Pomysł wyjazdu na Sardynię zrodził się dość przypadkowo, podczas wiosennego planowania tegorocznych, motocyklowych podróży. Był zamysł powłóczyć się po chorwackim wybrzeżu i przyległych wyspach oraz przekroczyć kilka alpejskich przełęczy, wygrała jednak koncepcja śródziemnomorska, odwiedzenie Sardynii i Korsyki, a przejazd do i z Włoch, uatrakcyjnić pobytem w Alpach Julijskich, Dolomitach, Wysokich Taurach oraz odwiedzić takie miasta jak, Wenecję, Florencję, Pizę i Weronę. Osobiście zwiedzałem wcześniej, 10lat temu Korsykę na motocyklu, tak więc, dla mnie Sardynia jawiła się esencją obecnej wyprawy, gdyż tam jeszcze nie byłem. Ponadto zawsze warto przypomnieć sobie poprzednie zwiedzania włoskich miast, które odwiedzałem bardzo dawno np. w Wenecji byłem ostatnio ponad 30lat temu. A więc… jeszcze z Polski zarezerwowaliśmy wszystkie promy i kilka noclegów, resztę będziemy organizować na trasie. Dla informacji podaję, że dla jednego motocyklisty bez pasażera koszt trzech przepraw (Livorno-Golfo Aranci Sardynia, Santa Teresa Gallura-Bonifacio Korsyka, Bastia-Livorno) wyniósł 611 zł.

Poniżej zaplanowana trasa:

trasa

09.06.2017 – w piątek, uczestnicy wyjazdu zameldowali się w komplecie w naszej „Chałupie na Górce” w Międzyrzeczu Górnym – Iwonka na Triumph Tiger 800, Jacek na Suzuki V-Strom 650, Heniek na Yamaha 1300 V-Star i my na BMW Adventure 1200 GS. Na spotkanie dotarł także Rafał na BMW Adventure 1200 GS, który dojedzie w miarę wolnego czasu, gdzieś na dalszej trasie i Grześ, który miał z nami jechać, jednak po motocyklowej kontuzji, musiał się zadowolić jedynie pierwszą, małą przejażdżką z Zabrza na swoim nowo nabytym Suzuki V-Strom 650. Zamiast udziału w wyprawie, będzie odbywał długotrwałą rehabilitację obu dłoni. Biesiadę przy ognisku, skromnie dozując trunki, zakończyliśmy na tyle wcześnie, aby następnego dnia sprawni i wyspani ruszyć w drogę. Jako organizator, założyłem iż na całej trasie będziemy poruszać się podrzędnymi drogami, skrupulatnie omijając autostrady.

10.06.2017 – sobota, o 9.30 wyjeżdżamy. Aby tradycji stało się zadość, po przekroczeniu granicy z Czechami w Lesznej Górnej, tuż za Frydkiem Mistkiem, dopadł nas ulewny deszcz. Na szczęście pod Zlinem, przebiliśmy się przez front i dalej już tylko w przyjaznej motocyklistom aurze, kolejno przez Kyjov, Znojmo, Horn, Melk, dotarliśmy do zarezerwowanego wcześniej „Gasthof Paradiesgartl” Adres: Kremser Straße 6, 3660 Kleinpöchlarn, Austria, Telefon: +43 664 2254467 (140€ za całą naszą piątkę, nocleg ze śniadaniem), pokonując tego dnia dystans 460km. Był czas na piwo i wiener schnitzel (austriacka potrawa narodowa, kawałek cielęciny panierowanej w bułce tartej, usmażony na maśle i podany z plasterkiem cytryny. Tradycyjnym dodatkiem jest sałatka ziemniaczana – Kartoffelsalat. Jest również bardzo popularna wersja uproszczona i tańsza, przygotowana ze schabu wieprzowego, już tylko “po wiedeńsku”)… a wszystko to z widokiem na modry Dunaj, gdyż znajdujemy się w pięknej krainie przełomu tej rzeki pomiędzy Krems a Ybbs.

11.06.2017 – niedziela, po bufetowym, obfitym śniadaniu, ruszamy dalej na południe w kierunku Alp, przez Persenbeug, Gaming, Leoben,Friesach, Trzic, docieramy na Słowenię do miejscowości Kranjska Gora i zostajemy na nocleg w Apartmaji Kranjska Gora, Adres: Bezje 11a, 4280 Kranjska Gora, Słowenia, Telefon: +386 41 636 266 (77€ za pięć osób, tym razem bez śniadania), a dzisiejszy dystans to 340 km. Pogoda na trasie była doskonała, a alpejskie widoki zachwycają kojącą sielanką. Przemieszczamy się w przez szereg urokliwych wiosek i austriackich miasteczek, gdzie w jednym z nich, zupełnie przypadkowo, uczestniczyliśmy w poświęceniu motocykli. Specjalnie dla nas, ksiądz odśpiewał fragment pieśni „Czarna Madonna”.

Po krętych, alpejskich dróżkach przemieszają się w ten niedzielny, słoneczny dzień, wszelkiej maści kolekcjonerzy i hobbyści, na pieczołowicie odrestaurowanych maszynach, nawet zdarzyło się natrafić na grupę zabytkowych traktorów. Z naszej bazy noclegowej mamy panoramiczny widok na monumentalne, nagie szczyty Alp Julijskich… choć od czasu do czasu bywało… iż tą scenerię coś zdetronizowało.

