała od 2012 do 2015r. Zapewne ta sytuacja dodała uroku temu miejscu, a i turystycznie to spora atrakcja, gdy w letnie dni, można pływać łódeczką po szmaragdowej toni i podziwiać wspaniałe szczyty wokół. Docieramy aż za Passu 2600m n.p.m., miejscowość jakby wyludniona o tej porze roku, wszystkie hotele i restauracje „zabite deskami”. Pod lodowcem „Glacier Batura” robimy nawrotkę i wracamy do Hunza. Jesteśmy dokładnie 115km przed przełęczą Khunjerab Pass – 4693m n.p.m., gdzie umiejscowiona jest granica z Chinami. „Karakorum Highway” w okresie zimowym jest nieprzejezdna, otwarcie następuje końcem marca i trwa do końca października.

W tym miejscu należy się pewne wyjaśnienie… dlaczegóż ten rejon jest tak niezwykły. Poniewóż w tym miejscu żyje naród, którego rdzenni przedstawiciele, wyglądem nie przypominają śniadoskórych Hindusów, ani Pakistańczyków, czy sąsiednich Afgańczyków. To Hunzowie, o jaśniejszej karnacji, europejskich rysach twarzy, czasem nawet blond włosach i niebieskich lub zielonych oczach. Jedna z legend głosi, że mieszkańcy krainy Hunza, to potomkowie Macedończyków, którzy przybyli do Afganistanu i Pakistanu z Aleksandrem Wielkim i tam założyli wioskę Baltit, poślubiając pakistańskie kobiety. Trzech generałów podobno zdradziło Aleksandra, wyjawiając jego plany wojenne. Aby uniknąć zemsty wodza, uciekli wraz z nowymi rodzinami, kryjąc się w trudno dostępnej Dolinie Hunza. Inne badania mogą wskazywać na to, że pod względem genetycznym Hunzowie bardziej podobni są do ludów ze wschodniej Europy. Od zarania dziejów ludy wędrowały w odległe tereny i mieszały się. Czy możliwe, że nasi praprzodkowie zawędrowali do Himalajów, a ich potomkami są członkowie ludu Hunza?… nierzadko o jasnej karnacji, blond włosach i bardzo słowiańskich rysach… a może to my przywędrowaliśmy z tego regionu i zasiedliliśmy wschodnią Europę?

Jeszcze w latach 50. XX w. dzieci z ludu Hunza nie znały samochodu, mimo iż niecałe 100 km od ich doliny, w Gilgit, lądowały samoloty. Po tym jak w 1979 r. chińscy i pakistańscy robotnicy ukończyli budowę „Karakorum Highway”, która przecina Dolinę Hunza, region ten uzyskał połączenie ze światem, tzn. z Pakistanem oraz Ludową Republiką Chin. Paradoksem jest, że w sezonie letnim, region ten jest obecnie najczęściej odwiedzany przez turystów.

Obecnie populację tej społeczności szacuje się na około 60 tys. osób, z czego niewielka część mieszka po stronie chińskiej, w pobliżu regionu tybetańskiego. Większość z nich zajmuje się rolnictwem, uprawiają ziemniaki, zboże, fasolę, ryż oraz całą gamę warzyw i owoców. Hodują też krowy, owce, kozy i kury, polują także na dzikie zwierzęta. Struktura ich społeczności opiera się na klanach. Cztery największe zamieszkują miasto Baltit, a mniejsze inne części regionu. Oprócz tego społeczność ta podzielona jest na klasy: królewską – która sprawuje funkcje rządowe – rolników oraz służebną. Ludność jest w przeważającej mierze muzułmańska, ale mniej religijna niż mieszkańcy Pakistanu, którzy modlą się 5 razy dziennie, poszczą w czasie ramadanu oraz regularnie uczęszczają do meczetu.

