Jak już wcześniej sygnalizowaliśmy, wciąż będąc od ośmiu lat w naszej podroży wokół świata, tę zimę zamierzaliśmy spędzić w Australii, z zamysłem wysłania naszej wyprawowej Toyoty Hilux 4×4 statkiem do Brisbane. Natomiast drogę powrotną realizować na kołach przez Indonezję, Malezję, Tajlandię, Birmę, Indie, Pakistan, Iran, Turcję i przez płd.-wsch. Europę, powrócić do Polski. Ktoś zapyta dlaczego w odwrotną stronę… nie z Polski do Australii? Sprawa tkwi w przepisach celnych , a właściwie ekologicznych dotyczących Australii. Wjeżdżający do tego kraju pojazd, musi być wręcz nieskazitelnie czysty, pozbawiony najdrobniejszych ziarenek, błota i jakiejkolwiek substancji biologicznej, która spowodowałaby zagrożenie dla endemicznej biosfery tego kontynentu. Spełnienie tych wymogów w okolicznościach podroży autem terenowym na odcinku od Polski do Australii, byłoby po prostu niewykonalne. Dlatego też, w warunkach warsztatowych w Polsce, rozebraliśmy elementy podwozia i dokonaliśmy 100% konserwacji, tak aby były świeżo polakierowane, wyglądające jak nowe, a wyczyszczony samochód zostałby zapakowany do kontenera i wyładowany dopiero na australijskiej granicy, w porcie Brisbane. Gdy auto stało już gotowe do wysyłki, a my przygotowywaliśmy się logistycznie do wyjazdu, natknęliśmy się na kolejny problem, tym razem nie do pokonania. Okazało się, że nie wpuszczą nas wraz z naszym pojazdem na terytorium Tajlandii, pomimo posiadania Karnetu CPD (Carnet de Passage). Po przedstawieniu dokumentów w Ministerstwie Transportu Tajlandii i przesłaniu zdjęć naszego auta (wymagane), odmówiono nam wydania zezwolenia na przejazd, uznając iż jest to auto kempingowe, a takowe mają zakaz wjazdu na obszar tego państwa. Zezwolenia wydają jedynie na przejazd aut osobowych, pick-upów i busów max 9os. Totalny absurd i to w cywilizowanym państwie, zdecydowanie przecież nastawionym na turystykę. Przepis wszedł w życie dwa lata temu i ponoć jest odzewem dla masowo przybywających tam turystów z Chin, korzystających z takiej formy wypoczynku. Wobec totalnego braku bazy kempingowej, lobby hotelarskie zwróciło się do rządu, aby zakazał tego typu wjazdów na terytorium Tajlandii i stąd takie restrykcje, które i nas dotknęły.

Wobec zaistniałych okoliczności, trzeba nam było całkowicie zmienić nasze plany i już na początku listopada, zaczęliśmy się przygotowywać do przejazdu w odwrotną stronę, gdzie pierwszy etap, który odbędziemy naszym autem, zakończymy w Myanmar (Birma). Resztę trasy pokonamy innymi środkami transportu, a w Australii wynajmiemy podobny do naszego pojazd, którym objedziemy cały kontynent.

Tuż przed planowana datą wyjazdu, dotarły ostatnie wymagane wizy i dokumenty, których załatwienie było dość skomplikowane. Wizy załatwialiśmy poprzez biuro „WizaSerwis” . Do Pakistanu wymagane było zaproszenie, więc musieliśmy nawiązać kontakt z tamtejszym biurem turystycznym, które je wystawiło: Kamal Hussain snowlandtours@gmail.com (55€ od os.). Natomiast w Birmie, sprawy naszego przejazdu autem i dalszej jego wysyłki statkiem z portu w Rangun (Yangon) do Gdyni, zajęła się firma turystyczna „Zaw Min Tun” zawmin.tun615@gmail.com . Wizy do Indii i Iranu, nie wymagały większych zabiegów. Oczywiście dla naszego auta, należało wystawić Karnet CPD (Carnet de Passage), który zabezpiecza celnie przejazd naszego auta na całej trasie, a wystawia go w Warszawie: „PZM- Travel” Sp. z o.o. e-mail btm@pzmtravel.com.pl , tel 22 849 84 49 (kaucja wyniosła 30tys.zł).

05.01.2018r – piątek

Międzyrzecze Górne > Ujsoły > Glinka > Słowacja > Rużonberg > Bańska Bystrzyca > Zvolenska Svatna > Dolna Strehova > Węgry > Szecseny > Hatvan > Szolnok > Mako – nocleg: Ráday Apartman, 6900 Makó, Ráday utca 41., Węgry (Telefon: +36209884684) – 530km

Malownicza trasa, przede wszystkim w jej odcinku prowadzącym przez Słowację. Można ją z pewnością potraktować bardziej szczegółowo, ale tym razem łączymy przyjemne z pożytecznym i w miarę szybko przemieszczamy się na płd.- wsch. Europy. Pod wieczór docieramy do celu, którym jest miasteczko Mako, położone tuż przed granicą z Rumunią. Sympatyczni właściciele apartamentu „Raday Apartman”, lokują nas w swym przybytku, mocno interesując się trasą naszej wyprawy. Miejsce noclegowe na „szóstkę”, naprawdę godne polecenia (28€).

06.01.2018r – sobota

Makó > Węgry > Rumunia > Sânnicolau Mare > Biled > Carpinis > (59B) Deta > (59) Moravita > (57) Oravita > (57B) Plugova > (E70) Drobetta Turnu Severin > (56A) Calafate > (E79), (1) Widiń – nocleg: Vival Hotel (Хотел Вивал), J.K. Bononia, block 6 ж.к. Бонония, бл. 6 Vidin, 3700 Видин Bułgaria +359 89 550 8678 – 480km

Jak zwykle nie jeździmy głównymi drogami, toteż z naszego noclegu w Mako, ruszyliśmy na południe trasą wzdłuż granicy z Serbią. Rumunia nie jest w strefie Schengen, więc istnieje odprawa graniczna, która przy wyjeździe odbywa się z marszu, jednak kolejka do wjazdu na Węgry przypomina komunistyczne czasy. Malownicze tereny, które śmiało można nazwać „Skansenem Rumunii”, a drogę od Moravita > (57) Oravita > (57B) Plugova > (E70) po Drobetta Turnu Severin, z pełną odpowiedzialnością polecamy wszystkim turystom, a w szczególności tym motocyklowym. Najpierw droga prowadzi nizinami, ale za Oravitą pnie się w górę, poprzez masyw Semenici do Bozovivi. W pewnym fragmencie przechodzi poprzez malownicze tereny „Nationalpark Cheile Nerei-Beușnița”. Dzisiaj, choć to początek stycznia, dopisała pogoda iście wiosenna, pełnia słońca i 16ºC. Niestety, Rumunia w tym obszarze zaskoczyła nas mnóstwem śmieci, które wyłoniły się spod zwiędłej trawy oraz paleniem opon, które zastępują ogniska w czasie spotkań towarzyskich (po zmroku, nagminne zjawisko w sobotni, weekendowy dzień). Summa summarum… i tak uwielbiamy Rumunię i jej rzeczywisty, niczym nie dekorowany obraz.

Ostatni fragment prowadzący do granicy z Bułgarią, jedziemy w towarzystwie setek tirów, których kolejka do odprawy liczy kilka kilometrów, większość to ciężarówki na polskich rejestracjach. Dla nas błyskawiczna odprawa (przejazd przez most płatny 6 €) i już jesteśmy w granicznym mieście Vidin. Zarezerwowany hotel „Vival Hotel” (22 € ze śniadaniem), okazał się skromny, ale jest zamknięty parking i wszystko co potrzebne, aby przenocować i rano jechać dalej.

07.01.2018r – niedziela

Vidin > (E79) Montana > Vraca > Botevgrad > Gorno Komarci (6) > Zlatica > Kopriwsztica – nocleg: Chuchura Family Hotel – 66 Hadji Nencho Palaveev, 2077 Kopriwsztica, Bułgaria - 280 km

Po zmianie czasu o godzinę do przodu trudno się wstaje. Pogodny poranek, przywitał nas przymrozkiem i mgłą unoszącą się znad Dunaju. Hotelowe śniadanie (ujęte w cenie) jemy w potwornym dymie papierosowym ( miejscowi przyszli na kawę). Ruszamy na trasę, staraliśmy się jechać bocznymi drogami omijając autostrady i płatne odcinki, ale udawało nam się to jedynie do Montana. Tam musieliśmy jednak wykupić winietę na bułgarskie drogi (15 BGN lewa bułgarska– ok 33zł) i kontynuować dalszą jazdę. Jednak to, co zobaczyliśmy na tych pierwszych stu kilometrach, przerosło naszą wyobraźnię… wiedzieliśmy i widzieliśmy podczas poprzednich przejazdów, że w Bułgarii jest kiepsko, ale tu zobaczyliśmy ten kraj jak za komunistycznych czasów z dodaną patyną minionych 25lat… to taki Kozubnik co jakiś czas. Drogi fatalne, a przy nich, gdzieś pomiędzy śmieciami… mnóstwo „serwisantek” dla kierowców. Służby porządkowe zapomniały działać, wszelkiego typu odpady, spontanicznie porzuca się przed lub za miejscowością, w lesie lub wrzuca do rzeki. Jeśli ktoś, chce swoim dzieciom, czy też wnukom, pokazać zapyziałe czasy komuny jakie panowały w Polsce w latach 70-tych ubiegłego wieku… to zapraszamy.

Dalej, częściowo autostradą, dotarliśmy do trasy nr 6 prowadzącej w kierunku Burgas i wczesnym popołudniem w blasku słońca (14ºC), dotarliśmy do celu naszej dzisiejszej podróży, jakim było małe miasteczko Kopriwsztica, położone pośród gór. Zachowała się tu typowa zabudowa XIX-wiecznej Bułgarii, co czyni Kopriwszticę miastem-skansenem i jedną z największych atrakcji turystycznych regionu i całej Bułgarii. Miasto położone jest około 111 km na wschód od Sofii, w malowniczej dolinie Wednej Gory, na wysokości 1030 m n.p.m. i liczy ok. 2, 5 tys. mieszkańców. Blisko 400 z obecnych tu domostw to chronione, idealnie zachowane zabytki, w których wiele drzwi stoi otworem. Niektóre z budynków przeistoczyły się w pensjonaty lub niewielkie knajpki, inne w typowo muzealne sale, w których wystrój i umeblowanie to sceneria żywcem wyciągnięta z tej burzliwej, minionej epoki.

Legenda dotycząca powstania miasta mówi, że pewna młoda kobieta postanowiła osiedlić się w miejscu dzisiejszej Kopriwszticy, ponieważ miejsce to wydawało jej się idealne do hodowania bydła. Niedługo po swoim przybyciu w to miejsce, kobieta wyjechała do Drinu, gdzie wyprosiła od Sułtana pismo, świadczące o przynależności mieściny do niej. Po tym jak stała się właścicielką Kopriwszticy, miejsce otrzymywało wiele przywilejów. W tym nakazie Sułtana po raz pierwszy została użyta nazwa na Kopriwszticę – Awratalen – „ kobieca polana”. Nazwy tej często później używali Turcy. Kopriwsztica była wielokrotnie niszczona i ograbiona przez kyrdżali, przetrwała też wiele pożarów. Wywodziło się stąd wielu znanych hajduków walczących z Turkami, a także działaczy politycznych, poetów i pisarzy, uczonych wreszcie. Powstańcze tradycje miasta potwierdzone zostały podczas zrywu kwietniowego… to właśnie w Kopriwszticy 20 kwietnia 1876 r. Todor Kableszkow, jeden z przywódców miejscowego komitetu konspiracyjnego, ogłasza początek powstania. Rychło zostało ono stłumione. Miasto jednak, w odróżnieniu od innych ośrodków buntu, jak Batak, Panagiuriszte czy Bracigowo, nie zostało zniszczone przez Turków. Wykupili je bowiem miejscowi bogacze, składając tureckim dowódcom sowite dary. Mimo to, możemy dziś podziwiać prawdziwą odrodzeniową, drewnianą zabudowę. Wiele z domów jest obecnie zaadoptowanych na muzea i udostępnionych zwiedzającym. Charakterystyczne są dla nich fasady budynków, malowane na niebiesko, żółto i czerwono, wysokie kamienne mury i masywne drewniane wrota, zamykające dostęp do podwórek.

W tym żywym skansenie pod gołym niebem, między domami wiją się malownicze, wąskie, wykładane kocimi łbami uliczki, schowane są studnie i kamienne mosty. W każdym z domów-muzeów mamy okazje zobaczyć prawdziwy, zachowany dziewiętnastowieczny wystrój, przedmioty użytku codziennego, wspaniałe arcydzieła sztuki ludowej (wstęp do 6 muzeów to 6 lewa od os.). Włóczyliśmy się po stromych, wąskich uliczkach aż do zachodu słońca, wykorzystując jego niepowtarzalne walory do robienia dobrych fotek. Dla fotografa to nie lada gratka, gdyż co rusz ręka i oko same składają się do robienia zdjęć. Wyczerpani zwiedzaniem, udaliśmy się do naszego maleńkiego hotelu „Hotel Mehana” (nocleg 59 lewa), który znany jest tu również pod nazwą restauracji „Chuchura”. Tu oczywiście atrakcji część dalsza, ponieważ przyszedł czas na turystykę kulinarną i smakowanie specjałów kuchni bułgarskiej (obfity posiłek dla 2 osób 27 lewa).