12.06.2017 – poniedziałek, zjedliśmy własne śniadanie, wzbogacone miejscowymi produktami i w drogę. Podjeżdżamy najpierw pod kompleks skoczni w Planicy, a następnie mieliśmy w planie przekroczyć przełęcz Vrsić w Triglawskim Parku Narodowym. Niestety właśnie dziś zamknęli drogę do remontu i byliśmy zmuszeni objechać ten obszar przez Włochy do miejscowości Bovec . Droga równie ciekawa i bardzo krajobrazowa, choć nie tak spektakularna jak ta u podnóża najwyższego szczytu Słowenii i Alp Julijskich, Triglava (2864m n.p.m). Dalej to już szybki przejazd przez Nova Gorica do Merstre, miejskiej części Wenecji na stałym lądzie, często mylnie uważanej za osobne miasto, a połączonej „Mostem Wolności”. Mamy zarezerwowany nocleg w B&B Aleardi, Adres: Via Aleardo Aleardi 59, 30172 Mestre, Włochy, Telefon: +39 366 355 7688 (112€ za naszą piątkę wraz ze śniadaniem w stylu zupełnie nie naszym… croissant, sucharki i kawa). Dzisiaj tylko 250km i już o 13.00 jesteśmy na miejscu. Jedyny problem to brak miejsca na motocykle, a raczej brak dobrej woli wynajmującego, aby pozostawić nasze sprzęty w ogrodzie. Musimy zabezpieczyć je na miejskim parkingu w cenie 10€ od sztuki i to po mękliwych negocjacjach. Do Wenecji dojeżdżamy szybką kolejką, jeździ co 10min, a czas przejazdu to jedynie 15minut (2,50€ od os. tam i z powrotem). Jest to najlepsze rozwiązanie, bo wysiadamy na dworcu kolejowym, tuż przy przystani nad „Canal Grande”. Po Wenecji poruszamy się pieszo, natomiast nie sposób nie wydać 7 euro na bilet, aby popłynąć największą arterią komunikacyjną tego miasta, gdzie zamiast jezdni i chodników jest tylko… woda, a pojazdy to, gondole, tramwaje wodne i motorówki. To historyczna arteria, łącząca ze sobą dworzec kolejowy, dzielnicę handlową i religijno-polityczne centrum miasta przy Piazza di San Marco. Dawniej, kanałem tym dostarczano towary do składów kupieckich. W XVI wieku „Canal Grande” stracił status portu, a po jego obu stronach, co bogatsi mieszkańcy zaczęli budować swoje pałace. To spowodowało, że „Canal Grande” cieszy się obecnie renomą najbardziej luksusowej „ulicy” Wenecji.

Wenecja położona u wybrzeży Morza Śródziemnego zarówno na lądzie, jak i na otaczających brzeg wyspach, została powołana do życia już w V wieku n.e. Początkowo dwie największe wyspy, San Marco i Rialto, były jedynie schronieniem dla uciekinierów, ratujących się przed barbarzyńcami. Z czasem Lagunę Wenecką zaanektowano na port, zabudowano i skolonizowano. Wszystko to odbywało się pod zwierzchnictwem Bizancjum. Bardzo szybko Wenecja uniezależniła się od cesarstwa, a na miejsce dotychczasowego namiestnika bizantyjskiego, arystokracja powołała spośród siebie dożę, który reprezentował separatystyczne dążenia miasta rosnącego w siłę dzięki swojemu położeniu. Dzisiaj Wenecja ciągle cieszy się sławą, choć zawdzięcza ją głównie swojej urodzie i famie, że jej dni są policzone. Chodzą bowiem słuchy, że Wenecja tonie i tylko kwestią czasu jest, by podzieliła los legendarnej Atlantydy… polecamy francuski dokument „Na ratunek Wenecji”.

Po przepłynięciu, naszą wycieczkę zaczęłyśmy od centralnego punktu zabytkowej części miasta, Placu św. Marka. W tym miejscu wystarczy tylko rozejrzeć się wokół, żeby napotkać wzrokiem kolejne cuda architektury. Najważniejsze z nich to Bazylika św. Marka i Pałac Dożów, siedziba dawnego rządu Wenecji. Tu dokonywano koronacji kolejnych władców, ustanawiano prawa, wydawano wyroki podczas procesów sądowych. Potężny gmach wielokrotnie przebudowywanego ośrodka życia politycznego Wenecji, osadzony został na ażurowych arkadach, co nadało budowli niezwykłej lekkości. Dodatkowo gotycka elegancja i fantastyczne zdobienia w białym i różowym kamieniu decydują o wyjątkowości obiektu. Z placu św. Marka na piechotę można dotrzeć do niemalże każdego zakątka starej Wenecji. Wąskimi uliczkami i drobnymi mosteczkami, przemierzałyśmy to fantastyczne miasto, chłonąc jego atmosferę. Nasze kroki kierowałyśmy w stronę „Canal Grande”, odwiedzając po drodze urocze sklepiki, podziwiając drobiazgi ze szkła, tego weneckiego i tego z wysepki Murano. oraz przepiękne maski karnawałowe ręcznie malowane i zdobione piórami, brokatem i cekinami. Docieramy do Ponte di Rialto, jednego z najsłynniejszych mostów w mieście, warto zatrzymać się, żeby przyjrzeć się zwykłemu życiu miasta i gondolom przepływającym wąskimi kanałami pod łukowatymi mostami. Nie odmówiliśmy sobie odnalezienia domu słynnego podróżnika Marco Polo, który mieści się w zaułkach niedaleko mostu. Wraz z ojcem i stryjem dotarł do Chin, przemierzając „Jedwabny Szlak”. Był jednym z pierwszych przedstawicieli Zachodu, który dotarł do Państwa Środka. Jego podróże zostały spisane w książce znanej jako „Opisanie Świata przez Rustichella” z Pizy. Obecnie Marco Polo jest uważany za jednego z największych podróżników, chociaż współcześnie mu żyjący, uznawali go raczej za gawędziarza, a jego opowieści za nazbyt fantastyczne.