W Karimabad (Baltit) zwiedzamy „Fort Baltit” (wstęp 800rupii od os). Fundamenty fortu pochodzą sprzed 700 lat, a obecny kształt budowli nadano XVI w., kiedy miejscowy książę ożenił się z księżniczką z Baltistanu, która przywiozła mistrzów Balti, aby odnowili budynek w ramach posagu. Fort pozostawał oficjalnie zamieszkany do 1945 roku, kiedy ostatni władca Hunzy, Mir Muhammad Jamal Khan, przeniósł się do nowego pałacu na wzgórzu, gdzie obecni Mirowie z Hunzy, Mir Ghazanfar Ali Khan i jego rodzina nadal zamieszkują. Zwiedzanie odbywamy w towarzystwie przewodnika (w cenie biletu), który szczegółowo opowiada o historii obiektu, kolejnych władających i wszelakich ciekawostkach z tego regionu.

Wracamy do Gilgit i ponownie lokujemy się, już w znajomym miejscu, gdzie spędziliśmy poprzednią noc – „PTDC Motels”. Salman już na nas czeka i pyta jak udała nam się wycieczka i czego nam potrzeba.

Rozglądając się wokół, czasem zastanawialiśmy się, gdyby natura mogła przemówić, co powiedziałaby człowiekowi, który nie zawahał się wejść w jej wysokogórskie, bezlitosne rewiry?… jakaś odezwa ze szczytu majestatu?… tutaj nikt nie dostaje taryfy ulgowej i nie będzie bezpieczny… z kamieni, żwiru i pyłu, każdy wyrwany ziemi metr, okupiony będzie srogim kieratem… natura daje i zabiera, to nierówna walka, nie ma bohaterów i przegranych… przetrwają tylko ci, co wiedzą co to wytrwałość i stanowczy respekt… góry nie wybaczają błędów.

18-02-03-hunza-map

04.02.2018r – niedziela

Gilgit > Besham – 330km

Ruszamy w powrotną drogę, dokładnie przez dwa następne dni, będziemy pokonywać trasę „Karakorum Highway”, którą dotarliśmy do Gilgit, ale w odwrotną stronę. Jeżeli już jesteśmy przy tym mieście, to skwitujemy jego wizerunek jednym pociągnięciem wzroku… odstręczające. Ponownie mamy świetną pogodę. Pierwsze 80km, to doskonała nawierzchnia i do tego przez część tej trasy, frontalny widok na wielki masyw Nanga Parbat. Dalej to tragiczny stan drogi i ciągłe eskortowanie nas przez kolejne ekipy policyjne. Na każdym posterunku, ponownie wpisujemy się ze swoimi danymi do zeszytów, pod poprzednimi naszymi wpisami, sprzed trzech dni. Widocznie nie przejeżdżał tu w tym czasie, żaden inny turysta spoza Pakistanu. Uprzejmie… ale porządek musi w papierach być, jedynie co się zmienia to data, godzina i przestawione w kolejności miasta wyjazdu i celu podróży. Krajobrazów ponownie nie będziemy opisywać, są niezwykłe i jeszcze dużo można by użyć innych podobnych przymiotników i dorzucić stopniowanie.

Ja jednak skupiłem się na wielkości przedsięwzięcia, jakim była budowa tej drogi. Niewyobrażalny ogrom pracy, aby w głębokim kanionie, wydrążonym przez rzekę Indus, na jego zboczu wgryźć się w ścianę i na długości setek kilometrów drążyć skalne półki, aby ulokować tam drogę.