08.01.2018r – poniedziałek

Kopriwsztica > Hisaria > Płowdiw > Bachkovo > Kapıkule (granica z Turcją) (290km) > Edirne – nocleg: Trakya City Hotel, Sabuni Mahallesi Mehmetaga Sokak No:21, 22100 Edirne, Turcja +90 284 214 65 75 – 310km

Rankiem bułgarskie śniadanie (tosty z serem) i ruszamy na trasę o 9.00. Wokół mróz, mgła i szron, zimno i nieco posępnie. Pierwszym celem, oddalonym o 67km od Kopriwszticy, jest uzdrowisko Hisaria, starożytny Dioklecjanopol, słynący już od antyku z leczniczych źródeł. Po drodze do uzdrowiska, przemierzamy małe wioski, w których nadzieja zgasiła światło i odeszła wraz z upadkiem komuny. Przygnębiający to widok, kiedy wokół ruiny nie tak odległych czasów… zewsząd łeb wychyla dekadencja… szklane domy stały się zbyt odległym mirażem. Docieramy do Histria, uzdrowisko wita nas solidnymi murami, pamiętającymi wczesnobizantyńskie czasy. Otaczają całe stare centrum, gdzie utworzono rezerwat archeologiczny. Już za czasów rzymskich istniało tu duże uzdrowisko, wykorzystujące miejscowe źródła mineralne, z wieloma pałacami, marmurowymi łaźniami, szerokimi, kamiennymi ulicami i wodociągiem.

Leczyli tu swe choroby cesarze rzymscy, także i dziś jest dużym ośrodkiem balneologicznym, niestety z naszej obserwacji mocno podupadłym, choć o międzynarodowej sławie. Leczył się tutaj np. rzymski cesarz Septymiusz Sewer (panujący w latach 193 – 211). Dziś znajdują się tu 22 źródła mineralne o temperaturze od 37 do 51 stopni Celsjusza. Ich korzystne właściwości najlepiej sprawdzają się przy leczeniu schorzeń układu moczowego, a w szczególności w walce z kamicą nerkową.

Do miasta wjeżdża się przez cztery bramy. Główna brama umiejscowiona jest na ścianie południowej, której pozostałości noszą dziś nazwę „Kamilite”– ze względu na charakterystyczny kształt… wielbłądy. Przechadzając się wzdłuż murów starego miasta, po mocno zniszczonym parku, natknąć się można na resztki rzymskich budowli: amfiteatru, bazylik, budowli mieszkalnych, koszar (w pobliżu bramy Kamilite). Poza murami miasta znajduje się dobrze zachowany rzymski grobowiec rodzinny z IV w., składający się z zasklepionego korytarzyka, schodków oraz izby grobowej. Ściany grobowca i korytarzyk ozdobione są barwnymi freskami, natomiast podłogę zaściela czterokolorowa mozaika (wstęp 2 lewa od os.). Dość interesującą budowlą jest cerkiew św. Pantelejmona, niedawno odrestaurowana, ze ścianami świeżo pokrytymi freskami o bardzo żywych, jasnych kolorach.

Kończymy spacery po uzdrowisku i jedziemy następne 40 km do Płowdiw, drugiego co do wielkości miasta Bułgarii. Położone jest nad rzeką Maricą, a z odkryć archeologicznych wynika, że było zamieszkane na długo przed I tysiącleciem p.n.e. Rzymianie nazwali je Trimontium… miasto na trzech wzgórzach i uczynili je głównym miastem Tracji. Biegł tutaj ważny szlak bałkański… Via Diagonalis. Rzymianie wzbogacili miasto o stadion, amfiteatr, liczne łaźnie i wiele innych rzymskich budowli. Wielowiekowa historia miasta pozostawiła po sobie wiele zabytkowych budowli. Serce miasta stanowi ulica Księcia Aleksandra I Battenberga (Knjaz Aleksandyr I Batenberg). Deptak ten nazwany został na cześć pierwszego władcy niepodległej Bułgarii Aleksandra I Battenberga (1857-1893) i rozciąga się pomiędzy placem Dżumaja a placem Centralen. Wzdłuż traktu ciągną się malownicze fasady neobarokowych kamienic. Ponadto spotkać można tu także galerię sztuki oraz plac z fontanną. Zwiedzamy ścisłe centrum, gdzie starożytny amfiteatr zmyślnie wkomponowano w zabudowę miejską. Tuż obok mieści się Meczet Dżumaja, minaret oraz XVI wieczne tureckie łaźnie Czifte. Rezolutnie połączono style i czasy historyczne. Niepospolite centrum miasta… w przeciwieństwie do markotnych peryferii.

Z Płowdiw kierujemy się na Asenowgrad, aby po 10 km w kierunku południowym od miasta dotrzeć do Bachkova, pod Monaster Zaśnięcia Matki Bożej, położony pośród malowniczego pasma górskiego Rodopów. Jest to po Rylskim Monastyrze, druga świątynia pod względem ważności w Bułgarii. Założony w 1083, przez wysokiego rangą gruzińskiego dowódcę wojsk bizantyjskich – Grigorija Bakurjani oraz jego barta Abbasija. W owym czasie tereny te znajdowały się pod panowaniem Bizancjum. Obecnie w skład całego zespołu klasztornego wchodzą m in. trzy cerkwie (główna cerkiew św. Bogurodzicy, cerkiew św. Mikołaja oraz dwupiętrowa cerkiew św. Archaniołów), dwa rozległe dziedzińce otoczone budynkami klasztornymi oraz stanowiąca najstarszą część kompleksu – XI wieczna krypta, w której przechowywane są relikwie zakonników. W głównej cerkwi monastyru znajduje się słynąca cudami i łaskami ikona św. Bogurodzicy Eleusy, do której zawsze ustawia się kolejka wiernych. Niestety spokój zwiedzania, mocno zakłócają prowadzone prace remontowe.

Teraz pozostaje nam jedynie zatankować się tanim paliwem (w Bułgarii paliwo w polskiej cenie) i dotrzeć do granicy z Turcją. Ponownie przemierzamy obszar bułgarskiego niedostatku i o zmroku stajemy na granicy. Odprawa z marszu, później jeszcze 15km dojazdu do Edirne i już jesteśmy w centrum miasta, w zarezerwowanym wcześniej hotelu „Trakya City Hotel” (160 lira ze śniadaniem). Tuż za granicą, wymieniliśmy pieniądze 1$ USD = 3.55 TRY lira turecka, co powoduje, że możemy potraktować turecka walutę dokładnie „jeden do jeden”. Tam też wykupujemy winietę na autostrady (za odcinek do Safranbolu, ok 500km wyliczono nam 80lira).

Podsumujmy krótko przejazd wioszczynami, czy jak kto woli wygnajewami od granicy polskiej, do opuszczenia granic Unii Europejskiej:

Słowacja: stagnacja, brak poważnych inwestycji, już a pierwszy rzut oka widać, że ludzie pozbawieni są rozmachu w przedsiębiorczości.

Węgry: wszystko to co na Słowacji i… nadal w używaniu są Trabanty, Łady i Wartburgi, stanowczy niedobór kapitałów, ludzie nawet nie malują zardzewiałych płotów, które pamiętają czasy komuny.

Rumunia: w rejonie, poprzez który przejeżdżaliśmy, wzdłuż granicy z Serbią, nie wypada dużo lepiej, aczkolwiek czuć, że ludzie są operatywni, tylko środków brak. Ci co je posiadają, inwestują i tworzą nową wizję dla innych. Znamy z poprzednich przejazdów, tereny o bardziej dynamicznym rozwoju.

Bułgaria: skansen komuny z patyną minionych 25lat ze specjalnym dodatkiem braku działania wszelkich służb państwowych. Nawet farba opuściła drogowskazy i nie widać napisów, krawężniki się wykoleiły, a chodniki zarosły trawą, przystanki autobusowe to jakaś forma zardzewiałej konstrukcji żelaznej, niczym nie ustępująca miejscowym pawilonom spożywczym… i tu i tam szyby dawno wytracone. Remonty i malowanie zawieszono do odwołania, widok jeżdżącego Moskwicza (myślę, że niewielu pamięta jak to auto wyglądało), nie należy do rzadkości… tylko chłopcy, do jeszcze czynnego pawilonu zajeżdżają furmanką, by napić się piwa z rana… bo jakoś trzeba ten dzień inaugurować, by móc w najbliższej perspektywie… zapracować na kieliszek chleba.

Polska > Słowacja > Węgry > Rumunia > Bułgaria > Edirne > Turcja – 1830km

09.01.2018r – wtorek

Edirne > Istambuł > Gebze > Duzce > Akcakoca – 480km

Ponieważ mieszkamy w samym centrum miasta, a auto mamy na strzeżonym, hotelowym parkingu, rano swobodnie idziemy zwiedzać stare centrum. Edirne jest największym tureckim miastem położonym całkowicie w Europie. Tak, tak, myśląc o Turcji bardzo często zapominamy, że ten kraj ma całkiem spory kawałek europejski. Na trójstyku granic Turcji, Bułgarii i Grecji, leży region nazywany Tracją (ojczyzna legendarnego Spartakusa), a po stronie tureckiej jego stolicą jest właśnie Edirne. Miasto ma burzliwą historię, było założone w 120 r.n.e. przez rzymskiego cesarza Hadriana i nazwane na jego cześć Hadrianopolis. Z biegiem lat przyjęła się nazwa Adrianopolis (Adrianopol). Po podziale Cesarstwa Rzymskiego, Adrianopol przypadł Cesarstwu Wschodniemu. Pozostał w granicach Bizancjum do 1361 r., kiedy to zdobyli go Turcy Osmańscy. W 1365 r. uczynili go nową stolicą imperium. Miasto pozostało nią z przerwami aż do zdobycia Konstantynopola, czyli do 1453 r.

A jak wygląda Edirne dzisiaj? Klimatem przypomina zwykłe prowincjalne miasteczko, odwiedzane głównie przez turystów zakupowych z Bułgarii i Grecji oraz z rzadka przez innych turystów europejskich jadących tędy tranzytem (w pobliżu znajduje się największe tureckie lądowe przejście graniczne Kapitan Andreevo/Kapıkule). A szkoda, bo jest tutaj co obejrzeć. Mieszkańcy nazywają je miastem-muzeum z jego meczetami, bazarami i łaźniami, licznym starymi mostami oraz ruinami wielu budowli. Najwspanialszym świadkiem dawnej potęgi Edirne jest meczet „Selimiye Camii” wzniesiony około roku 1575 dla sułtana Selima II przez genialnego architekta Sinana, który był czynny zawodowo przez 50 lat i wzniósł ponad 400 budowli. Sułtan Selim II zmarł w 1574r. nie doczekawszy ukończenia dzieła. Meczet poszczycić się może między innymi czterema minaretami o wysokości 71m każdy (jedne z najwyższych minaretów w świecie islamu). Wystrój Selimiye jest bardzo bogaty, a dekoracje godne są dworu sułtańskiego. Najpiękniejsza jest główna kopuła o szerokości 31m, która wyłożona jest cudowną mozaiką z kolorowej ceramiki. W 2011 roku kompleks Selimiye został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Oryginalne założenie obejmowało ulokowany centralnie meczet Selimiye wraz z dziedzińcem i gmachy dwóch medres, szkoły koranicznej i szkoły prawniczej, rozmieszczonych symetrycznie w południowych narożnikach placu. W 1580r. po stronie zachodniej wzniesiono halę targową „Semiz Ali Pasa Arastasi”, czynsz zapewniał dochód na utrzymanie świątyni. Jedno z wejść do meczetu prowadzi przez bazar Selimiye Arastası. W Edirne znajduje się kilka tradycyjnych krytych bazarów. Można tam zaopatrzyć się zarówno w owoce i warzywa oraz ubrania, jak i tradycyjne pamiątki z Edirne, w tym tzw. „meyve sabunu”, czyli kolorowe mydełka w kształcie rozmaitych owoców, aromatyzowane olejkiem różanym… faktem jest, że przy pierwszym spojrzeniu zastanowiło nas, po co komu tak tandetne plastikowe atrapy owoców, czy miejscowi przyozdabiają nimi domowe stoły?… kiedy okazało się, że to mydełka… to i historia miotełek nie wydała nam się dziwna… są to tzw. miotły panny młodej, ozdobione lusterkami i wstążkami. W dawnych czasach miotła wywieszona przed domem oznaczała… że zamieszkuje go dziewczyna gotowa do zamążpójścia. Wyrób mioteł podniesiono do rangi sztuki, o czym świadczy pomnik miotlarza w centrum miasta.