Na trasie marszu były również kulinaria i trunki, czereśnie z lokalnego targu, o dziwo tańsze niż w Polsce oraz zimne piwo „Birra Moretti” ze sklepu, wypite w atmosferze „kanału” z popijającym wino mieszkańcem Wenecji, aktualnie reperującym swą łódź po drugiej stronie wąskiego kanału. Okazało się, że ma żonę z Ukrainy. Przedreptawszy Wenecję to tu, to tam, już o zmroku powracamy ponownie koleją do naszej bazy w Mestre.

13.06.2017 – wtorek, rankiem odbieramy motocykle z parkingu, pakowanie i dalej na trasę. Dzisiaj mamy sporo kilometrów, chcemy zwiedzić zabytkowe centrum Florencji, przekroczyć Apeniny i musimy stawić się na 20.00 do portu w Livorno, gdyż mamy nocny rejs na Sardynię. Najpierw pokonujemy mozolnie wielką aglomerację okolic Bolonii. Setki rond na trasie, żar leje się z nieba, do Florencji docieramy po południu. Zostawiamy motocykle na obrzeżach starówki i z buta zwiedzamy miasto. Florencja to miasto, o którym można mówić długo, o której przepychu i sztuce słyszał chyba każdy, miasto do którego wielu chciałoby przyjechać, by choć na chwilę zobaczyć tą wspaniałą, przepełnioną duchem renesansu, stolicę włoskiej Toskanii. Historyczna część jest niewielka i wszędzie można dojść pieszo. W mieście przez stulecia rządziła dynastia Medyceuszy, a kolejni władcy wspierali najwybitniejszych włoskich artystów, Leonarda da Vinci, Donatello, Boticelliego, Michała Anioła, który stworzył tu najsłynniejsze jego dzieło, rzeźbę Dawida. Zabytkiem, który jako pierwszy przychodzi na myśl, gdy słyszymy o Florencji, jest z pewnością wznosząca się ponad całym miastem „Katedra Santa Maria del Fiore”. Kościół ten był niegdyś największą świątynią chrześcijańską, a budowa trwała 150 lat. Swoim wizerunkiem oraz wielkością zapiera dech w piersiach. U szczytu katedry znajduje się ogromna kopuła, na którą można się wspiąć po schodach, by podziwiać piękno całego miasta. My nie mamy na to czasu, a kolejka do wejścia potężna. Kolejnym bardzo ważnym miejscem we Florencji jest „Piazza della Signoria”. Nad placem góruje symbol miasta, czyli „Palazzo Vecchio”. Przed pałacem stoi wspominany wcześniej posąg przedstawiający Dawida autorstwa Michała Anioła. Rzeźba ta, to jednak tylko identyczną kopią dzieła włoskiego mistrza, której oryginał możemy podziwiać w muzeum, a zarazem Akademii Sztuk Pięknych „Galleria dell’ Accademia”. Na placu znajdują się także inne rzeźby, między innymi Herkules wyrzeźbiony przez Bandinellego oraz Fontanna Neptuna, czyli dzieło Ammanatiego. Dziedziniec „Palazzo Vecchio” został zaprojektowany przez Michała Anioła, a w centralnym jego punkcie możemy podziwiać fontannę z amorkiem trzymającym delfina, którego autorem jest Vasari.

W niezmierzonym tłumie turystów, udajemy się jeszcze na najstarszy most nad rzeką Arno, „Ponte Vecchio” czyli „Stary Most”, znany również obecnie jako „Most Złotników”. Pierwotnie na moście stały sklepy rzeźników oraz rybne, później garbarzy. Odstręczający smród drażnił powonienie arystokracji, toteż w 1593 roku książę Ferdynard I zarządził ich usunięcie i zezwolił na powstanie w tym miejscu jedynie warsztatów złotników i jubilerów. Obecny kształt konstrukcji pochodzi jeszcze z 1345 r. Historia mostu zna także tragiczne momenty. 4 listopada 1966 roku, w czasie ogromnej powodzi, która nawiedziła Florencję, powodując wielkie straty i niszcząc nie tylko dobytek mieszkańców, ale również dzieła sztuki, wody rzeki Arno zalały także i „Stary Most”. Żywioł porwał wszystko, co było w środku. W mgnieniu oka cale migotliwe bogactwo zmieszało się z rzecznym mułem i błotem znikając w spiętrzonych nurtach rzeki. Żywioł okazał się zatem znacznie mniej litościwy od wojny. „Ponte Vecchio” przetrwało bowiem krwawe żniwo II wojny światowej w stanie nienaruszonym. A był to jedyny most we Florencji, nie zniszczony przez hitlerowców w czasie ich odwrotu. Dzisiejsza Florencja uważana jest na za miasto jubilerów. Wiele z ich pracowni i sklepików usytuowana jest właśnie na moście, on sam to istna wieża Babel, mieszają się tu chyba wszystkie języki świata, ale dla wielu cel jest tylko jeden… wchodząc na „Most Złotników”, najpierw uważnie się rozejrzeć, a później koniecznie sprawdzić… czy aby na pewno jest się w posiadaniu złotej karty kredytowej… tyle tutaj majstersztyków ze złota, platyny i kamieni szlachetnych…

Kończymy zwiedzanie, jedziemy dalej, przekraczamy kolejne pasma Apeninów i pod wieczór meldujemy się w Livorno. Pakujemy się na prom, pasażerów garstka, zajmujemy luksusowe miejsca na kanapach i o 21.00 wypływamy z portu w kierunku Sardynii.

sardynia

14.06.2017 – środa, o czasie, punktualnie o 6.30 opuszczamy pokład już na Sardynni w Golfo Aranci. Ta druga co do wielkości wyspa na Morzu Śródziemnym po Sycylii, wraz z pobliskimi wyspami tworzy region administracyjny we Włoszech, zamieszkała przez 1,6mln obywateli. Przeważającą część wyspy zajmują góry i płaskowyże. Roślinność to głównie makia, wiecznie zielone zarośla. Wyspa ma typowy klimat podzwrotnikowy śródziemnomorski, zimą łagodny i deszczowy, latem gorący i suchy. W ciągu roku jest około 300 dni słonecznych.