Nasz znajomy, Karol, poznany niegdyś w Ameryce Południowej, podczas mojej motocyklowej podróży, Polak z pochodzenia mieszkający obecnie w Wiedniu, przebywał w tych stronach w latach siedemdziesiątych i napisał tak: „ Z podziwem czytałem Waszą notatkę o Waszych zamiarach na 2018r. W 1975 roku bylem kierownikiem projektu poszukiwania złota w górnym biegu rzeki Indus i Hunza, spędzając 9 miesięcy kolo miejscowości Gilgit i w dolinie Hunza. Byliśmy tam, jako team dziewięciu geologów i inżynierów, jednym z pierwszych Europejczyków, którzy mieli dostęp do byłego Królestwa Hunzy, zamkniętego dla publiki przez 2500 lat i otwartego dopiero po uzyskaniu niepodległości przez Pakistan po II wojnie światowej. Jest to o tyle interesujące, że tamtejsi mieszkańcy pochodzą od zdezerterowanych żołnierzy Aleksandra Wielkiego, a tamtejsze dzieci maja blond włosy i niebieskie oczy, ale przez izolację do tamtejszego czasu żyli w epoce „kamiennej”, w niesamowitym, samowystarczalnym prymitywizmie, ale też dlatego długość życia dochodziła tam powszechnie do 100 lat. Jak zorientowałem się z Waszej mapki podróży, macie chyba zamiar zrobić odnogę z Islamabadu do doliny Indusu, a być możne też do doliny rzeki Hunza aż do granicy z Chinami, co mógłbym Wam polecić, nie tylko jako ciekawostkę historyczną, ale także przez niezwykle krajobrazy Hindukuszu, Karakorum i Himalajów, ze słynnymi celami alpinistów jak K2 i Nanga Parbat. W czasie naszego pobytu, dziesiątki tysięcy Chińczyków budowało wtedy tzw. 600 km dł. Karakorum Highway od granicy Chin aż do Peszawar, zupełnie archaicznymi metodami. Nam nie wolno było kontaktować się z nimi, ale musieliśmy przejeżdżać przez ich budowy i campy. Byliśmy wtedy oblegani przez nich w naszych Landrowerach, jak istoty z Marsa, podziwiając nasze auta, zegarki, aparaty fotograficzne etc. Ich campingi były samowystarczalne przez uprawianie warzyw i hodowle kóz. Jeden z moich geologów, chciał coś wymienić za ich warzywa, przez co musiałem go zwolnic i wysłać do Austrii. Myśmy wtedy potrzebowali 24 godziny Landrowerem do Islamabadu, przemieszczając się drogą dla mułów wzdłuż Indusu. To była przygoda z ciągłym narażeniem życia. Samolot leciał tam tylko przy zupełnie pewnej pogodzie, czasem byliśmy odcięci od świata przez cale tygodnie, pozostając bez poczty, telefonów i zaopatrzenia. Innym naszym doświadczeniem było jeżdżenie na nartach w ekskluzywnym ośrodku oficerów lotnictwa pakistańskiego w dolinie Hunza na wysokości 3000 m, gdzie zbudowano luksusowy hotel i wyciąg narciarski i dostarczano odpowiednie ilości whisky. Do tej pory mnie jeszcze głowa boli. Niesamowite,, ale rzeczywiste zderzenie naszej cywilizacji z historią. Ciekaw jestem jak to teraz wygląda i gdybyście mieli rzeczywiście w planie tam dojechać to by mnie to interesowało. Być możne jednak, teren ten jest obecnie zajęty przez Talibów i dlatego niedostępny i niebezpieczny”.

Niezwykłą rzeczą jest czytać taki tekst i móc po 43 latach zweryfikować te wszystkie opisywane miejsca i sytuacje. Do tej pory na trasie lokalizujemy te „chińskie campy”, czasem nadal służą jako rejony drogowe, czasem są totalną ruiną.