Przed południem kończymy zwiedzanie i ruszamy na trasę, tak aby dotrzeć gdzieś nad Morze Czarne, niezbyt daleko od Safranbolu, do którego chcemy dotrzeć jutro o względnie wczesnej porze. Mkniemy więc, tym razem autostradą, podziwiając rozmach z jakim Turcja się rozwija. Po pasywnej Bułgarii, tu wszystko tętni życiem i wszędzie widać tęgie inwestycje. Pod wieczór docieramy do Akcakoca i wynajmujemy pokój w hotelu „Otel Vadi” (140lira pok.2os. ze śniadaniem)

10.01.2018r – środa

Akcakoca > Zonguldak > Karabuk > Safranbolu (UNESCO) – nocleg: Gunes Konak, Akçasu Mahallesi Kaçak Sokak, 78600 Safranbolu, Turcja tel: +90 370 712 78 79, GPS N 041° 14.744, E 32° 41.772 – 200km

Ranek przywitał nas mgłą znad Morza Czarnego, nawet nie widać jego toni. Jedziemy pierwsze kilometry wzdłuż brzegu, aby następnie poprzez góry przebić się do Safranbolu. Droga jeszcze miejscami w budowie i przebudowie, czteropasmową jezdnią pokonujemy dziesiątki tuneli, czuć rozmach inwestycji, choć ruch bardzo niewielki, wręcz sporadyczny… co znaczy wyobraźnia i rozsądne planowanie. Po południu jesteśmy na miejscu. Ponieważ byłem w tym miejscu 15lat temu na motocyklu, nie rozpoznaję dojazdu do zabytkowej części miasta. Zabudowa poprzedzającego miasta Karabuk, połączyła się w ciągu tego okresu z Safranbolu, tworząc wielką, nowoczesną aglomerację. Na szczęście odległa o 2km historyczna ostoja pozostała nietknięta. Jedyną zmianę, którą natychmiast zauważam, to brak osiołków, które wpisane były w owym czasie w atmosferę tej miejscowości. Safranbolu to unikalne skupisko świetnie zachowanych, tradycyjnych domów osmańskich. Niepowtarzalna atmosfera tego miejsca, działa niczym wehikuł czasu i przenosi nas w świat tureckiego miasta z czasów od XVII do XIX wieku. Spacerując zabytkowymi uliczkami Safranbolu, oglądamy charakterystyczną dla niego zabudowę. Tworzą ją konaki – trzykondygnacyjne budynki z wysoką podmurówką i drewnianymi piętrami. Na najniższej kondygnacji mieściły się magazyny, stajnie. Środkowa część przeznaczona była na pokoje dzienne i kuchnię, a na najwyższej znajdowały się pokoje prywatne. Są przykładami solidnej tradycji architektonicznej, w jasny sposób odzwierciedlającej życie tureckie w minionych wiekach. Te domy ukształtował styl życia, charakteryzujący się bezpieczeństwem finansowym, licznymi rodzinami typowymi dla tego okresu oraz technologią przekształcona w sztukę.

Sprytni obywatele miasta posiadali niegdyś dwie rezydencje… zimową, usytuowaną w centrum Safranbolu oraz letnią… na terenie tzw. Winnic (tr. Bağlar). Zbytek luksusu?… być może, ale miasteczko należało do bardzo zamożnych i jego mieszkańców było stać na utrzymanie dwóch domów. Jakie więc było źródło bogactwa Safranbolu?… odpowiedź kryje się w nazwie miasta, która oznacza dosłownie „Miasto Szafranu”. W czasach historycznych miejsce to słynęło z uprawy szafranu (kwiatu z rodziny krokusów). Rozwinął się tu handel tą drogą przyprawą. Również dzisiaj, w wiosce Davutobası (22 km na wschód od Safranbolu) uprawia się kwiaty szafranu i pozyskuje jeden z najlepszych gatunków tej przyprawy na świecie. Szafran to jedna z najdroższych przypraw na świecie… jeżeli porównać jego cenę za gram do ceny złota, to okaże się bardziej cenny od szlachetnego kruszcu. Zastosowanie w kuchni i lecznictwie datuje się na czasy starożytne. Sumerowie i Grecy doceniali nie tylko walory smakowe szafranu, lecz także właściwości lecznicze i wykorzystywali go w m.in. leczeniu przeziębień, szkarlatyny… ale także jako afrodyzjak. W starożytności zabarwione szafranem tkaniny były oznaką przynależności do wyższych sfer. W Persji trzewiki barwione na żółto szafranowymi znamionami mogli nosić jedynie królowie. Wg Homera szafranowym pigmentem pokryte były suknie noszone przez Nimfy i Westfalki. Fenicjanie zaś barwili szafranem welony panien młodych. Rzymianie i Grecy wodą szafranową skrapiali teatry. Podczas ważnych uroczystości wyściełali kwiatem szafranu podłogi, a dla „wzmocnienia ducha” popijali szafranowe herbatki. Okazuje się, że szafran może poprawiać nastrój i dziś!… nowe odkrycia medyczne stawiają szafran w alternatywie do dziurawca w leczeniu depresji. Szafranu używa się również jako naturalnego barwnika, zwłaszcza do wyrabianych w tym rejonie dywanów. Coś z naszego „podwórka”… „pieprzno i szafranno moja mościa panno”… to zalecenie królowało w staropolskiej kuchni! Obfite przyprawianie tłustych mięsiw przez zamożniejsze warstwy społeczne miało być odzwierciedleniem zasobów finansowych.

Safranbolu znane jest także z produkcji obuwia, miejscowi szewcy szyli buty dla osmańskiej armii w czasie I wojny światowej. W czasach osmańskich Safranbolu leżało na słynnym Szlaku Jedwabnym. Handel wpłynął na wzbogacenie się miasta, które stało się jednym z ulubionych miejsc arystokracji osmańskiej, osoby związane z sułtanem i dworem miały tu swoje rezydencje.

Dziś miasto słynie nie tylko z szafranu oraz delikatnych, wyjątkowo słodkich winogron, ale przede wszystkim z 1008 bardzo dobrze zachowanych, tradycyjnych budynków osmańskich. Domy Safranbolu zostały wpisane w 1994 r. na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W sercu historycznej dzielnicy mieści się meczet „Kazdagli Camii”, zbudowany pod koniec XVIIIw., można go rozpoznać po stożkowym zadaszeniu pokrytymi ozdobnymi dachówkami. Największym meczetem jest jednak „Koprulu Mehmet Pasa Camii”. Innym ważnym zabytkiem są XVII-wieczne łaźnie „Cinci Haman” o nietypowej konstrukcji… kąpieliska znajdują się pod przeszklonymi kopułkami, a nad całą budowlą góruję dwie kolejne kopuły o imponujących rozmiarach. Wyróżniającym obiektem jest też ogromny karawanseraj „Cinci Han”, dawny zajazd dla podróżujących karawan, składający się z ponad 60 pomieszczeń o różnym przeznaczeniu i zakończony otwartym dziedzińcem. Odwiedzamy „Historic House Museum” (wstęp 4 lira od os.)… ciekawa architektura, oryginalne meble i stroje.

Polecamy szczególnie zakwaterowanie „Gunes Konak”, konak z 250-letnią historią, rozsądna cena (150 lira), tuż obok centrum, czysto, schludnie i niezwykle mili gospodarze. Nocleg w takim domu, to wręcz obowiązek… taki sam jak wypicie herbaty i spróbowanie rachatłukum…czyli lokum, nazywane również tureckim przysmakiem (Turkish Delight), to prawdopodobnie najbardziej słynna odmiana tureckich słodyczy. W Polsce od dawna znane było pod nazwą rachatłukum, którą upowszechnił Henryk Sienkiewicz w powieści „Pan Wołodyjowski”, w której to tytułowy bohater, „Mały Rycerz” przywoził ukochanej Baśce rzeczone rachatłukum jako wielki przysmak orientalny. Co do mieszkańców Safranbolu… sympatia jaką nas tu owijają mieszkańcy jest godna podziwu, co rusz pijemy herbatki, zajadamy miejscowe słodkości (lokum) i specjały, rzemieślnicy w warsztatach chwalą się swymi wyrobami i wdzięcznie pozują do zdjęć. Wieczorne obejście miasteczka miało na celu sprawdzenie oświetlenia… wypadło słabiutko.

18-01-10-safranbolu-map

11.01.2018r – czwartek

Safranbolu > Hattusa ( Boğazkale ) > Amasya - 490km

Opracowując trasę, alternatywną do poprzedniego przejazdu z 2015r., mocno się nagłowiłem, aby znaleźć coś ciekawego i zarazem wyjątkowego. Jednym z takich miejsc było mało opisywane, ale umieszczone na liście UNESCO, stanowisko archeologiczne Hattusa, położone w pobliżu miejscowości Bogazkale w Anatolii, około 145 km od Ankary. Pokonanie 300km krętymi drogami przez góry, zajęło nam ponad 4h.

Bogazkale to niewielka miejscowość w środkowej Turcji. W XIXw. w pobliżu miasta odkryte zostały pozostałości dawnej stolicy imperium hetyckiego, Hattusas. Założona została około 2000 roku p.n.e. Za panowania króla Labarna z Kussary, który w późniejszym czasie przybrał imię Hattusilis, miasto zostało otoczone potężnymi murami obronnymi z pięcioma monumentalnymi bramami. Upadek Hattusy, jak i całego państwa hetyckiego nastąpił około 1200 roku p.n.e. Ponownie odkryte i zbadane tego miejsca miało miejsce na przełomie XIX i XXw. przez niemieckiego archeologa Hugo Wincklera. Dzisiaj, o tym potężnym niegdyś mieście, świadczą imponujące ruiny, w których odnaleźć można pozostałości licznych rezydencji oraz świątyń, a także relikty pięciu bram wzniesionych na olbrzymich blokach skalnych. Rozległe stanowisko archeologiczne jest dobrze oznakowane (wstęp 8 lira od os.) i ruszamy specjalnie przygotowaną, wybrukowaną drogą o długości 6km na historyczną trasę. Choć to jedynie ruiny, nasza wyobraźnia podpowiada, jak wielka i rozległa była stolica tego starożytnego państwa.

Z uwagi na niezwykle cenną i unikalną koncepcję urbanistyczną, w 1986 roku ruiny starożytnego miasta Hattusas zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Przez niemal tysiąc lat, państwo Hetytów było jedną z potęg Azji Mniejszej. Tym bardziej zaskakujący jest fakt, że na pierwsze ślady ich cywilizacji natrafiono dopiero w XIX w. Okres największej świetności imperium Hetytów przeżywało w XIII w p.n.e. Wówczas obejmowało ono obszarem niemal całą Anatolię i konkurowało o wpływy z Egiptem na południu i Imperium Asyryjskim na wschodzie. W roku 1274 p.n.e. doszło do bitwy pod Kadesz (obecnie Tel nebih Mend, miasto i twierdza w starożytnej Syrii nad Orontesem niedaleko Damaszku), w której siły Hetytów starły się w wojskami egipskimi. Była to prawdopodobnie największa w historii bitwa z udziałem rydwanów… brało w niej udział od 5-6tys. pojazdów. Egipcjanie pokonali Hetytów, ale nie zdołali ostatecznie rozegrać tego zwycięstwa na swoją korzyść i nie zdobyli twierdzy Kadesz. Jak zwykle, również i dzisiaj działa tu propagandowy przekaz, gdyż pada pytanie… komu przypadło ostateczne zwycięstwo? Obie strony przypisywały sobie ten zaszczyt. Nie można być pewnym ostatecznego wyniku starcia wojskowego, tym niemniej zwycięzcą długofalowym okazali się Hetyci. Bezpośrednio po bitwie Ramzes II wycofał swoje siły daleko na południe, nie realizując postawionego przed kampanią celu… podboju terytoriów na północ od Kadesz. Co więcej, wycofujące się wojska egipskie były ścigane przez Hetytów aż po okolice obecnego Damaszku. Ostatecznie wojna zakończyła się pokojem, Hetyci i Egipt podzielili się Syrią, a Ramzes II pojął za żonę Hetytkę Nefertari.

Po objeździe rozległych ruin, jedziemy następne 170km do miejscowości Amasya. Tereny zamieszkują Kurdowie i Turcy. Po zabudowaniach widać zdecydowanie, gdzie znajdują się ich domostwa. Piękny przejazd, w malowniczym terenie. Na trasie pierwsze tureckie tankowanie, gdyż na paliwie z Bułgarii nie dotrzemy do granicy z Iranem. Tankujemy już tu, gdyż natrafiliśmy na prywatną stację paliw, gdzie olej napędowy kosztuje 4.58lira i tankują się same Tiry – normalnie w całej Turcji cena waha się pomiędzy 5.20, a 5,40 lira za litr, etylina w podobnej cenie. Już po zmroku, docieramy do historycznego miasta Amasya, które jest położone w wąskiej dolinie rzeki Yeşilırmak, a z obu stron ograniczają ją strzeliste szczyty Gór Pontyjskich. Z takiej lokalizacji wynika jej niezwykła fotogeniczność, jak również strategiczne znaczenie na szlakach komunikacyjnych wiodących przez Anatolię. W Turcji Amasya słynie natomiast jako „stolica jabłek”. Nocny widok znad brzegów rzeki Yesilırmak (Zielona Rzeka)… wprowadza w szok nietermiczny. Safranbolu było zniewalające, ale w tym miejscu.. zostaliśmy bezlitośnie uwiedzeni. Zostawiamy auto nad brzegiem rzeki i idziemy podziwiać doskonałe „pocztówki”, podkreślone świetlną iluminacją. Efektem tych spacerów są przedstawione zdjęcia i wyszukane miejsce na dzisiejszą noc. Jest nim zabytkowy konak (oryginalny, historyczny budynek tego regionu), część kompleksu hotelowego „Emin Efendi Konaklari” (za 180lira, mamy pokój wychodzący 1/3 swej powierzchni nad rzekę , o dumnej nazwie „pokój różany”.