Kierujemy się na południe wschodnim wybrzeżem drogą o nr SS125, tzw. „Drogą Wschodnią” (L’Orientale Sarda). Pierwsze wrażenie, jedziemy w szpalerach różnokolorowych kwiatów, jest pachnąco i bajecznie kolorowo, niestety parnie i gorąco. Pomiędzy Dorgali a Baunei, przemieszczamy się najbardziej widokowym odcinkiem tej drogi, przebiegającej przez całe wschodnie wybrzeże Sardynii. Wybierając tę trasę należy przygotować się na 46 km jazdy nieustannie po zakrętach. Droga wije się przez dzikie tereny nietknięte ręką człowieka, jak mówią sami Sardyńczycy – „abbandonato da Dio e Stato” – „opuszczone przez Boga i Państwo”, między szczytami gór Supramonte, głębokimi przepaściami i kanionami. Jedynym śladem działalności ludzi są tu opuszczone, piętrowe domy „case cantoniere”, należące niegdyś do osób, które zajmowały się opieką nad danym fragmentem drogi, kiedy jeszcze nie była ona wyasfaltowana. W cieniu jednego z nich urządzamy sobie piknik z krótką drzemką, nocleg na promie nie do końca był komfortowy, a i upał daje się mocno we znaki, 34ºC. Jedynym zamieszkałym budynkiem na trasie jest hotel-schronisko na przełęczy Genna Silana (Passo di Genna Silana, 1017 m n.p.m.).

Po pokonaniu setek zakrętów i dotarciu do Baunei pojechaliśmy jeszcze około 20 km w pobliże miejscowości Arbatax, gdzie przy plaży w miejscowości Lotzorai, na miejscowym kempingu „Camping&Village Le Caernie”, wynajęliśmy bungalow na dzisiejszą noc (103€). Był czas na morską kąpiel, a w kempingowej restauracji, na chwile relaksu przy winie i włoskich kulinariach… ciąg dalszy biesiadowania przebiegał na tarasie bungalowu, a raczej mobilhouse.

15.06.2017 – czwartek, rano krótki przejazd do Arbatax. Na końcu półwyspu, tego małego portowego miasteczka można podziwiać przysadzistą wieżę hiszpańską (XVI w.), a przede wszystkim niesamowite porfirowe „Czerwone Skały” („Rocce Rosse”), które „wyrastają” z morza w okolicy portu. Co rusz, widujemy różowe rowery, ozdoby i koszulki w tymże kolorze… o co chodzi?… Dalej kierujemy się wzdłuż wschodniego brzegu Sardynii do miejscowości Muravera malowniczym fragmentem drogi SS125. Za tą miejscowością opuszczamy główny szlak i wjeżdżamy na inną znaną trasę „Strada di Muravera”, a tworzą ją drogi SP19, SP18, SP17. Krajobrazowa szosa, pełna zakrętów i stromych podjazdów, prowadzi przez Vilasimius, do stolicy Sardynii Cagliari. Przed Vilasimius droga wspina się na masyw, z którego wschodnich stoków roztacza się piękny widok na przylądek Carbonara. Takiej ilości kwiatów wzdłuż trasy, nie widzieliśmy nigdzie na świecie. Droga biegnie na przemian w głębi lądu i nad samym morzem, gdzie wznoszą się stare wieże strażnicze (Torre Mortorio, Torre Cala Regina i wiele innych). W głębi lądu granitowe masywy porasta makia (zaroślowa formacja roślinna charakterystyczna dla obszaru śródziemnomorskiego, rozgrzana słońcem emanuje przyjemny, specyficzny zapach). Wzdłuż całego południowo-wchodniego wybrzeża rozsiane są miejscowości letniskowe.

Docieramy do Cagliari i prosto z marszu jedziemy do wcześniej zarezerwowanej bazy noclegowej „Le Suite Aio Sardegna” Cagliari, Via Ciusa 24, tel +39 070 502399. Całe popołudnie aż do wieczora, przeznaczamy na zwiedzenie stolicy Sardynii. Mamy wreszcie sposobność zabezpieczyć się w zapasową linkę sprzęgła do Jackowego V-Stroma, gdyż okazało się na trasie, że ta stara w jego motocyklu jest mocno nadwyrężona. Po mieście przemieszczamy się komunikacją autobusową (1,80€ od os.) i zwiedzamy m.in.: port, bazylikę „Basilica e Santuario Nostra Signora di Bonaria”, katedrę „Cattedrale di Santa Maria”, bastion „Bastione di Saint Remy”. W większości przebywaliśmy w sercu stolicy, w dzielnicy Castello. Bardzo przyjemne miasto, z murów bastionu roztaczają się panoramiczne krajobrazy na port i całą okolicę.

Dziś do obiadu, mieliśmy sposobność spróbować likieru z mirtu (liquore di mirto). Produkuje się go na bazie jagód mirtu, dzięki czemu nabiera on atramentowego koloru. Tę regionalną nalewkę wpisano na listę produktów tradycyjnych i dość często stosowana jest jako lekarstwo na trawienie… koniecznie schłodzona i w małej ilości.

16.06.2017 – piątek, opuszczamy Cagliari i podrzędnymi drogami kierujemy się na północ do Barumini, aby zwiedzić jeden z najlepiej zachowanych nuragów, kompleks „Su Nuraxi” w 1997r. wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO (wstęp 11€ od os. – seanse zwiedzania o pełnych godzinach wyłącznie z przewodnikiem). Su Nuraxi” znaczy po prostu „nurag” w jednej z odmian języka sardyńskiego. Nuragi to 7 tys. tajemniczych kamiennych wież budowanych na planie okręgu, spotykanych wyłącznie na Sardynii. Powstawały prawdopodobnie między 1500 a 500 r. p.n.e. Wieże usytuowane były na wzniesieniach, a zbudowane są z kamieni ułożonych bez użycia zaprawy. Na zewnętrznej powierzchni znajduje się wiele wypustek i małych okien.