Jeszcze przed zmrokiem docieramy do Besham, na parking „The Hilton Hotel”, gdzie zostaliśmy zaproszeni przez właścicieli, na następny pobyt kempingowy (spaliśmy w tym miejscu jadąc do Gilgit). Znalazł się powód do świętowania… Wiola ma urodziny. Oczywiście trzeba było to uczcić odpowiednim toastem, ale jak wiemy jesteśmy w kraju muzułmańskim, gdzie obowiązuje pełna prohibicja, a za spożycie alkoholu kara się więzieniem, chłostą lub karą grzywny, w zależności od regionu. Nie bacząc na zakazy i wszystkie te kary, stukamy się szklanicami, jubilatka resztką przemyconego z Polski wina w srebrnych worach z kranikami, a ja z braku innego wysokoprocentowego napoju, wznoszę toast zimowym płynem do mycia szyb ;-)… Sto lat! Podaję przepis: zakupić baniak płynu zimowego do spryskiwaczy, całą zawartość wlać do zbiornika na płyn w swoim samochodzie, baniak kilkukrotnie przepłukać bieżącą wodą. Zakupić 4l wódki wyborowej, wlać do baniaka i zabarwić esencją niebieskiego syropu curacao do wymaganego koloru… a taka to konspiracja! Na zdrowie!

05.02.2018r – poniedziałek

Besham > Abbottabad > Taxila > Rawalpindi > Kalar Kahar – 350km

Kolej ny dzień spędzony na „Karakorum Highway”. Mozolnie pokonujemy przestrzeń tej niezwykłej trasy, tym razem z północy na południe. Pogoda wspaniała, widoki fantastyczne. Po opuszczeniu Besham w oddalonym o 35km Thakot, żegnamy się z rzeką Indus i z ostatnim policyjnym konwojem. Na całej trasie od wjazdu z Iranu, policzyliśmy, że byliśmy eskortowani na dystansie około 1500km, przez około 70 zmieniających się ekip. W to, abyśmy mogli odbyć naszą podróż spokojnie i bezpiecznie zaangażowanych zostało zapewne kilkaset osób. Czasem nas śmieszyli, gdy eskorta składała się z policjanta na motorku lub takiego co siedział w naszym aucie, innym razem irytowali, kiedy przepychali się przez zatłoczone targowisko, rozpychając się i krzycząc na ludzi. Czuliśmy się jak jakieś VIP-y, ludzie do nas machali, pozdrawiali i pytali jak się mamy. Było też bardzo bojowo, gdy eskortował nas prawdziwy wóz pancerny, a tym którzy wpychali się pomiędzy nas a konwój, ostro się wygrażali. Tak sobie pomyśleliśmy… w Iranie byliśmy multimilionerami, w Pakistanie VIP-ami, co nas czeka w Indiach i Birmie? Co do eskorty, za całe to przedsięwzięcie chronienia nas, nie zażądano od nas ani jednego dolara. Tylko kilka razy musieliśmy czekać na konwój i to maksymalnie kilka minut. We wszystkich pozostałych przypadkach to oni czekali już na nas. Policja wkłada naprawdę ogromny wysiłek w zapewnienie bezpieczeństwa turystom, tym bardziej, że to właśnie oni, mundurowi są najbardziej narażeni na zamachy. Zastanawiamy się, czy w jakimkolwiek innym kraju byłoby to możliwe. Choć wszystko odbywało się nad wyraz sprawnie, nie wyobrażamy sobie niniejszego zjawiska, gdyby w tym kraju zdarzył się natłok zagranicznych, zmotoryzowanych turystów. Ostatnim przykładem serdeczności, po zatrzymaniu przez patrol policyjny, było kupienie nam napoi w pobliskim sklepie, choć o nie nie prosiliśmy. Za ten gest dobrej woli i pozytywnego podejścia do turysty, czyli w tym wypadku nas, zrewanżowaliśmy się polskimi cukierkami.