Podczas spaceru wzdłuż rzeki, natknęliśmy się na pomnik starożytnego podróżnika, Strabona, gdy w zadumie przegląda mapy. Właśnie tu, w Amasyi u kresu czasów pontyjskich, w 63 p.n.e. urodził się ten wielki podróżnik, nazywany „pierwszym geografem”. Zawdzięcza to miano autorstwu 17 książek z tej dziedziny (oprócz 47 tomów historycznych), które są czymś w rodzaju encyklopedii, zawierającej podstawowe definicje geograficzne, opisy znanych mu krajów, około 4 000 nazw geograficznych oraz wiele informacji z zakresu nauk przyrodniczych, medycyny, historii i innych… Jest to najważniejsze dzieło geograficzne starożytności. Jego geografia, miała cechy geografii polityczno-wojskowej dla elit, dlatego zawiera opisy zasobności krain, handlu, wytwórczości i potencjalnych konfliktów etnicznych. Strabon posiłkował się wiedzą 200 lat starszego Eratostenesa, 100 lat starszego Hipparcha oraz z Klaudiusza Ptolemeusza i Posejdoniosa. Za Hipparchem cytował, że nie ma dobrej geografii bez współrzędnych geograficznych. Strabon nie był jedynie teoretykiem, ale również podróżnikiem, który odwiedził Europę, zachodnią część Azji oraz Afrykę północną, ponoć dotarł aż do granic Etiopii. Nie omieszkaliśmy zrobić sobie fotki w tak znamienitym towarzystwie.

18-01-11-amayasa-map

12.01.2018r – piątek

Amasya > Turhal > Tokat > Sivas > Divriği – 400 km

Ranek przywitał nas mgłą i deszczem. Cieszymy się, że wczoraj wieczorem udało się nam zrobić kilka fotek, gdyż dzisiaj pogoda nam nie sprzyja. Jednak nie odpuszczamy, wypożyczamy z recepcji parasol i obchodzimy miasto. Amasya ma niezwykłą historię, zamieszkana nieprzerwanie od 7500 lat, nosiła w czasach hetyckich nazwę Hakmis. Po Hetytach zamieszkiwali ją Frygowie, Kimerowie, Lidyjczycy, Persowie i Ormianie. W IV wieku p.n.e. została zdobyta przez wojska Aleksandra Wielkiego, a następnie, w latach 333 – 63 p.n.e. stała się stolicą Królestwa Pontu. Pamiątką po tych czasach, są górujące nad miastem grobowce wykute w skałach oraz okazałe ruiny cytadeli bizantyjskiej, wzniesionej na ruinach pontyjskiego akropolu. Grobowce musieliśmy zobaczyć z oddali, są wkomponowane w strome, skalne zbocze, na którym góruje cytadela „Harsena Kalesi” (wstęp 5lira od os.). Pod cytadelę prowadzi droga, więc nie musieliśmy się tam wspinać w deszczu. Podziwiamy panoramiczne widoki z terenu twierdzy i kawiarni tuż na zboczu. Trudno sobie w takim miejscu odmówić przyjemności wypicia kawy po turecku, w kawiarence z tak panoramicznym view. Zaglądamy jeszcze do „Sabuncuoglu Tip veCerrahi Muzesi”, czyli „Muzeum Historii Medycznej i Chirurgii” (wstęp 5 lira od os.). To ważne miejsce (pierwszy szpital), w którym pacjenci byli leczeni, bądź uzdrawiani w czasach Seldżuckich i Imperium Osmańskiego. Można tu zobaczyć niegdyś używane narzędzia chirurgiczne (ręcznie wykonywana praca), instrumenty muzyczne (muzykoterapia) i system leczenia wodą (aquaterapia)… a wszystko to służyło leczeniu chorób psychicznych.

Również w czasach nowożytnych Amasya była świadkiem ważnych wydarzeń historycznych. To właśnie tutaj 22. czerwca 1919 roku, twórca nowoczesnego, laickiego państwa tureckiego, Mustafa Kemal Ataturk, wraz ze współtowarzyszami walki ogłosił rozpoczęcie tureckiej wojny o niepodległość. W konsekwencji po powstaniu Republiki Tureckiej, znaczna część ludności Amasyi została przesiedlona do Grecji, a jej miejsce zajęli Turcy przybyli z terenów, które przypadły Grekom.

W południe opuszczamy, to piękne miasto i jedziemy na płd.-wsch. do Divrigi. Trasa o długości 400km prowadzi górzystą, dobrą drogą przez Turhal, Tokat i Sivas. Dopiero dzisiaj, po siedmiu dniach podróży, dopadła nas zimowa aura, która mocno utrudniała podróż, a mgła i padający śnieg, skutecznie unicestwiały myśli o zobaczeniu czegoś zajmującego. Pod wieczór docieramy do Divrigi i wynajmujemy pokój w hotelu „Kosk Otel” (130lira pok.2os. ze śniadaniem). Na miejscu dowiadujemy się , że najważniejszy obiekt dla którego tu przybyliśmy, Wielki Meczet (Ulu Camii) wpisany na listę UNESCO, jest od 2015r. w remoncie, który potrwa jeszcze pięć lat. Co uda się zobaczyć?…

18-01-12-divrigi-map

13.01.2018r – sobota

Divrigi > Kemah > Erzincan > Erzurum – 380km

Ranek przywitał nas względną, jak na tę porę roku pogodą, 2ºC, lekka mgiełka i umiarkowane zachmurzenie. Ponieważ zakwaterowanie mamy w samym centrum tego małego miasteczka, spacerkiem idziemy na pobliskie wzgórze w stronę „Wielkiego Meczetu i Szpitala”, czyli „Ulu Camii”. Teren wokół otoczony blaszanym płotem, a cały obiekt w wielkiej plątaninie stalowych konstrukcji . Prostokątny kompleks budynków zajmuje płd.-zach. zbocze wzgórza, na którym wznoszą się potężne mury obronne i ruiny twierdzy „Divrigi Kalesi”. Po obejściu wokół obiektu, ubłagałem prowadzących budowę, aby choć na chwilę było nam dane wejść za ogrodzenie, zaglądnięcie do środka i zrobienie dosłownie kilku fotek. Opiekun, młody Turek mówiący po angielsku, najpierw nie wyraził zgody, jednak za namową niemieckiego szefa renowacji, finalnie pozwolono nam wejść pod nadzorem i ująć to cudo okiem obiektywu. Okazuje się, że cały budynek będzie nakryty monstrualnie wielkim dachem i dopiero wtedy nastąpi remont właściwy, a prace mogą potrwać nawet sześć lat. Wnętrze nie podlega renowacji, gdyż skromny, raczej surowy wystrój zachował się doskonale. To arcydzieło islamskiej architektury, składa się z meczetu z dwoma kopulastymi grobowcami, sanktuarium oraz przylegającego do niego szpitala psychiatrycznego (Darussifa). Świątynia ta wzniesiona została w latach 1228-1229 z polecenia ówczesnego emira Ahmeda Szacha oraz jego żony Fatimy Turan Melik i stanowi dziś jeden z cenniejszych przykładów architektury seldżuckiej w Anatolii. Głównym powodem wpisania kompleksu meczetowego na listę UNESCO były ornamentalne bramy, zdobione reliefami z motywami geometrycznymi oraz inskrypcjami w języku arabskim. Te trzy wysokie wnękowe portale, z ich wybujałą dekoracją, zarówno kwiatową i geometryczną, stanowią dość wyszukany obraz, ale jeden z nich, znanyjest  jako „rajski portal”, ponieważ wszystkie dekoracje przedstawiają raj i  jest najbardziej fantazyjny. Wszystkie wersety z Koranu opisujące raj i jego błogosławieństwa, są tam wygrawerowane. Sam meczet jest natomiast bardzo prosty w konstrukcji, z 16 kolumnami oraz fragmentami fresków wewnętrznych.

Zadowoleni z takiego obrotu sprawy, bo mimo wszystko jednak udało się szybkie zwiedzanie obiektu, robimy mały obchód miasteczka, opuszczamy hotel i jedziemy na wzgórze pod twierdzę. Wszystko zamknięte do czasu zakończenia renowacji meczetu, niby prawidłowo, turyści przyjeżdżają zwiedzić meczet, a zamek tylko tak przy okazji. Robimy kilka zdjęć, opuszczamy Divrigi i ruszamy na trasę w kierunku Erzurum. Przy wyjeździe, jeszcze krótkie spojrzenie na łaźnie, czyli „Ali Kaya Hamami”. Droga prowadzi malowniczymi, górzystymi terenami, poprzez kurdyjskie wioski. Po dotarciu do głównej szosy E80, przed Erzincan, pniemy się mocno w góry, aby po pokonaniu przełęczy na 2070m n.p.m zjechać do Erzurum. Tu już panuje regularna zima. Miasto leży na płaskowyżu, na wysokości około 1950 m n.p.m. u podnóży Gór Pontyjskich. W starożytności nosiło nazwę Karin i było stolicą regionu o tej samej nazwie, będącego częścią królestwa Armenii. Po podziale królestwa, pomiędzy Cesarstwo Rzymskie i Persję Sasanidów w 387 r. n.e. miasto przeszło pod zarząd rzymski. Burzliwe były dalsze losy na przestrzeni historii, ale do początków XXw. miasto zamieszkiwała duża populacja Ormian, jednakże w latach 1915-1917 w ówczesnej Turcji, także w Erzurum doszło do ludobójstwa Ormian i obecnie całkowicie zamieszkałe jest przez Turków.

Dzisiejsze Erzurum kojarzone jest przede wszystkim ze stolicą sportów narciarskich, gdyż jest to rejon, w którym już od listopada utrzymują się dobre warunki śniegowe, a sezon kończy się w maju. W 2010 r. zakończono budowę kompleksu skoczni narciarskich „Kiremitliktepe”. Niedaleko położone są także ośrodki narciarskie „Konakli Alp Disiplini Kayak Tesisi” z trasami narciarstwa alpejskiego oraz „Palandoken Ski Resort” z trasami snowboardowymi. Skocznie rzeczywiście okazałe, tylko jakby mało używane. W Erzurum zwiedzanie zaczynamy od „Yakutye Medresesi”, czyli „Medresy Jakuta” i szkoły koranicznej z początku XIV w. (wstęp 5 lira od os.). Dziś, turecko- islamskie muzeum sztuki i etnografii, wewnątrz którego zorganizowano ciekawą ekspozycję przedstawiającą przedmioty codziennego użytku i życie tutejszych mieszkańców w dawnych czasach. Jesteśmy na tyle późno, że na jutro zostawiamy sobie zwiedzenia seldżuckich grobowców i innych zabytków.

Próbowaliśmy troszkę przespacerować się po centrum, ale poruszanie skutecznie odstręczał, nagromadzony śnieg i lód na chodnikach, to były istne akrobacje. Za bazę noclegową mamy dzisiaj hotel „Akcay Otel”, położony 50m od głównego, centralnego placu (130lira pok.2os. ze śniadaniem).

18-01-13-erzurum-map

14.01.2018r – niedziela

Erzurum > Dogubayazyt (280 km) < Gurbulak (granica z Iranem) – 315km

Ranek powitał nas śniegiem i mrozem. No cóż, pozostaje nam resztę zwiedzania zrobić z auta. Podjeżdżamy najpierw pod „Uc Kumbetler”, czyli „Trzy Kumbety”, to seldżuckie grobowce z XIII w. Seldżucy, jako wędrowne plemiona przybyli z Centralnej Azji i osiedli na terenach obecnej Turcji. Kompleks zawiera największy grobowiec, który należał do emira Satluka, nie wiadomo natomiast do kogo należą pozostałe dwie kumbety. Informacje przy grobowcach podano również w języku rosyjskim. Nam przypominają budowle ulokowane na terenach Armenii, których jest tam mnóstwo. Tuż obok napotykamy na przyjemnego starszego Turka Hakema, który zaprasza nas do odwiedzenia jego rodzinnego domu, które przygotował niczym muzeum. Trzystuletni dom, to świetnie zachowany „Pasa Bey Konak”. Oprowadził nas po całości trzykondygnacyjnej budowli, objaśniając dokładnie, gdzie i dla kogo przeznaczone były jego części. Wszędzie prezentował oryginalne meble i wyposażenie. Na koniec wspólnie wypiliśmy herbatę, bardzo przyjemna i serdeczna atmosfera, pozostanie nam z pewnością na długo w pamięci. Polecamy, okazuje się, że u pana Hakema Akggula, można przenocować, kontakt pod nr tel. 0530 3297725. Zwiedzanie kończymy w medresie, z której podziwiamy zimowy widok na twierdzę.