Nurag Su Nuraxi do którego przybyliśmy składa się z centralnej wieży (oryginalnie ponad 18 m wysokości, dziś 14 m), otoczonej później przez cztery inne oraz ruin wioski, która okala ten obronny bastion. Kompleks został odkrytyw latach 50-tych XX wieku, przez prof.Giovanni Lilliu, naukowca urodzonego w Barumini. Do dziś odkryto tutaj, oprócz pięciu wspomnianych wież, także resztki barbakanu z dwoma innymi wieżami oraz pozostałości aż ponad 200 chat nuragijskich, zbudowanych z kamienia i krytych drewnianymi dachami. Najciekawsze jest to, że przy panującym na zewnątrz upale 36ºC w środku wież mamy tylko 20ºC, a są również takie miejsca, gdzie wg opowieści przewodnika było tylko 5ºC. Były to dolne pomieszczenia z podwójnymi ścianami, specjalnym systemem wentylacji, o grubości murów wynoszących 9m i służyły jako spichlerze. Nuragi były budowane na wzniesieniach, często powstawały przy nich wioski, które korzystały z nuragów jako fortyfikacji obronnych. Naukowcy nadal nie mają pewności do czego służyły, być może były zamkami wodzów plemienia, albo symbolem władzy arystokracji klanu, a może fortecami-schronieniami dla starszyzny wioski, albo grobowcami, świątyniami, „wieżami ciszy”, „wieżami snu”, a może zwykłymi domami mieszkalnymi… Czymkolwiek były, są świadectwem oryginalnej, kryjącej w sobie wiele tajemnic cywilizacji, po której nie pozostały żadne źródła pisane. Dla Sardyńczyków nuragi są wizytówką wyspy, tworząc aurę nostalgii i osamotnienia, tajemniczości i magii… coś jak piramidy w Egipcie… tylko stos ociosanych skał w innym wymiarze i mniej spektakularny. Całość zwiedzania zajęła nam ponad godzinę. Na nuragu atrakcje Barumini się nie kończą. Jeśli znajdziecie tu dodatkową wolną chwilę, warto pokręcić się po samym miasteczku (trochę ponad 1 tys. mieszkańców) i poszukać zabytkowych kościołów, tu i ówdzie rozsianych po starej części miasta. Z powodu okropnego upału zaglądnęliśmy tylko do jednego „Chiesa sec. XVI Immacolata Concezione”.

Dalsza nasza dzisiejsza trasa wiodła nas do Oristano, a tak naprawdę to po przejechaniu przez to miasto, interesowały nas usytuowane nieco dalej, na przylądku „Capo San Marco”, starożytne ruiny miasta Tharros, jednego z najstarszych zorganizowanych miast na Sardynii, założone jeszcze przez Fenicjan. Tharros stało się jednym z najważniejszych miast na Sardynii w epoce punickiej (VI – III w. p.n.e.), a później przejęte zostało przez Rzymian, którzy mocno je rozbudowali. I właśnie z czasów rzymskich najwięcej w Tharros pozostało do dziś. Po zwiedzeniu całego kompleksu „Area Archeologica Di Tharros” (wstęp 6€ od os.) i wejściu na wież,ę z której roztacza się panoramiczny widok na cały półwysep, skierowaliśmy się do urokliwego, kolorowego, historycznego miasta Bosa. Odległe jest o następną godzinę jazdy przez góry po ciasnych zakrętach. Przy wjeździe do miasta, po raz pierwszy na Sardynii ukazały nam się chmury. Najpierw zatrzymaliśmy się w marinie, a następnie pojechaliśmy w kierunku starówki. Dzisiejsza Bosa mieści się niemal w całości poza częścią zwaną Bosa Marina, po prawej stronie rzeki Temo, pod wzgórzem zamkowym. Oba brzegi rzeki łączą dwa mosty, jeden właśnie przy Bosa Marina, drugi „Ponte Vecchio” („Stary Most”). Całość zwiedzania dokonaliśmy z motocykla, objeżdżając historyczne centrum, wzdłuż rzeki po obu jej stronach.

Dalej kontynuowaliśmy jazdę na północ w stronę Alghero. Jazda zapierająca dech w piersiach, strome przepaście i ostre zakręty. Droga SP 49 oddana została do użytku publicznego w 1879 r. i łączy te dwa niezwykle ciekawe miasta Sardynii, Bosę i Alghero. Podczas przejazdu tą panoramiczną trasą, możemy oglądać piękne klifowe wybrzeże porośnięte makią śródziemnomorską, liczne urokliwe zatoczki nad szmaragdowym morzem. Wije się ona wzdłuż wybrzeża Riwiery Koralowej („Riviera dei Coralli”), nazywanej tak ze względu na obfite występowanie „czerwonego złota”, czyli korala, wydobywanego tu od dawna z dna morskiego. Już w 1384 r. król Piotr IV Aragoński nadał miastu Alghero edykt, nakazujący wszystkim statkom poławiającym koral wzdłuż zachodniego wybrzeża wyładunek w tym właśnie porcie. Do dziś Alghero słynie, obok Torre del Greco, z biżuterii wyrabianej z ciemno-czerwonego korala. Przejeżdżamy przez Alghero na drugą stronę i lokujemy się w bungalowie na miejscowym kempingu „La Mariposa”(106€ za 5osób). Jesteśmy na tyle zmęczeni upałem, że zwiedzanie miasta zostawiamy na jutro, zadowalając się błogim odpoczynkiem w cieniu. Ponieważ nie ma klimatyzacji, Heniu na dzisiejszą noc, wynosi z pokoju łóżko i wybiera wersję spania na tarasie przy domku.