Za Thakot, pniemy się mozolnie w górę, aby przekroczyć pasmo górskie oddzielające nas od Abbottabad. Tu właśnie zaczyna się najtrudniejszy odcinek trasy, gdyż przemieszczamy się przez tereny mocno zurbanizowane, wioska za wioską, miasteczko za miasteczkiem. A droga, to nie miejsce, gdzie poruszają się wyłącznie pojazdy, to szalona przestrzeń, gdzie toczy się życie, a pojazdy są jedynie jej elementem. I tak to w rzeczywistości wygląda, to jakby chcieć w dzień targowy, przejechać naszym pojazdem, przez sam środek bazaru. Centra wiosek i miasteczek pokonujemy w tempie piechura. Jedną z większych atrakcji dzisiejszego dnia, była pełna prezentacja przez miejscowych kierowców, swych wspaniałych pojazdów, Bedfordów, które określane są tu mianem „Królowie Szos”. Dane nam było nawet zasiąść w kabinie i dokonać pełnej dokumentacji zdjęciowej. To pierwsza rzecz, która zafascynowała nas po wjeździe do Pakistanu… bajecznie kolorowe ciężarówki, autobusy, a nawet traktory. To jeżdżące dzieła sztuki, a pomysłowość i użyte techniki w przystrajaniu elementów i detali pojazdu przechodzi naszą wyobraźnię. Choć niektórym maszynom stuknęła już czterdziestka, trzymają się całkiem dziarsko. Początkowo myśleliśmy, że to artystyczne dzieło w całości jest wyłącznie wynikiem inwencji twórczej ich właścicieli, czyli taki „hand made”. Tymczasem okazało się , że i owszem w znacznej mierze tak, ale niektóre elementy ozdobne doczepiane, przypinane do samochodów produkowane są przemysłowo.

Dopiero przed 16.00 opuściliśmy „Karakorum Highway”, docierając do głównej trasy nr5 i podążaliśmy dalej w kierunku Rawalpindi. Na zachodnich rogatkach miasta wjechaliśmy na autostradę w kierunku Lahore. Nie pamiętam kiedy jechałem ostatnio autostradą i to z niewyobrażalną prędkością dochodzącą do 130km/h. O 18.00 robi się ciemno, więc na przyautostradowym parkingu typu „Rest Area” zostajemy na nocleg. Jest tu nawet restauracja „KFC”, z której usług nie omieszkaliśmy skorzystać. I znów obsługa jak w prawdziwej restauracji, chłopak biega pomiędzy stolikami i wypytuje grzecznie, czy coś może jeszcze podać… eh… dziwny jest ten świat… jakby to powiedział kot Filemon… młodzież pewnie nie wie o czym piszę… nie chodzi o japońską mangę, tylko zwyczajną animowaną bajkę o dwóch kotach.

18-02-05-kallarkahar

06.02.2018r – wtorek

Parking był na tyle obszerny, że wybraliśmy ustronne miejsce dość daleko od komunikacyjnego ciągu, więc noc przebiegła cicho i spokojnie. Rano przywitali nas właściciele parkingowych restauracji, oferując śniadanie i zwyczajową herbatę. Za śniadanie podziękowaliśmy, gdyż już byliśmy po naszym konserwowym, a zaproszenia na herbatę, tu w Pakistanie, nie można odmówić. Atmosfera takich spotkań jest niezwykle serdeczna, aż czasem nad wyraz spontaniczna, która nas nieco zawstydza, choć jesteśmy ludźmi otwartymi, z natury nigdy nie wykazujemy aż tak daleko posuniętej swobody wobec nieznajomych, jak napotykani na trasie Pakistańczycy. Pokonanie 240km dzielących nas od Lahore, zajęło nam raptem dwie godziny, co jest nie lada dokonaniem w pakistańskiej rzeczywistości drogowej. Za cały 350km odcinek przebyty doskonałą, trzypasmową autostradą z Rawalpindi do Lahore, zapłaciliśmy jedynie 620 rupii – ok 22zł. Na rogatkach miasta zatankowaliśmy naszą Toyote do pełna tanim pakistańskim paliwem, które i tak za naszej dwutygodniowej bytności, podrożało z 89 do 97rupii, ma jednak nadal dużo niższą ceną, niż ta, którą będziemy płacić w Indiach, oddalonych o 35km od Lahore.