Przed południem, żegnając turecki biegun zimna, ruszamy na trasę drogą E80 w kierunku Iranu. Cały czas przemieszczamy się w zimowej aurze. Zahaczamy po drodze do kurdyjskich wiosek, gdzie zewsząd pada propozycja wypicia herbaty i po pokonaniu 280km docieramy do Dogubayazyt. Miasto leży 15 km na płd.- zach. od góry Ararat i 30 km od granicy z Iranem. Byliśmy w tym miejscu trzy lata temu i również wtedy nie było nam dane zobaczyć świętej góry Ormian, Araratu, przez Turków nazwanej Agri Dagi (5.137m n.p.m.). Poprzednim razem zwiedzaliśmy na pobliskim wzgórzu pałac „Isha Pasha Sarami”, więc teraz pozostało nam tylko dojechać do Gurbulak, czyli granicy z Iranem i odbyć procedury graniczne. Ale najpierw bardziej priorytetowe zabiegi… wg prawa szariatu, zakładam nakrycie głowy, w tym wypadku czapkę, bo jest zimno, natomiast Wojtek próbuje ominąć karę więzienia i… miesza whisky z coca-colą, oryginalne butelki oczywiście wyrzuca, natomiast wino zadekowane w jednej z tysiąca tajnych skrytek… taka to konspiracja. Gotowi do odbycia procedur, stawiamy się na miejsce.

Całość zajmuje około dwóch godzin, a wszystko za sprawą, że odprawiamy się w kolejce autobusów. Oczywiście znaleźli się od razu „pomagacze” z biura turystycznego, ale okazali się przydatni w ganianiu po okienkach i omijaniu do nich kolejek. Za usługi, wynegocjowali 20€. Na granicy wymieniamy walutę, okazuje się, że u „koników” dają lepszy kurs, nam dali za 100$USD = 4.200.000 IRR (riali irańskich), natomiast kurs bankowy- 100$USD = 3.500.000 riali. Jak zostać milionerem?… wystarczy przyjechać do Iranu ;-) Irańczycy podczas operowania swą walutą, przekazują informacje o cenie w tomanach, gdzie 1 toman jest równy 10 riali. Wjechaliśmy do Iranu na resztkach paliwa, więc również od razu tankowanie i miła sytuacja, za litr oleju napędowego płacimy 6tys. riali, co w przeliczeniu daje cenę 0,60zł… tak można jeździć! Podjeżdżamy jeszcze 20km, do pierwszej większej miejscowości Maku i korzystając z podpowiedzi naszego GPS-a, dotarliśmy do jedynego hotelu w tym mieście „Gite Sadaf”. Po trzech latach. ponowne zderzenie z irańska rzeczywistością, totalny brak możliwości komunikacyjnych, nie znają nawet cyfr arabskich, oczywiście po wielu umysłowych akrobacjach i negocjacjach ustaliliśmy cenę na 1mln riali (90zł). Hotelowy pokój to raczej apartament z pełnym wyposażeniem dziennym i kuchennym, ale bez śniadania, internetu i ręczników (po godzinie dowieziono ręczniki prosto ze sklepu).

18-01-14-maku-map

… przebiegły sułtan… ewolucja roli religii… i rachatłukum…

… dobrze… dobrze być sułtanem (już tak nazywany jest Erdogan)

… pałac biały mieć i duży (swoim Ak Saraj przebił Ceausescu, Sułtana Brunei, Biały Dom, Kreml i wiele innych)

… żyć w przepychu i z rozmachem (władza i pieniądze deprawują w jednakowym stopniu)

… cichcem stary system burzyć (cenzura w telewizji, system filtrujący internet, teoria ewolucji Darwina wycofana ze szkół, powolna ewaporacja Ataturka)

… i z religią iść pod rękę (kierunek religijnej dyktatury, Erdogan kiedyś powiedział: meczety są naszymi koszarami, minarety są naszymi bagnetami, kopuły są naszymi hełmami, a wierni są naszymi żołnierzami)

… westchnąć, wspomnieć z sentymentem (stare dobre czasy Imperium Osmańskiego)

… z pozłacanej szklaneczki pić herbat bez liku (odnaleziono rzekome zapisy w Koranie, które miały świadczyć, że picie kawy jest niezgodne ze świętym tekstem i stwierdzono, że jest to napój heretyków)

… niech przyniosą rachatłukum (lokum, turecki przysmak w różnych wersjach)

… zamknąć oczy i pomarzyć (a gdyby tak powiększyć Imperium Tureckie?… historia lubi się powtarzać)

… jak zjednoczyć świat islamu przeciwko „eurofaszyzmowi”? (kryzys migracyjny to nic innego jak zaplanowana islamska inwazja)

… i co?… i co? (no przecież Jan III Sobieski nie przyjdzie z odsieczą)

… a tymczasem… (skazuję na niebyt Kubusia Puchatka łącznie z nieczystym zwierzęciem prosiaczkiem, eliminuję świnkę Piggy z Muppet Show, blokuję strony związane z teorią ewolucji i Darwinem, a Wikipedię odprawiam, bo zwyczajnie zagraża bezpieczeństwu państwa i jest nieprzyzwoita, natomiast programy randkowe, które nijak nie przystają do tradycji i zwyczajów tureckich, też przepędzam w nicość).

… oj… dobrze… dobrze być sułtanem… absolutną władzą szastać… zostać kiedyś Sulejmanem… wspaniałością być i basta…

…Wiola…

Jeśli ktoś ma ochotę zobaczyć więcej Turcji, zapraszamy na poprzedni przejazd sprzed trzech lat (kliknij tutaj)

15.01.2018r – poniedziałek

Maku > Urmai > Bukan – 500km

Ranek przywitał nas totalną zimą. Z polski wyjechaliśmy w wiosennej aurze, a na dobre zima dotarła do nas dopiero w Iranie… nieco dziwne! Ponieważ naszym pierwszym celem do którego chcemy dotrzeć, jest ormiański monastyr wpisany na listę UNESCO, toteż rozpytujemy jak tam dotrzeć. Kłopoty z porozumiewaniem nie ułatwiają zadania, a my tak do końca nie jesteśmy pewni, czy nas prawidłowo kierują i czy w ogóle wiedzą o co chodzi. Z mapy wynika, że najpierw należy jechać ok 30km drogą nr.32 w kierunku Tabriz i tam, zboczyć do miejscowości Shot. Tak uczyniliśmy i z tylko jedną pomyłką (brak oznakowanego zjazdu), dotarliśmy do Shot. Tam potwierdziliśmy zgodność kierunku u taksówkarzy i jedziemy następne 40km, pnąc się mocno w góry. Po wyjeździe na rozległy płaskowyż, mamy wreszcie drogowskaz z informacją, że za 5km dotrzemy do celu. Klasztor otoczony murami położony jest na skraju wioski Qara Kelisa. Zimowa aura dodaje dzisiaj ciekawego obrazu tej budowli, jedynie bilet wstępu niezwykle drogi 200tys. riali od os.(20zł) dla obcokrajowców, miejscowi płacą jedynie 30tys. riali… ot taka segregacja turystyczna.

Pięknie zdobiony kościół św. Tadeusza „ Armenian Monastic Ensembles”, bądź „The Saint Taddeus Monastery – World Herritage Site”, do którego pielgrzymują wierni, stanowi przykład ormiańskiej tradycji architektonicznej. Budowla sięga VII w., ale była wielokrotnie niszczona wskutek trzęsień ziemi i jej teraźniejsza forma architektoniczna pochodzi z 1811r.. Ormianie jednak utrzymują, że Qara Kelisa, jest pierwszym na świecie kościołem i została zbudowana w 68 r.n.e przez jednego z apostołów Jezusa, Świętego Tadeusza, który podróżował do Armenii, a następnie do części imperium perskiego, aby głosić nauki Chrystusa i ponoć jest to miejsce jego pochówku. kościół jest corocznie miejscem gromadzenia się Ormian w Iranie, a nawet sąsiednich krajów z okazji corocznej ceremonii „Dnia Świętego Tadeusza”. Jednym z rytuałów podczas trzydniowej pielgrzymki jest chrzest ormiańskich dzieci i młodzieży, ponieważ niektórzy wierzą, że chrzest ich dzieci w pierwszym kościele Jezusa Chrystusa i miejsce męczeństwa jego apostołów, przyniosą błogosławieństwa. Dla Ormian ceremonia w Qara Kelisa, jest połączeniem motywów teologicznych, rasowych, tradycyjnych, rodzinnych, emocjonalnych i rozrywkowych, a także podróżowania i cieszenia się letnią pogodą oraz odwiedzania przyjaciół i krewnych, a wszystko to połączone jest z biesiadowaniem, jedzeniem i piciem.

Zjeżdżamy z gór do Qara Ziya Eddin i kierujemy się na południe, w strone miejscowości Khoy, wzdłuż granicy z Irakiem. Dalej jedziemy wzdłuż brzegów jeziora Urmia, czyli Daryacheh ye Orumiyeh, bądź Lake Orumiyeh… a raczej wzdłuż pozbawionej wody przestrzeni po nim. O ile 20 lat temu przyjezdni ściągali tłumnie, żeby zażywać solankowych kąpieli w leczniczych wodach i błotach, dziś tylko mieszkańcy pobliskich miast, Urmii i Tabrizu, wpadają tu na weekend, żeby zrelaksować się w słonej mazi. Południowa część jeziora, teraz zupełnie wyschnięta, jest pełna „pamiątek” po niegdysiejszej świetności regionu: prowadzących donikąd pomostów czy zardzewiałych statków wycieczkowych, tkwiących nieruchomo na suchej równinie… cóż za podobieństwo do znajomego Morza Aralskiego… tutaj też ktoś wyjął korek z dna?… nie!… to tylko wynik źle prowadzonej gospodarki rolnej i melioracyjnej. To największe jezioro Iranu o wielkości państwa Luksemburg, dotknęła klęska ekologiczna i obecnie pozostało z niego niespełna 10% niegdysiejszej powierzchni. Pogoda niestety uniemożliwia robienie zdjęć, na przemian śnieg, deszcz i mgła dokładnie zasłaniają widoczność. Jadąc dalej przez Orumiyeh, Mahabad, już po zmroku docieramy do Bakan, gdzie musimy znaleźć lokum na dzisiejszą noc.

Trafiło na skromny pensjonat, aczkolwiek przesadzony w cenie, naszą rozmowę z właścicielem obserwował mężczyzna z biura tuż obok i nawtykał pazernemu hotelarzowi. Ponieważ angielski jest tutaj reglamentowany, a on nieźle posługiwał się nim, tak więc pomógł nam w negocjacjach do tego stopnia… że zabrał nas do siebie do domu, a ponieważ budynek okazał się na tyle okazały, toteż przysługiwało nam całe piętro. Saman (dla znajomych Sami), ugościł nas i od tej chwili robiliśmy rzeczy… które w tym kraju są zabronione i karane więzieniem. Zaczęliśmy od degustacji whisky i wina, w trakcie gładko przeszliśmy do omawiania problemów Kurdów (jesteśmy na terenie Kurdystanu w Iranie)… później zdjęłam z głowy nakrycie, czyli moją czapkę, a to się nie godzi przy obcym mężczyźnie, po czym Sami uruchomił kurdyjską muzykę i zaczęły się tańce (taniec jest oficjalnie zakazany, a tym bardziej mężczyzny z kobietą, która nie jest członkiem jego najbliższej rodziny)… za grzeszną uważa się też dowolną muzykę, która może do niego zachęcać. W kilka godzin nazbierało się paragrafów, a to nie koniec… ogarnęło nas orwellowskie źlemówienie na temat obecnego prezydenta Hasana Rouhaniego (położył kres kurdyjskim marzeniom o niepodległości) i Alego Chamenei, choć nie był orłem z prawa i teologii; choć słynął z tego, że pali jak smok, to jemu dostała się scheda po ojcu rewolucji. Mędrcom, którzy wybierają najwyższego przywódcę, podobało się to, że był Chomeiniemu bezgranicznie posłuszny… czyli będzie strzegł islamskiej republiki jak oka w głowie i choć brakuje mu charyzmy poprzednika, twórcy republiki islamskiej ajatollaha Ruhollaha Chomeiniego (ajat Allah, czyli znak Boga, najwyższy przywódca, najmędrszy z mędrców, honorowy muzułmański tytuł naukowy), Ali Chamenei od 30 lat trzyma w garści cały Iran. Stoi nad prezydentem, parlamentem, rządem, sądami, ma ostatnie słowo w każdej sprawie… od polityki i prawodawstwa, poprzez stroje kobiet i plan lekcji w szkołach… aż po program nuklearny.

Ale wróćmy do Samiego, jest importerem produktów medycznych z Chin, żyje mu się doskonale, jest właścicielem 4 domów i jedyne na co narzeka, to wyjazdy zagraniczne do Europy. To spory problem, bo starania o wizę przypominają ceremonię z nieodgadnionym epilogiem… papierologia stosowana i to fundamentalne pytanie… po co??? Spotkanie kończymy około północy i… jutro też jest dzień… co nas spotka?… zaskoczy?