A co do różowych rowerów i innych ozdób w tymże kolorze… chodziło o wyścig kolarski Giro d’Italia 2017, gdzie start odbywał się w Alghero, a wtedy to miasto i okolice przybierają kolor koszulki lidera wyścigu… wyrazistego różu.

17.06.2017 – sobota, po objeździe riwiery Alghero, robimy krótki spacer wzdłuż murów obronnych i jedziemy na północ, objeżdżając zatokę Rada di Alghero. Wjeżdżamy do rezerwatu przyrody „Parco Naturale Regionale di Porto Conte” i kierujemy się na sam koniec przylądka „Capo Caccia”, który jest największą atrakcją w okolicy Alghero. We wnętrzu tej skały znajduję się „Grota Neptuna” („Grotta Di Nettuno”). Do jednego z sardyńskich cudów przyrody można dostać się na dwa sposoby. Podczas ładnej pogody można do niej podpłynąć rejsem z portu w Alghero, tymczasem nasza podróż trwała około godziny. Bardziej imponujące wejście, które my wybraliśmy prowadzi ze szczytu skały. Aby się do niej dostać trzeba pokonać 656 stopni nazywanych „Escala del Cabirol”, czyli „Koźle Schody”, które wykuto w latach 60-tych ubiegłego wieku, aby umożliwić turystom dotarcie do jaskini także podczas sztormu. Motocykle zostawiamy na parkingu, a my schodzimy skalnym klifem w dół, przyjemnie się schodzi, tym bardziej, że jeszcze idziemy w cieniu, znacznie gorszy będzie powrót. „Grota Neptuna” to prawdziwa perełka Sardynii. Odkryto ją około 300 lat temu przez przypadek. Lokalny rybak ujrzał dziurę w skale i podpłynął obejrzeć, cóż się tam wydarzyło. Jego oczom ukazała się przepiękna jaskinia, będąca obecnie jedną z największych atrakcji wyspy. Sama jaskinia bardzo przyjemnie zaskoczyła nas pięknymi formacjami skalnymi i klimatycznymi kolorami. W jej wnętrzu znajduje się długie na 120 metrów słone jezioro, w którego wodach bajkowo odbijają się osobliwe nacieki skalne. Jaskinia słynie z fantazyjnych stalagmitów i stalaktytów. Cała grota liczy ponad 4 km długości, dla turystów dostępne jest kilkaset metrów. Coś pięknego, jest tylko jeden feler… ogrom turystów. W sezonie do groty co godzinę wchodzi do 200 osób. Poruszając się po jaskini w zasięgu ręki każdej osoby są stalaktyty i stalagmity liczące miliony lat. Część z nich jest uszkodzona, najwyraźniej „kilka” osób postanowiło wziąć kawałek groty na pamiątkę do kieszeni. Zakaz robienia zdjęć z lampą jest tylko na papierze, nikt go nie przestrzega, ale też nikt go nie egzekwuje. Tak jak przewidywaliśmy, powrót już w prażącym słońcu, okupiony został solidnym zmęczeniem.

Nieco ochłonąwszy od schodów, jedziemy na północne wybrzeże do Porto Torres i dalej wzdłuż brzegu wyspy, podążamy na wschód, drogą wzdłuż brzegu zatoki „Golfo dell’Asinara”, aż do portu Santa Teresa Gallura. Droga ciekawa, choć daleko jej do uroków pozostałych stron Sardynii. Dzisiejszą jazdę kończymy 10km za Santa Teresa Gallura w Porto Pozzo, tuż przed wjazdem na archipelag „Arcipelago di La Maddalena”. Mamy tu zarezerwowany apartament na dwie noce dla całej piątki – „Corte Mannoni”, 07028 Porto Pozzo, Via Amendola, 17, Włochy, Telefon: +39 0789 752101 ( wspaniałe warunki – godny polecenia, motocykle w ogrodzie, tuż obok tania restauracja i supermarket. Za 5 osób 60€ za noc). Wykorzystując warunki, mamy czas na kulinaria i biesiadowanie przy winie.

18.06.2017 – niedziela, dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na objechanie parku narodowego „Parco Nazionale dell’ Arcipelago di La Maddalena”, wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Tak więc z Porto Pozzo, jedziemy najpierw 12km do Palau, aby przedostać się na wyspę La Maddalena, której stolicą jest miasto o tej samej nazwie. Promy kursują co pół godziny, a cena przeprawy wraz z motocyklem i kierowcą wynosi 19€, z motocyklem, kierowcą i pasażerem 29,40€. Przeprawa trwa 20minut i jesteśmy na drugim brzegu. Archipelag rozrzucony jest pomiędzy Sardynią i Korsyką, a wysp i wysepek jest aż sześćdziesiąt dwie, z których siedem największych oferuje spektakularne plaże i zatoczki. Wyspy te, z wyjątkiem gęsto zasiedlonej La Maddalena, są prawie całkowicie bezludne, jedynie z rozproszonymi małymi osadami. Archipelag La Madalena to nic innego, jak pozostałości po lądzie, który kiedyś obie wyspy w łączył w jednolit, nazywany szumnie Kontynentem Tyrreńskim, a który po ustąpieniu ostatniego zlodowacenia, został zalany. Szczyty górskiego łańcucha, zamieniwszy się w wyspy, sterczą dziś fantastycznymi granitowymi formami z turkusowej wody. Objeżdżamy najpierw największą z wysp, La Maddalena aby na północnym cyplu urządzić plażowanie.