Głównym punktem interesującym nas w Lahore, tym ponad 11 mln mieście, położonym nad rzeką Ravi, będącym stolicą prowincji Pendżab, jest cały kompleks zawierający potężny „Fort Lahore” (Shahi Qila), przyległe królewskie pałace i największy pakistański meczet Badshahi. Już przy wejściu, swoje usługi „oprowadzacza”, zaproponował bardzo sympatyczny starszy pan o imieniu Khalid.. Dobiliśmy targu i za ustalone 1500rupii ma być naszym opiekunem i przewodnikiem przez około dwie godziny, aby obejść cały bardzo rozległy, liczący 20 hektarów teren całego kompleksu. Jego usługi były nie do przecenienia, tyle wiedzy pozyskaliśmy poprzez jego udział we wspólnym zwiedzaniu.

Obiekty te powstały w czasach panowania dynastii Mogołów, stając się symbolem potęgi tych władców. Okres ich świetności przypadał na panowanie Szach Dżahana. Ogromny fort tworzą otoczone placami i dziedzińcami pałace i meczety. Wielcy Mogołowie byli władcami pochodzenia mongolsko-tureckiego, w XVI w. przepędzili z tego terenu władców Sułtanatu Delhijskiego i zarządzali imperium rozciągającym się od dzisiejszego Afganistanu, przez niemal cały subkontynent indyjski aż po dzisiejszy Bangladesz. Ich władza trwała ponad trzy wieki. Byli muzułmanami, wprowadzili scentralizowane rządy na terenie całego państwa, rozwijali wyjątkowe połączenie kultury perskiej z kulturą subkontynentu indyjskiego. Historia powstania nowoczesnego „Fortu Lahore” sięga roku 1566, czasów panowania cesarza Akbara, który nadał budowli synkretyczny styl architektoniczny, zawierający zarówno islamskie, jak i hinduskie motywy. Dodatki z okresu Szahdżahanu charakteryzują się luksusowym alabastrowym marmurem z inkrustowanymi perskimi motywami kwiatowymi. Po upadku Imperium Mogołów „Fort Lahore” został wykorzystany jako rezydencja Ranjita Singha, założyciela Imperium Sikhów. Następnie fort przeszedł pod zarząd brytyjskich kolonizatorów, kiedy zaanektowali Pendżab, po zwycięstwie nad Sikhami podczas bitwy pod Gujrat w lutym 1849 r. W 1981 r. fort został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO ze względu na wybitny przykład mogolskiej sztuki z epoki, kiedy imperium było w artystycznym i estetycznym zenicie.

Przechadzamy się po fascynującym labiryncie ogrodów, sal i pałaców. Są tu Czworonóg Jahangira, Sala widowni Specjalnej, Sala Sypialna, Sala Przyjęć, Meczet Perłowy, Wieża Obserwacyjna, Wieża Strażnicza, Łaźnia Królewska, Ogród Kobiecy, Schody Słonia, Miejsce Izolacji, Budynek z Ośmioma Otworami, lecz najpiękniejszy jest chyba Pałac Luster, pełen błyszczących lustereczek, wielokolorowych mozaik, inkrustacji z kamieni półszlachetnych umieszczonych w marmurze oraz zdobienia z czystego złota. Zbudowany przez piątego władcę z dynastii Wielkich Mogołów Szahdżahana, dla jego żony Mumtaz Mahal. Nie wiadomo, czy Mumtaz zdążyła zobaczyć gotowy pałac – zmarła w połogu, a pogrążony w żałobie mąż zbudował na jej cześć słynną świątynię, pomnik miłości Tadź Mahal, która jako dość pokaźna miniatura, wykonana z kości słoniowej, umieszczona jest w wielkiej gablocie wewnątrz pałacu.