18-01-15-bukan-map

16.01.2018r – wtorek

Bukan > Sanandaj > Kermanshah > Bisotun - 380 km

Żegnamy Samiego i jedziemy dalej. Zima nadal nie odpuszcza, wokół śnieg i mróz (-3ºC). Nadal przemieszamy się przez tereny Kurdystanu, który to wchodzi w skład czterech państw: Turcji, Iranu, Iraku i Syrii. Po zjeździe z płaskowyżu położonego na ok. 2150m n.p.m. do Sanandaj (stolicy Kurdystanu), pogoda poprawia się zdecydowanie i po tygodniu, wreszcie widzimy słońce. Po drodze zaglądamy do jednej z wiosek „Tourism Persanian Village”. Zainteresowanie nami okazało się spore, mężczyźni w luźnych spodniach na gumach, przybiegli natychmiast i już zapraszali nas na herbatę… ano… Anglia nie jest jedynym miejscem, gdzie celebruje się picie herbaty… w Iranie wspólna herbatka (chai)… jest niemal obowiązkowa, a do herbaty tradycyjnie podaje się cukier w kostkach – ghand, oraz cukier z szafranem na patyczku – nabat. Jest jednak wielki pozytyw pochodzenia z Lechistanu, coś o nas wiedzą, wykazują daleko idącą sympatię i znają… Lewandowskiego!

W takiej atmosferze docieramy do Kermanshah, do tero dochodzą piękne krajobrazy i panoramiczne widoki na pobliskie pasma górskie. Naszym dzisiejszym celem jest położona 25km dalej miejscowość Bisotun, gdzie na na klifie skalnym Mount Behistun, znajduje się płaskorzeźba reliefowa wpisana na listę UNESCO.

Obszar wykopalisk znajduje się na wjeździe do miejscowości, lecz jest zupełnie nie oznakowany. Na bramie jakiś mało widoczny napis „Bisotun World Heretage Site”(wstęp 200tys. Riali). To jedna z najsłynniejszych irańskich inskrypcji. Kazał ją wykuć Dariusz I Wielki, miała sławić jego imię. Tekst inskrypcji zapisano w trzech językach: akadyjskim, staroperskim oraz elamickim. Około tysiąc linii tekstu inskrypcji zostało wyrytych na skale około 100 metrów nad drogą. To dzięki niej w XIX wieku zdołano odczytać pismo klinowe. Jednak pierwsze co zobaczymy, to rzeźba przedstawiająca nagiego Herkulesa leżącego na skale. Ciekawostką jest, że jakaś siła sprawcza, postanowiła pozbawić go męskiego przyrodzenia, gdyż tak się przedstawiać… to nie godzi się z islamską religią. Natomiast skalna płaskorzeźba przedstawiająca zwycięstwo Dariusza, którą obecnie można oglądać jedynie z daleka, gdyż od dołu zasłaniają ją rusztowania. Inskrypcja behistuńska została wykonana pomiędzy końcem pierwszego roku panowania Dariusza (marzec 520 r. p.n.e.), a końcem trzeciego roku panowania (518 r. p.n.e.), kiedy to udało mu się stłumić rebelię maga Gaumaty, występującego przeciw poprzedniemu władcy, Kambyzesowi. Dariusz pokonał uzurpatora i stłumił inne rebelie, które ogarnęły jego imperium. Przedstawia on władcę, towarzyszących mu dwóch żołnierzy, oraz dziesięciu pokonanych przez króla buntowników, w tym najważniejszego z nich, Gaumatę, którego Dariusz miażdży stopą. Nad sceną unosi się symbol przedstawiający dostojną postać wyłaniającą się ze skrzydlatego koła – obecnie uważaną za przedstawienie Farna, czyli królewskiej chwały.

Znakomita historia, lecz ekspozycja fatalna, brak trapów i tarasów, aby podziwiać dzieło z bliższej odległości. W obrębie kompleksu mieszczą się jeszcze ruiny budowli, Sherbet Khane” (herbaciarnia) i odrestaurowany karawanseraj, w którym ulokowano pięciogwiazdkowy hotel „Laleh International Inn Hotel”. Tak z czystej ciekawości zapytaliśmy o cenę – 100 $USD za pokój 2os. Jednak menadżer po chwili stwierdził, że dla nas dzisiaj zrobi 50% upustu, tak więc, jak przystało dla zdrożonych podróżników, dzisiaj zamieszkamy w luksusowym, historycznym karawanseraju ze wszystkimi wygodami… i będzie to nasz pierwszy raz, ponieważ nigdy nie nocowaliśmy w karawanseraju i nigdy w aż w tylu gwiazdach.

18-01-16-bisotun-map

17.01.2018r – środa

Bisotun > Khorramabad > Dezful > Susa > Chogha Zanbil – 420km

Rano zdarza nam się co najmniej dziwna sytuacja, my udajemy się na śniadanie do restauracji, a w tym czasie mamy inwigilację pokoju. Wyszło to na jaw, gdyż wróciliśmy się po naszą kawę (tutaj do dyspozycji jest tylko świństwo typu 3in1), a tu facet krząta się po naszym pokoju, tłumacząc… że niby przetyka ubikacje, niby uzupełnia papier toaletowy i że był telefon w tej sprawie. Zgłosiliśmy ten fakt na recepcji, ale co może zrobić recepcjonistka, jedynie przeprosiła. Tak więc, tym razem reżim nas dopadł, ale nie wie, że ta coca-cola w lodówce jest wysoko oprocentowana, a w tym srebrnym worze z kranikiem jest wino. Z wrażeniem niesmaku, opuszczamy to piękne miejsce i długo jeszcze na trasie myślimy o tym zdarzeniu… czy jest coś dziwnego w naszym zachowaniu?… nie!… przecież Irańczycy żyją w konspiracji już dość długo… to coś w rodzaju hipokryzji… taki dysonans pomiędzy życiem zewnętrznym, a domowym… na jakich fundamentach stoi owe państwo wyznaniowe?…ludzie coraz częściej z sentymentem wspominają szacha… a szach nie był jednak święty. Reformy wprowadzone przez Rezę Pahlawiego w 1963 nazwane „Białą Rewolucją” i realizowane przy pomocy ogromnych wpływów z ropy, nie przyniosły zamierzonego efektu. Szach chciał poprawić stosunki z Izraelem, uczynić armię irańską trzecią siłą w świecie. Źle wprowadzone reformy oraz terror doprowadziły do niezadowolenia społeczeństwa. Jego politykę zaczął krytykować ajatollah Chomeini. Na wskutek swojego sprzeciwu został wygnany z kraju. Fale protestu się pogłębiały. W czasie jednego z nich, w czerwcu 1963r. zginęło 15 tys. osób. Choć Iran przechodził okres szybkiego rozwoju, zaczął powoli wchodzić na drogę rewolucji systemowej. Społeczeństwo coraz bardziej inwigilowane i terroryzowane przez rząd, w końcu się zbuntowało. Ajatollah Chomeini stał się ich duchowym i politycznym przywódcą. Na kasetach magnetowidowych przesyłał swoje przemówienia, w których zagrzewał rodaków do walki. Sytuacja zaogniła się do tego stopnia, że szach we wrześniu 1978r. wprowadził stan wojenny, dwa miesiące później uciekł z kraju. Od tego czasu Iran zmienił się w kraj zamknięty, o ustroju łączącym elementy nowoczesnej demokracji z religijną dyktaturą.

Co teraz?… obecnie Iran jest w stagnacji. Choć takie miasta jak Teheran, bądź Esfahan są mocno dofinansowane, to pozostała część kraju, ma się już trochę gorzej. Embarga na dostawę nowych technologii, które zostały nałożone przez kraje zachodnie, odciskają swoje piętno. Ograniczony jest dostęp do internetu, zwłaszcza portali społecznościach. Irańczycy jednak sobie z tym radzą stosując VPN, czyli obejścia blokad. Utrudniona jest emigracja: o ile kraje muzułmańskie stoją otworem dla Irańczyków i dostanie pozwolenia na wjazd nie jest większym problemem, to wjazd do krajów europejskich to już inna bajka… w tym przypadku najlepiej dostać zaproszenie od obywatela Europy.

Choć rząd podpisuje umowy na miliardy dolarów z takim krajami jak Chiny i Malezja na wydobycie ropy, której sprzedaż jest głównym dochodem państwa, to poprawy sytuacji nie widać. Powodem tych problemów jest zła polityka gospodarcza, która jest upaństwowiona i nieefektywna. Ponad 80% gospodarki jest w rękach państwa, a jednocześnie 80% Irańczyków zatrudnionych jest w sektorze prywatnym.

Te wszystkie czynniki sprawiają, że Iran sam się ogranicza. Mógłby być jedną z mocniejszych gospodarek świata, jednak złą polityką, prowadzi ten kraj w kompletnie innym kierunku. Skończyły się stare sankcje, zaczynają nowe… jak w takiej sytuacji układać cokolwiek, nie dostając gwarancji bezpieczeństwa. Natomiast młodzi myślą inaczej, pomimo ograniczeń internetu, widzą jak się żyje na Zachodzie. Chcieliby móc podróżować bez ograniczeń i myśleć swobodnie. Muszą jednak płacić za błąd, który popełnili ich rodzice ponad 30 lat temu, wybierając system państwa wyznaniowego. Ich formą buntu jest niechodzenie do meczetów, który nie przynosi jednak większych efektów, a wszelkie inne objawy protestu są tłumione w zarodku. Dążenie do wolności młodych Irańczyków jest bardzo silne. Większość dziewcząt nie akceptuje zakrywania głowy chustą, chcą się czuć wolne, mieć możliwość podejmowania własnych decyzji, bez proszenia się o pozwolenie męża. W całym tym zwariowanym świecie, który ich otacza młodzi zachowuję optymistyczne nastawienie. Duża część z nich studiuje i w tym widzą swoją furtkę do innego świata, gdzie poprawią swój byt. Ich dążenia do lepszego życia są zrozumiałe i uzasadnione. Być może pewnego dnia, znajdą w sobie tyle siły i odwagi, aby się przeciwstawić i coś zmienić… konieczność radykalnych działań i rzeczowych dyrektyw. Na razie pozostaje im czekać i marzyć o lepszym świecie… byle nie czekali na Godota… bo sama próba zmiany nic nie zmieni.

Trasa z Bisotun do Khorramabad, prowadzi przez wysokie płaskowyże, tak więc ponownie wjeżdżamy w zimowe klimaty. Jednak już w mieście czuć powiew ciepła i temperatura powędrowała na wysokość 13ºC. Wielkie miasto, stolica regionu Lorestan, może poszczycić się okazałym fortem „Falakol Aflak Fort”. Przejazd przez rozległe miasto zajmuje nam prawie godzinę, po raz pierwszy mamy do czynienia w Iranie z wielkim zakorkowaniem miasta. Tu też dostrzegamy specyficzną, aczkolwiek celową budowę domów, ponieważ znajdujemy się na terenach mocno aktywnych sejsmicznie, wszystkie budynki są spięte solidną konstrukcją stalową lub żelbetonową. Kolejnym intrygującym elementem jest częściowe zawijanie domów w sreberka. Poobklejane są zazwyczaj częściowo, świecąc w blasku słońca jak… domowej roboty czekoladki, które ktoś częściowo rozpakował i się rozczarował… to taka aluminiowa folia na podkładzie bitumicznym, odbija promienie słoneczne i uszczelnia gliniane dachy. Dalsza trasa prowadzi płatną autostradą ponownie w góry. Za odcinek ponad 150km, gdzie pokonujemy kilkadziesiąt tuneli płacimy 165 tys. riali (16zł). Po zjeździe z gór do Dezful, wreszcie dopada nas wiosenna aura, 19ºC i zieleń, nawet pokazały się palmy. Wczesnym popołudniem docieramy do miasta Shush (Susa).

Teren archeologiczny starożytnej Suza, znajduje się niemal w samym centrum miasta i obejmuje około 350 hektarów. Stanowi jedno z największych na świecie stanowisk archeologicznych i zostało wpisane na listę UNESCO (wstęp 350tys. riali)… no to już przesada.

Starożytna Susa powstała na brzegu rzeki Shaur i od IV tysiąclecia p.n.e była nieprzerwanie zamieszkiwana aż do VIII wieku n.e. W tym okresie była stolicą Elamitów, a następnie Achemenian przez około 2.800 lat. Wielokrotnie podbijana i niszczona, przez między innymi Babilonię, Aleksandra Wielkiego i Arabów. Dzisiaj, tylko stanowiska archeologiczne, przypominają o jej świetności. Suza znana jest również z tego, że to tutaj, król Kserkses I, rozkazał zgładzić wszystkich Żydów w swoim imperium. Estera- druga żona Kserksesa- żydówka, wraz ze swoim opiekunem Mordechajem, ocaliła ich od śmierci. Na pamiątkę tego ocalenia, ustanowione zostało żydowskie święto Purim. Ale wróćmy do prac archeologicznych… około 150 lat temu, najpierw francuskie, a następnie irańskie, zespoły archeologiczne przeprowadziły tutaj wykopaliska, odzyskując artefakty, budynki i przedmioty z różnych okresów oraz wiedzę historyczną o kulturze tych starożytnych narodów. Odnaleziono również stelę z Kodeksem Hammurabiego. W muzeum zgromadzono przedmioty dokumentujące pobyt ludzi na tym terenie od czwartego tysiąclecia przed naszą erą. W skład udostępnionego do zwiedzania kompleksu wchodzi muzeum, budowla zwana „zamkiem francuskich archeologów” i pozostałości pałacu z czasów Achemenidów. Obejście całego, rozległego kompleksu zajęło nam ponad 1,5 godziny. Na koniec odwiedzamy sklep z rękodzielnictwem, nic nie zakupiliśmy, ale wciąż robimy za atrakcje… kilka fotek i już dostałam w prezencie bransoletkę, dość często coś dostaje… mężczyźni dają mi pomarańcze, ale zdarzył się też chleb.