Zażywszy morskiej kąpieli jedziemy dalej i ze wschodniej strony przez most i groblę przedostajemy się na następną wyspę Caprera, która jest nadal dzika i prawie nie zurbanizowana. Tamtejsze wody są przejrzyste i krystalicznie czyste o szmaragdowej i turkusowej toni. Odwiedzamy kilka małych plaż i zatoczek, których piękno zapiera dech w piersiach. Na północnym cyplu znajduje się Muzeum Museo Nazionale „Memoriale Giuseppe Garibaldi”, z którego to wzgórza rozpościera się panoramiczny widok na cały archipelag. Jeśli idzie o Garibaldiego, to ten włoski bohater narodowy, żołnierz, polityk, bojownik o wolność, jak również awanturnik, wspierał różne narodowościowo-wyzwoleńcze kampanie wojenne. Postać barwna i kontrowersyjna. Zmarł na Caprerze w 1882 roku.

Po objechaniu obu wysp docieramy ponownie do portu La Maddalena i zwiedzamy starówkę. Samo miasteczko jest niewielkie, centrum to jedna uliczka ze sklepami, a za nią kilka zaułków, ciekawych dla obfotografowania. Nieco dalej duży plac Piazza Umberto i mnóstwo barów i restauracji. Pod wieczór wracamy do naszej bazy w Porto Pozzo. Dziś nieco krócej i grzeczniej, gdyż jutro już o 5.00 pobudka, aby zdążyć na poranny prom na Korsykę.

… reasumując… podsumowując…

… nie sposób pisać o Sardynii, gdyż zbyt krótkie spędziliśmy tu chwile, lecz świadectwa kultury, atrakcje przyrodnicze które zobaczyliśmy i to czego spróbowaliśmy, pozwalają docenić ostatnio zasłyszaną opinię, że… „Sardynia jest gwarancją szczęścia”, tak sądzą naukowcy, zadziwieni doskonałą kondycją psychiczną i fizyczną tamtejszych stulatków. Co ona w sobie takiego ma?… „królowa Sardynia” leży pomiędzy dwoma kontynentami: Europą i Afryką… jej powierzchnia to ponad 24 tysiące kilometrów, zapewne czaruje różnorodnością… można tu podziwiać skaliste wybrzeża, piaszczyste plaże, bajeczne wysepki i zadziwiające szmaragdowe morze, pełne krystalicznej wody…. przez 300 dni każdego roku turyści cieszą się tutaj słońcem… ma typowy klimat podzwrotnikowy śródziemnomorski: zimą łagodny i deszczowy, latem gorący i suchy… jej wybrzeża są najczęściej wysokie i skaliste, z długimi, względnie prostymi odcinkami, wieloma wybitnymi cyplami, kilkoma szerokimi, głębokimi zatokami, mnogimi przesmykami i z szeregiem mniejszych wysp nieopodal wybrzeża, których zwiedzanie należy do najciekawszych atrakcji turystycznych… ale jest coś jeszcze… prawdziwa kuchnia wiejska, doskonałe owoce morza, indywidualny chleb, oliwki, wina, sery, makarony, wędliny i… mirto…

… kamienne wieże… czerwone złoto i różowe rowery…

… przedziwne nuragijskie budowle w kształcie wież zasiane to tu, to tam… monumentalne grobowce gigantów, równie tajemnicze jak domy czarodziejek i święte studnie… magia i czary wdarły się w tę niewielką przestrzeń… kamienni świadkowie zaginionej cywilizacji nie powiedzą nic… ale są skarby zrodzone z krwi meduzy, świadczące przeciw Perseuszowi, na korzyść czerwonego korala… amulet długiego życia, ochrona przed urokami… jak dzięki „twardemu szkieletowi” zjednać przychylność, życzliwość i miłość niczym Wenus?… jak te sekretne relikty i fenomenalne klejnoty zobaczyć i dotknąć?… wystarczy wdać się w romans z wyspą skarbów… niekoniecznie na różowym rowerze…

…Wiola…

19.06.2017 – poniedziałek, szybki dojazd do promu w Santa Teresa Gallura, należy być na 30minut przed wypłynięciem. Start o 7.00 i po godzinie płynięcia dostajemy się do portu Bonifacio na Korsyce. Ta francuska wyspa na Morzu Śródziemnym, w większości górzysta, zamieszkana jest przez blisko 300 tys. Korsykanów. Była niegdyś kolonią grecką, potem rzymską. Zdobywali ja Wandalowie, Bizantyjczycy, Frankowie, Arabowie, Pizańczycy i Genueńczycy. Ci ostatni zasiedzieli się tu najdłużej. Zdążyli otoczyć wybrzeże kamiennymi wieżami strzegącymi wyspy przed piratami. Korsykanie długo i zaciekle walczyli z Genueńczykami i wreszcie, w 1755 roku, udało im się wyzwolić wyspę i na krótko stworzyć własne państwo pod przywództwem bohatera narodowego Pasquale Paolego. Jego pomniki, popiersia i portrety są dziś niemal wszędzie. To najlepiej wspominany okres w dziejach Korsyki. Jego symbolem jest Głowa Maura, profil czarnoskórego mężczyzny z czołem przepasanym białą chustką, będąca dziś herbem wyspy. Wolność szybko się skończyła, bo Genua pozbyła się korsykańskiego problemu, oddając wyspę Francuzom w zamian za długi. Rok później armia Ludwika XV rozgromiła wojska Paolego.

korsyka

Jestem na wyspie po raz kolejny po 10latach, ciekawe jak bardzo się zmieniła? Ponieważ z ostatniego wyjazdu wiem, że wschodnie wybrzeże poniżej Bastii jest mało ciekawe, trasę poprowadziłem zachodnią stroną wyspy, wraz z objazdem półwyspu i przylądku Cap Corse.