Następną niezwykłą budowlą położoną naprzeciwko fortu jest Meczet Badshahi (Cesarski Meczet), który może pomieścić nawet 100tys. wiernych. Został wybudowany za czasów, Aurangzeba, który był szóstym z kolei władcą Imperium Wielkich Mogołów. W drugiej połowie XVII wieku, w wyniku licznych kampanii wojennych poszerzył on jego granice do historycznego maksimum. Zostawił po sobie meczet Badshahi w Lahore, zdobiony czerwonym rzeźbionym piaskowcem z dodatkami marmuru i wspaniałych inkrustacji. W roku jego otwarcia, 1673, był największym meczetem na świecie, dzisiaj jest piątym w kolejności.

Ponieważ przewodnictwo Khalida Pakistani (warto skorzystać – tel. 0333 4320856), tak przypadło nam do gustu, że postanowiliśmy dalej wspólnie zwiedzić zawiłe zakamarki starego Lahore. Sami z pewnością nie dotarlibyśmy do tak wielu świetnych zabytków i ciekawych miejsc. Najważniejsze, że wskazał nam również miejsce na dzisiejszy i następny nocleg. Mamy wspaniałe lokum, tuż za murami fortu, w zamkniętej enklawie dla elit, więc auto możemy pozostawić bezpiecznie. Właściciel  hotelu „Fort Heighst View” zaoferował nam atrialny apartament z widokiem na cały fort, a z tarasu restauracji, umieszczonej na dachu budynku, roztacza się panoramiczny widok na miasto. Za dwudniowy pobyt w luksusowych warunkach płacimy po 45$USD za dzień pobytu wraz ze śniadaniem.

Przemierzając mętlik ciasnych uliczek starego Lahore, odnosimy bardzo pozytywne wrażenie radości i pogody ducha handlujących, producentów, naprawiaczy i kupujących. Życie w plątaninie handlwo-mieszkalnej, tętni całą jego intensywnością, bez śladu marazmu czy smutku. Podążamy poprzez zagmatwany świat ludzkich spraw, gdzie gwarno i tłoczno, nie ma chwili do stracenia, bo można coś przeoczyć. Czego tutaj nie ma?… zapewne spokoju, poza tym jest wszystko… nawet zabytkowe domy, z fasadami równającymi się pałacowym.

Robimy zakupy i zmykamy do hotelu, z prostej przyczyny, po kilku godzinach spędzonych w ciżbie starego miasta, gdzie motocykle przepychały się pomiędzy całym tym harmidrem, czuliśmy się jak po pobycie w „Gas Vegas”.

Ponieważ mieszkamy w dzielnicy hoteli i restauracji, już po zmroku dokonaliśmy ostatniego krótkiego rekonesansu po naszej okolicy, umieszczając również fotkę oświetlonego okna naszego lokum.

18-02-06-lahore-map

07.02.2018r – środa

Lahore

Jesteśmy ponad miesiąc w drodze, a od ponad dwóch tygodniach mamy ponownie dzień bez jazdy. W doskonałym miejscu, gdzie mamy naszą bazę, możemy nieco odpocząć i doprowadzić się do ładu. Tu też mamy możliwość napisania i wysłania do Was następnych wiadomości z trasy.