Następnym obiektem, który widzieliśmy już z terenu zamku, jest „Mauzoleum Proroka Daniela” z wysoką, stożkową białą wieżą. Do miejsca tego udają się pielgrzymki muzułmanów, a w szczególności irańskich Arabów, gdyż znajdujemy się już w regionie Khuzestan, zamieszkałym przez tę grupę społeczną. Jak to bywa w miejscach świętych, najpierw trzeba przejść przez bazar, aby dotrzeć do świątyni. Wewnątrz obłożony lustereczkami grobowiec, różnokolorowe świecidełka i pielgrzymi… a wszystko to nic… największe wzięcie mam ja, pomimo iż jestem bardzo nieudolnie zakutana w szmatki… robię fotograficzną furorę… wszystkie czarne kruki wokół mnie…

Pod wieczór opuszczamy Susa i jedziemy następne 50 km do Chogha (Czoga Zanbil), aby już jutro zwiedzić następną osobliwość tego regionu. W 1979r. Chogha Zanbil stał się pierwszym irańskim miejscem, które zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Tu też po 12 dniach zimowej podróży, pierwszy raz uruchamiamy spanie w naszej „Toyota Inn” i rozbijamy obozowisko tuż obok kompleksu. Podświetlona piramida w poświacie zachodu słońca wygląda imponująco.

18-01-17-chogha_zanbil-map

18.01.2018r – czwartek

Chogha Zanbil > Shushtar > Haftgel > Dehdez > Lordegan – 350km

Noc zimna, cały czas musiało pracować webasto. Ranek przywitał nas słońcem i klarowną pogodą. Płacimy za wstęp ponownie po 200tys. riali i idziemy zwiedzać starożytną budowlę. Chogha Zanbil to jeden z nielicznych istniejących zigguratów (budowla sakralna) i jest uważany za najlepiej zachowany przykład schodkowego pomnika piramidalnego. Na terenie obiektu znajdują się pozostałości kilku świątyń (stąd jedna z teorii głosi, że było to święte miasto, miasto z czasów państwa elamickiego), a sam ziggurat poświęcony był bogowi – bykowi Inszuinakowi. Dziś oglądać możemy jedynie 1/3 pierwotnej wysokości piramidy. Widać że nadal trwa renowacja, która przebiega potrwa z pewnością jeszcze bardzo długo, gdyż jest dokonywana, jak dawniej, bardzo prymitywnymi narzędziami i sposobami.

Z Chogha Zanbil jedziemy na wschód, następne 50km do Shushtar (Szusztar). W starożytności, pomiędzy V w.p.n.e., a III w.n.e. zostały tu zbudowane systemy irygacyjne, które zaopatrywały w wodę obszar o powierzchni 40 tys. ha. Całość struktury nawadniania koncentrował się na rzece Band-e Kaisar, której brzegi spięto pierwszym mostem zaporowym w Iranie. Spiętrzone wody zaopatrywały cały system skomplikowanych kanałów, których wodę najpierw wykorzystywało szereg młynów wodnych, a później nawadniały tereny uprawne. System zbudowany w starożytności, po części funkcjonujący do dzisiaj.

Najpierw podjeżdżamy pod tamę-most „Shadorvan Bridge-Dam”, którego fragmenty zachowały się w całkiem dobrym stanie. Całość budowli można obejść, a obszar jest otwarty i nie potrzeba uiszczać opłaty za wstęp. Następnie podjeżdżamy do samego centrum starego miasta, gdzie za opłatą 200tys. riali od os. zwiedzamy poważne osiągnięcie inżynierii wodnej w starożytności, bardzo zawiły system kanałów rozprowadzających wodę „ The Watermills and Waterfalls Area”. To najwspanialsze rządy w historii Achemenidów, gdy talent organizacyjny władcy i dążenie do rozwoju państwa spowodowały, że powstał taki właśnie system irygacyjny. Poprzez zasuwy i mniejsze tamy, przepływająca woda wypływając tworzy wiele małych wodospadów. Widok z wysokich brzegów na całość obiektu wygląda naprawdę imponująco.

Dalsza dzisiejsza trasa prowadzi nas dalej na wschód, ponownie w wysokie góry. Jedziemy drogą prowadzącą do Esfahanu, na której porusza się bardzo dużo ciężarówek, nierzadko o ponad pół wiecznej metryce produkcji. Kręte i strome podjazdy powodują, że jazdę nazwałbym – mozolną i męczącą. Jednak wspaniała pogoda i piękne krajobrazy, rekompensują trud. Cały czas towarzyszy nam infrastruktura rur, rurek i zbiorników, gdyż przemieszczamy się terenami ropo i gazonośnymi. Gliniano- kamienne hałdowiska poprzecinane rdzawymi wężami… płyną petrodolary przez Khuzestan. To z powodu napięć i tego właśnie regionu, znanego z rozległych pól naftowych Irak wojował z Iranem (1980-1988). Wojna z naftą w tle, kosztowała życie ponad miliona osób, straty poniesione przez oba państwa oszacowano na 400 mld dolarów i była wyjątkowo brutalna (Irak stosował broń chemiczną, głównie gazy bojowe). Ponieważ zrobiło się ciemno, podjechaliśmy na oznakowany parking, wielkie „Rest Area” na głównej trasie do Esfahan, obok miasta Lordegan. Postanowiliśmy tu zanocować. Po około 30 minutach podjechał tuż obok naszego auta biały samochód, który błyskał niebieskimi światełkami w reflektorach przednich (nie miał policyjnych świateł na dachu). Po następnych 30 minutach, jeden z mężczyzn wysiadł z auta i mocno zastukał w nasze auto i to właśnie pukanie otworzyło wrota piekieł. Wiola szybko zakutała się w koc, by zachować przyzwoitość obyczajową, a ja wyszedłem na zewnątrz. Mężczyzna 170cm wzrostu, szczupły, około 35lat, wyciągnął legitymację i oświadczył iż jest z policji i przeprowadza kontrolę. Zażądał paszportów i nakazał otworzyć wnętrze naszego auta. Wszedł do środka i rozpoczął kontrolę. Otworzył lodówkę, zajrzał do kosza na śmieci, oglądał aparat i komputer. Następnie, trzymając w ręku zarekwirowane sprzęty, stanowczo stwierdził, że jestem aresztowany i mam z nim iść do jego auta, aby przejechać na posterunek policji. Wtedy zorientowałem się, że coś jest nie tak i powiedziałem, że idę zgłosić tę całą sytuację do parkingowej restauracji. Ponieważ drzwi od strony kierowcy w naszym aucie były otwarte, fałszywy policjant sięgnął ręką do środka i zabrał telefon. Ja w tym momencie, dostając jakichś nadludzkich mocy, wyrwałem z jego ręki aparat fotograficzny i komputer, a on błyskawicznie pobiegł do swego auta, gdzie czekał drugi fałszywy policjant i szybko odjechali, a z naszym telefonem… pojechały również paszporty.

Od razu zadzwoniliśmy na miejscowy posterunek policji, ale akcja poszukiwawcza spełzła na niczym. Skontaktowaliśmy się również z polskim konsulatem w Teheranie, jutro jest tu dzień wolny, więc musimy czekać do pojutrza, aby na miejscowym posterunku wydano nam dokument potwierdzający kradzież naszych paszportów. Później musimy pojechać do Teheranu, aby wystawiono nam paszporty konsularne, następnie należy załatwić wizy wyjazdowe z Iranu i… wracamy do Polski. Zakończyła się nasza przygoda i podróż do Birmy!

Zdecydowanie myśleliśmy, że jesteśmy czujni, przecież w Iranie wielokrotnie kontrolowano nas po cywilnemu. Działają tutaj rożne służby, które mają prawo sprawdzić co robisz w domu i mogą wejść o każdej porze, działa policja obyczajowa. Trudno rozpoznać fałszywych policjantów, skoro wszystko przebiegało jak zwykle i nie wzbudzało podejrzeń!

Z posterunku policji, zabiera nas do swojego domu, wyznaczony przez policję do opiekowania się nami i zapewnienia nam wszystkiego co potrzebne z wyżywieniem włącznie… piętnastoletni Ali!… dokładnie tak!… W domu witają nas jego rodzice i dwóch młodszych braci. Wszyscy domownicy patrzyli na nas ze współczuciem mówiąc… wszystko będzie dobrze, Allah pomoże odzyskać paszporty. Robiąc dobre miny do złej gry, piliśmy herbatki podstawiane prawie pod nos, obierali nam orzechy i owoce, proponowali kolację… kim jest Ali?

18-01-18-lordegan-map

19.01.2018r – piątek

Koszmarna, nieprzespana noc, cały czas w mózgu trwała i kołowała się wizja wczorajszego wieczoru i zdarzeń których analiza trwała do rana. Skończyła się nasza wyprawa, nie możemy tego przeżyć, smutek i wielki żal… tyle przygotowań logistycznych zamienionych w pył.

Od rana jeździmy z Alim (wozi nas swoim autem) i załatwiamy zgłoszenie zdarzenia na policji i w biurze meldunkowym (Ali z urzędnikami rozmawia jak równy z równym).

Pojechaliśmy ponownie na parking, licząc na to, że złodzieje zadowolili się moim CAT-em, a paszporty odjeżdżając, wyrzucili gdzieś po drodze. Niestety, po przeszukaniu poboczy drogi, a nie jest to proste, bo wszędzie jest śmietnik… ta wizja okazała się daremną.

Przejeżdżając do następnego biura, po tym jak byliśmy oglądać nagranie z monitoringu parkingu, co też nie wniosło nic do rzeczy… nagle jeden z policjantów dostaje wiadomość, odnaleziono nasze paszporty! Jedziemy natychmiast do głównego biura policji okręgowej i rzeczywiście… pracownik wręcza nam nienaruszone paszporty. Nasze zadowolenie nie miało granic, oboje popłakaliśmy się z radości, co oczywiście zostało uwiecznione na nagraniu kamerą i poproszono nas o kilka życzliwych słów w stosunku do działań policji. Jak nas poinformowano, naszych paszportów szukało w mieście około stu ludzi. Wszyscy zarządzający poszukiwaniami, w szczególności pułkownik Nasiri, byli dla nas bardzo życzliwi i serdeczni. Pomimo iż odzyskaliśmy paszporty, siedzieliśmy w biurze jeszcze ponad dwie godziny. Tłumaczono nam, że odnalezienie tych paszportów to była sprawa bezpieczeństwa narodowego. Co kilka minut pojawiał się w biurze jakiś ważny „tajnos agentos” i od nowa ta sama historia… oglądanie paszportów, opowiadanie jak to było… takie deja vu razy kilkanaście… a we wszystkich czynnościach i opowieściach uczestniczył nie kto inny, tylko małoletni Ali. Trudno przeżyć takie przeciążenia, taka huśtawka nastrojów, w tak krótkim czasie. Na koniec, pułkownik Nasiri wydał oświadczenie… mamy się czuć jak u siebie w domu, jeśli czegoś potrzebujemy, będzie nam to zapewnione, nawet jeden z agentów specjalnych zaoferował nam gościnę w swoim domu. Mimo wszystko woleliśmy wrócić do Alego, ponieważ tam mieliśmy wszystkie nasze rzeczy. W dobrych nastrojach, wkomponowaliśmy się w tryb życia rodziny Alego, a oni opiekowali się nami jak dziećmi, chwaląc Allaha za udzieloną pomoc w odnalezieniu paszportów. I znów coś dostałam, tym razem ojciec Alego podarował mi chustę z Dubaju (jego żona lata tam po materiały i kosmetyki, z racji prowadzenia sklepu w swoim domu).

20.01.2018r – sobota

Lordegan > Komeh > Abadeh > Abarkur > Mehriz > Anar > Ahmadabad > Meymand (Kerman) – 730km

Ponieważ normalne życie Irańczyków zaczyna się wcześnie, wraz z pierwszym nawoływaniem muezina (życie w rytmie muezina), tym razem i my wkręceni w system, zaraz po śniadaniu i pożegnaniu się, ruszamy na trasę. Pogoda kiepska, zimno i pada deszcz. W takiej aurze pniemy się w góry. Deszcz zamienia się w śnieg, a opady są na tyle obfite, że auta grzęzną i mają problemy z podjazdem na strome zbocza. Wjazd na przełęcz przed Meymand, to ekstremalne zimowe warunki, prawdziwa polska zadymka. Jesteśmy zaskoczeni sprawnością służb drogowych, na odcinku 30km pracowało około 10 pługów. Na szczęście po zjeździe w doliny, w kierunku Abadeh, temperatura idzie w górę, ale wiatr nie ustępuje i w pustynnych warunkach zadymkę śnieżną, zastąpiła burza piaskowa z widocznością jak w wielkiej mgle, a zewsząd czuć zapach kurzu unoszącego się w powietrzu.

W Abarkur spoglądamy na pięknie odrestaurowany „Dom Lodu” i jedziemy dalej przez peryferia Yazd (oba miasta zwiedzaliśmy trzy lata temu) do Mehriz. Chcemy tu zwiedzić perskie ogrody, które zostały stworzone za czasów Rezy Pahlavi i zostały wpisane na światową listę UNESCO. Kompletny brak oznaczeń i totalny brak wiedzy mieszkańców miasta na ten temat. Na szczęście udało nam się znaleźć namiary w naszym GPS-ie. Niby proste, ale nie znając dokładnej nazwy obiektu, nie jest to takie łatwe. Przy okazji dojazdu do obiektu robimy parę fotek starym, ciekawym budowlom w Mehriz. Po dotarciu na miejsce (zachodnie peryferia Mehriz). „Pahlavan-Pour Garden”, wstęp 100tys. od os. Kompleks ogrodowy jawi nam się wielką pustką i beznadzieją. Z pewnością nie jest to najlepszy okres, aby podziwiać ogrodową roślinność, ale na pewno i o tej porze roku za czasów Rezy, wszystko było uporządkowane i zadbane. Mamy świadomość iż czasy szacha, nie są dobrze wspominane przez obecny irański system, więc tak właśnie traktuje się ten obiekt. Skromne muzeum wieje pustką, zepsute oświetlenie, część kompleksu jest zamknięta, a infrastruktura ogrodowa jest w wielkim zaniedbaniu… tak skromie można by całość ująć.

Z Mehriz jedziemy w kierunku Kerman i po 170km, w miejscowości Ahmadabad odbijamy na płd.-zach. w kierunku Meymand, wioski jaskiniowców „Troglodytic Village”, wpisanej na listę UNESCO. Ostatnie 80km trasy biegnie lokalnymi drogami, wysoko w górach. Jedziemy już po zmroku, więc mozolnie pokonujemy strome podjazdy i niezliczoną ilość zakrętów. Zaraz na wjeździe do wioski Meymand, na parkingu, tuż przy kasie biletowej, urządzamy obozowisko. Na miejsce dotarliśmy przed 19.00, pokonując dzisiejszego dnia 730km, to chyba jakiś rekord w obecnej podróży.

18-01-20-maymand-map

21.01.2018r – niedziela

Meymand > Kerman – 250km

Wioska jaskiniowców położona jest na wysokości 2250m n.p.m u podnóża wielkiej góry Kuh-e Masahim 3472m n.p.m., co powoduje, że noc była bardzo zimna, w okolicach zera i nieprzerwanie całą noc pracowało webasto. Jednak rankiem wstajemy w pełni słońca, które neutralizuje odczucie chłodu. Płacimy za wstęp do wioski po 200tys. riali i zagłębiamy się w niezwykły klimat tego miejsca. Sympatyczny pan od zarządzania i pobierania opłat, chętnie posłużył nam za przewodnika, oprowadzając po muzeum, łażni i meczecie (jest on bardzo skromny, brak w nim nawet minaretów). Wnętrze stanowi duża wydrążona komnata poprzedzielana filarami, a podłogę pokrywają dziesiątki wielobarwnych dywanów. Jest to najmłodszy budynek w Maymand, jak ludzie powiadają ma zaledwie 180 lat. Jest też sklep z artykułami rękodzielniczymi, szkoła i pensjonat. Szef wioski zaprosił nas na herbatkę do swego wydrążonego w skale osadowej domu. Do herbaty obowiązkowo rodzynki, orzechy i dużo cukru. Ta niepowtarzalna wioska rozpościera się malowniczo na stokach niezbyt rozległej doliny i składa się z około 350 podobnych jaskiń (nazywanych „kicheh”), ułożonych piętrowo, jedna nad drugą. Cześć z nich ukształtowana została naturalnie, pozostałe uformowano pracą ludzkich rąk. Niektóre z „kicheh” były nieprzerwanie zamieszkiwane nawet przez 3000 lat. Uważa się, że Meymand jest główną ludzką rezydencją na Wyżynie Irańskiej, której początki sięgają nawet 12tys. lat wstecz.

Obecnie w wiosce mieszka na stałe jedynie około 150 osób, w większości ludzi starszych. Ta liczba waha się w zależności od pory roku. Latem powracają tu ludzie z przegrzanych upałem miast, natomiast podczas mroźnej zimy pozostaje tu jedynie około 60 mieszkańców. Meymand wygląda zupełnie inaczej niż typowe irańskie wioski. Brak tu kolorów, kwiatów, muzyki. Jednak to idealne współgranie z otaczającym krajobrazem i przenikająca cisza, nadają niepowtarzalny klimat temu miejscu. Większość mieszkańców Meymand nadal prowadzi półkoczowniczy tryb życia. Zimy spędzają oni w swoich jaskiniach, natomiast podczas wiosny przenoszą się wraz ze zwierzętami (kozami i owcami) na wyżej położone pastwiska. Latem zbierają tam najróżniejsze zioła o właściwościach leczniczych (astragalus), jak również orzeszki, migdały, pistacje, miętę czy tymianek. Wędrujemy wąskimi ścieżkami pomiędzy jaskiniami, co rusz zapraszani jesteśmy do kolejnych domów na herbatę, mamy więc okazję dokładnie przyjrzeć się co kryją ich wnętrza. Typowy „kicheh” to pomieszczenie o powierzchni około 16-20 m² i wysokości około 2 metrów, obejmujący korytarz oraz filary utrzymujące sufit. W centralnej części znajduje się miejsce na palenisko, używane do gotowania, jak również podczas mroźnych zim do ogrzewania. Tylko nieliczne z jaskiń posiadają wyrzeźbione okna. Większość mieszkań jest bardzo ciemna z powodu braku dostępu światła naturalnego oraz od sadzy, którą powleczone są wewnętrzne ściany. Podłogi wyłożone są przepięknymi dywanami i kilimami z których produkcji słynie Meymand. Wejścia do jaskiń strzegą masywne drewniane drzwi, zamykane na bardzo oryginalny, olbrzymi zamek. Ciekawostką jest to, że ludność Meymand wybudowała dwa typy jaskiń, w zależności od pory roku w jakiej będą one zamieszkiwane. Jaskinie przeznaczone tylko do przebywania latem, posiadają specjalny system cyrkulacji powietrza, który wpływa na ochłodzenie temperatury w pomieszczeniu. Natomiast te całoroczne są cieplejsze ze względu na pokrycie dachu drewnianymi krokwiami i mieszaniną słomy, gałęzi i gliny. Młode pokolenie opuściło Meymand, wybrali wygodniejsze życie w pobliskich miastach, gwarantujące im łatwy dostęp do edukacji i wszelkiego rodzaju dóbr cywilizacyjnych.

Spacer po wiosce i jej zaułkach to prawdziwa przyjemność, którą dodatkowo dzisiaj potęguje wspaniała pogoda oraz fakt, że jesteśmy jedynymi turystami zwiedzającymi to urocze miejsce.

W południe opuszczamy to magiczne miejsce i ponownie tą samą trasą przez góry, jedziemy najpierw do głównej drogi nr 84 i dalej do Kerman, stolicy okręgu o tej samej nazwie, położonej w dolinie między górami Kuh-e Rid i Kuh-e Banan. Z tragicznych wydarzeń które dotknęły to miasto, należy wspomnieć, że w 1794 r., Kerman jako ostatnia ostoja dynastii Zandów, został oblężony przez wojsko Agha Mohammada Chana Kadżara, który za karę udzielenia poparcia i schronienia w mieście jego przeciwnikowi Lotf Alemu Chanowi… kazał wyłupić oczy dwudziestu tysiącom jego mieszkańców, a 8 tysięcy kobiet oddał swoim żołnierzom. Z gałek ocznych zamordowanych ludzi zbudowano piramidę. Pozostałych mieszkańców miasta sprzedał w niewolę. Lotf Ali Chan został pojmany, oślepiony i poćwiartowany.

Po dotarciu do Kerman i wjechaniu do starego centrum na „pierwszy ogień” wybraliśmy kompleks „Ganjali Khan Complex”, ze słynnym bazarem „Vakil Bazaar”. Drogowskazem do wejścia był badgir, czyli wiatrołap, służący do wychwytywania ruchów powietrza, przenoszenia go w dół i schładzania pomieszczeń… taka swoista, dawna irańska klimatyzacja. Dalej rozciągała się ukryta pod dachem plątanina bazarowych uliczek oferujących prawdziwe cuda. W części spożywczej można było doznać zawrotu głowy od aromatu układanych w stosy przypraw, wśród których królował szafran. Do tego mnóstwo orzeszków, w tym pistacji, z których upraw, podobnie jak i kminku słynie cała prowincja. Słynie także z tkanych ręcznie dywanów i wyrobów z miedzi. Jest tu też wiele zwykłych, użytkowych towarów.

Przechadzając się po bazarze, poszukiwaliśmy jednak przede wszystkim łaźni Ebrahim Chana, która miała być tam użytkowana. I rzeczywiście… była!… pokryta freskami, zdobieniami, pełna przepychu i bogactwa (wstęp 150tys.od os.). Zaglądnęliśmy również do karawanseraju i meczetu „Jame Mosque”. Kończąc dzisiejsze zwiedzanie miasta dotarliśmy do Zoroastriańskiej świątyni ognia (Zoroastrian Fire Temple). Zoroastrianizm (zaratusztrianizm)… to religia irańska wywodząca się z pierwotnych wierzeń ludów indoeuropejskich, panująca w Persji przed nadejściem islamu, muzułmanie nazywają jej wyznawców czcicielami ognia… tak więc zamieniono wieże ognia na meczety.

Tuż obok, w tradycyjnym irańskim domu „Keykhosro”, wynajęliśmy pokój na dwie noce (65€ za dwa dni po negocjacjach). Mamy tu internet i wszelkie wygody, dziedziniec budynku zaadoptowano na restaurację. Oczywiście nie omieszkaliśmy posmakować miejscowych specjałów. Po 17 dniach od wyruszenia z Polski, mamy w planie wysłać z tego miejsca pierwsze wieści z trasy.

18-01-21-kerman-map

22.01.2018r – poniedziałek

Kerman

Ponieważ pozostajemy w mieście aż do jutra, mamy sposobność nieco odpocząć, dokończyć relację z dotychczasowej części podróży i spenetrować dokładniej miasto. Wiola porządkuje tekst, a ja zaopatrzony w informacje i mapę idę na długi spacer. Na pierwszy rzut poszedł specyficzny obiekt, położony na obrzeżu, Gonbad-e-Jabaliyeh. Ma on kształt ośmiokąta i składa się z trzech pięter zwieńczonych kopułą. Jest zbudowany z kamienia, a nie ze zwykłej cegły. Prawdopodobnie pochodzi sprzed II tysiąclecia, Irańczycy uważają, że był to grób jednego z Zoroastrianów, a inni, że jest to grobowiec Seyeda Mohammada Tabashiriego, do końca nie jest to po dziś dzień wyjaśnione. Wracam do centrum nad którym dominuje wzgórze z ruinami wielkiej twierdzy. Następnie mam okazję oglądnąć odrestaurowane dwie lodownie, których w mieście kiedyś było kilka. Są to okrągłe budowle, w kształcie tarasowej piramidy wybudowane z cegieł, które dawnym mieszkańcom służyły do przechowywania lodu sprowadzanego w okresie zimy z pobliskich gór. Wewnątrz wykopany był potężny dół w którym go układano i tak zabezpieczony, mógł być przechowywany do końca tutejszego, nad wyraz gorącego lata. Jeszcze raz mam okazję przejść przez wielki bazar, a swą pieszą podróż kończę w bibliotece „Kerman National Library”. Po bankructwie fabryki spinningu i tkactwa powstałej w 1929 r., utworzono w 1991r. bibliotekę narodową, określającą się jako „największe centrum badań informacji w kraju”. Jednocześnie umożliwiono tu pracę 500 osób. Różne części biblioteki obejmują; sala do nauki dla mężczyzn i kobiet, specjalna sala dla badaczy i sala periodyków i podręczników. Zrobiłem kilka fotek, a później poproszono mnie abym więcej tego nie robił.

Oczywiście kontynuujemy, nasze kulinarne rozpoznanie irańskich potraw, po wczorajszych doświadczeniach z kozimi smakami (miejscowa potrawa, będąca mieszaniną mięsa, ziemniaków i fasoli), dzisiaj przyszedł czas na kebaba i mięso baranie w towarzystwie ryżu, frytek z szafranem i wyśmienitej sałatki.

… co po drodze?… mnóstwo pomarańczy, cytryn, mandarynek, cebuli, marchewki, a wszystko to sprzedawanie z niebieskich Zamyadów, taki irański, stary pick-up. Przy drogach, ustawiają się specjalne serwisy (najczęściej objazdowe), by kierowca mógł napić się gorącej herbaty (bo jest zimno) i zjeść śniadanie.

Z obserwacji wynika, że jeździ tu chmara starych Peugeotów 405, ww Zamyadów, Leylandów, Saipów, ciężarowych Mercedesów 11-14 i ich nieco młodszych następców, ale też są terenowe Toyoty 4×4 z czasów wojny koreańskiej.

——– NASTĘPNA >>>>