Reasumując… Jeśli idzie o ludzi zamieszkujących Pakistan, są wybitnie gościnni, nad wyraz pomocni, opiekowali się nami jak rodziną, nigdy nie pojawił się nawet najdrobniejszy akt agresji, nikt nas nie okradł, byliśmy częstowani kawą, herbatą i słodyczami, każdego dnia pytano nas w czym nam pomóc i czy nam czegoś nie potrzeba, ale… muszą z naszej strony dostać wytyk z wpisem do akt… ponieważ okrutnie traktują środowisko, a swoje najbliższe otoczenie zamieniają w stajnię Augiasza… nie wykazują również choćby minimalnych cech estetyki. Jeśli weźmiemy pod uwagę handel, mówimy o potężnym bazarze ze znakomicie zorganizowanym chaosem, to zakupy są tutaj przyjemnością, a dlaczego? Tu nic nie działa pochopnie, najpierw należy usiąść i wypić herbatę, następnie wskazać chciany towar, punktem kulminacyjnym jest dobicie targu, a to dzieje się już przy drugiej herbacie, jeśli doszliśmy w zakupach do końca i mamy już wszystko, to znaczy… że jesteśmy przy trzeciej herbacie. Mężczyźni noszą tradycyjne stroje salwar kamiz, czyli luźną tunikę i szerokie luźne spodnie z długim sznurkiem w pasie. Teraz co nieco o kobietach, większość przypomina szczelnie zamknięte mumie czarne lub białe, ale są i kolorowe wersje mniej zakutane, w moim przypadku nie ma obowiązku noszenia nakrycia głowy, ale „zabudowanie” jest konieczne. Jeszcze niedawno, dziewczynki miały ograniczony dostęp do szkół, bo jak to mawiali wiejscy mułłowie, po co im ta cała nauka, skoro głównym i najważniejszym celem ma być praca w polu, rodzenie dzieci, dbanie o dom i swojego męża oraz posłuszeństwo wobec niego. Niewydolny system edukacyjny ulega poprawie, szkół dla dziewcząt jest już sporo, gdyż zmieniło się podejście w tej kwestii. Ale to, co wydarza się w międzyczasie wydaje plony, a mówimy tutaj o wahabitach, szczodrych dawcach z Arabii Saudyjskiej, konserwatywnym, fundamentalistycznym odłamem sunnickiego islamu. W madrasach przez nich sfinansowanych, funduje się ekstremistyczny islam, program nauczania zorientowany na propagowanie dżihadu i nienawiści względem Zachodu, kosztem innych przedmiotów. Konsekwencją są tworzone zbrojne oddziały talibów (uczniowie islamu lub całej słusznej wiedzy) i to z nimi świat będzie się ścierał, jak kiedyś z siedemnastym synem zamożnej saudyjskiej rodziny… Osamą bin Ladenem i jego szahidami… jeźdźcami apokalipsy…

Z Pakistanu wywozimy mnóstwo wspaniałych wspomnień, pięknych widoków i pozytywnych wrażeń. Po tym kraju przejechaliśmy ponad 4.300 km, w tym na odcinku 1500 km z policyjną eskortą. Jutro przed nami następny etap… Indie.

…moje podsumowanie przejazdu po Pakistanie…

… mieszam w tyglu zdarzeń i miejsc, by zagarnąć haust ludzkich spraw, taki bez iluzji, lukru, makijażu i poprawek… puder i róż zostawiam biurom turystycznym…

… tik tak… królowie szos i trzy szklanki herbaty…

… tik tak… tik tak… Pakistańczyk pyta tak…

… czy aby wszystko u ciebie jest na tak…

… w rydwan porwał nas inny wymiar i czas…

… czy świat poczeka na nas?…

… tam gdzie żwir, kurz i na kamieniu kamień…

… niebotyczne góry egzekwują daninę z dnia na dzień…

… szyku zadać mogą tylko szos królowie…

… skrojeni do figury, paradnie, niespiesznie i bez trwogi w głowie…

… mistrzowie piękności z jarmarku próżności…

… dumni posiadacze ołtarzy nieskromności…

… gdzie festiwal esów-floresów, misterne arabeski i krzykliwe kolory…

… mozaiki ze szkiełek, lustereczek i inne takie wzory …

… prowadzą nas do świata, gdzie wiele problemów rozwiązuje herbata…

… pierwsza szklanka, jeszcze jesteś nieznajomym, intruzem być może…

… druga, jesteś honorowym gościem, to już świadczy dobrze…

… a za trzecią szklanką rodziną się stajesz…

… jeśli masz czas… może tu zostaniesz…

… Wiola…

azja-2018_trasa

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>