Bonifacio, miasto na klifie, nazywane korsykańskim Gibraltarem, wita nas kosmicznym krajobrazem. Wysokie klifowe, wapienne wybrzeże, tysiące lat rzeźbione przez wiatr, deszcz i słońce, wyglądają jak tło filmu „science fiction”. Domy zawieszone jak orle gniazda nad brzegami morskiego urwiska. Nad tym wszystkim majestatycznie defiluje Cytadela. Najpierw kręcimy się nieco po porcie, ekskluzywnej, turystycznej marinie, później wjeżdżamy pod Cytadelę, zwaną także „Haute Ville”, czyli „Górne Miasto”, z której roztaczają się fantastyczne widoki na klify i port. Dawne miasto genueńskie, zabudowane przylegającymi do siebie wysokimi kamienicami połączonymi łukami, przerzuconymi nad wąskimi uliczkami, pełniło funkcję twierdzy. Każdy dom stanowił osobną fortecę – na wysokie piętro mieszkalne prowadziły wąskie, strome schody i drabina, dzięki czemu łatwo można się było bronić. W każdym domu była też cysterna z wodą. Pod kościołem również zbudowano cysternę na wodę i spichlerze na wypadek oblężenia. Na samym skraju wysokiego cypla, ogrodzony murami obronnymi, otoczony przepysznymi trójstronnymi widokami na lazurowo – szmaragdowe morze, leży uroczy cmentarz (Cimetiere Marin). Nostalgiczny, zwrócony w kierunku morza, skłaniający do kontemplacji. Eleganckie grobowce stoją ciasno jeden koło drugiego, zwieńczone szczytami i ozdobnymi krzyżami. Najbogatsze grobowce zdobione są sztukateriami i rzeźbami.

Dalej w drogę do Ajaccio, a co widzimy z siodełka motocykla?… przecudne krajobrazy, klimatyczne zatoczki i zapach makii śródziemnomorskiej. Jedziemy podrzędnymi drogami, alternatywną trasą wzdłuż morza, nieco dłuższą, ale z pewnością bardziej ciekawą. Upał niemiłosierny, na trasie robimy drzemkę i plażowanie w cieniu piniowego lasu. Pogryzły nas jakieś wściekłe mrówki giganty, a kogo najbardziej?… oczywiście, że mnie, jeśli nie ma komarów, meszek, much czy innych takich… to zawsze mogę na coś liczyć… w tym wypadku na mrówki. Zjeżdżając w dół do miasta widzimy lazurową zatokę nad brzegami której rozłożyło się napoleońskie Ajaccio. Ponieważ nie rezerwowaliśmy noclegu, próbujemy coś rozsądnego znaleźć z marszu. Tragedia, nie dość, że drogo, to nigdzie nie ma miejsc. Przejechaliśmy 10km wybrzeża i pełna porażka. Wracamy do miasta, robi się późno, a my nadal szukamy lokum na dzisiejszą noc. Dopiero jeden z uczynnych, hotelowych recepcjonistów podzwonił po kolegach i znalazł nam pokoje w hotelu „Castel Vecchio”. Nie dość, że kwatera dość słaba, to okropnie droga, za dwa pokoje dla naszej piątki płacimy łącznie 240€, a w cenie nawet nie ma śniadania… zupełnie popsuło nam to dotychczasową średnią. Pomni tej sytuacji, już dziś rezerwujemy przez www.booking.com lokum na jutrzejszy pobyt w Calvi.

20.06.2017 – wtorek, wczoraj z powodu perypetii noclegowych nie udało się zwiedzić miasta, więc robimy to dzisiaj. Ajaccio jest ośrodkiem administracyjnym regionu Korsyka, posiada niewielki port handlowy, rybacki, promowy i jachtowy. Jednak najbardziej słynie ze swej największej atrakcji, jaką jest dom rodzinny Napoleona. Zatrzymujemy się w porcie jachtowym, tuż przy redzie, gdzie zacumowało mnóstwo ekskluzywnych żaglówek. Na nabrzeżu kameralne ogródki tutejszych kawiarni i restauracji. Amerykańscy milionerzy, japońscy turyści, południowy gwar, czarna obsługa i my w tym wszystkim. Imię Napoleona Bonaparte, który urodził się w tym mieście, noszą hotele, kawiarnie butiki, parki i ulice, a jego posągi stoją w niemal wszystkich zakątkach Ajaccio. Centrum miasta jest piękne, elegancki Plac Marszałka Focha, wysadzany palmami i platanami, dającymi cień w gorące dni i otoczony domami wybudowanymi w miejscu dawnych murów obronnych. Pośrodku stoi pełen dostojeństwa pomnik Napoleona w todze rzymskiego konsula z czterema lwami u stóp. Odwiedzamy szesnastowieczną katedrę „Cattedrale Notre – Dame de la Misericordia”, z zewnątrz renesansowa, z herbem i pilastrami wykonanymi z marmuru carryjskiego, posiada wewnątrz bogaty wystrój barokowy. Sufit wyłożony jest złoconymi stiukami autorstwa syna Tintorettiego. Piękny ołtarz główny, wyrzeźbiony we włoskim marmurze, podarowany został kościołowi przez księżnę Toskanii, siostrę Napoleona, Luizę. Balkon, podtrzymujący organy, wykonano z marmuru korsykańskiego. W jednej z kaplic bocznych umieszczony jest obraz Eugene`a Delacroix „Matka Boska z Krzyżem”. W innej, należącej do rodziny Buonapartych, wzniesiono piękny marmurowy ołtarz z rzeźbą Matki Boskiej z Dzieciątkiem. W kaplicy są tu pochowani matka, ojciec i wuj Napoleona. Znajduje się tu też chrzcielnica, w której ochrzczono małego Napoleona. Próbujemy odszukać miejsce i dom w którym urodził się Napoleon. Po małym wywiadzie znajdujemy, niezbyt wytworny, przeciętny jak na tutejszą architekturę budynek na Starym Mieście, gdzie cała ta historia się zaczęła. To tutaj przyszedł na świat 15 sierpnia 1769 i spędził 9 lat dzieciństwa przyszły cesarz. Dziś mieści się tutaj muzeum „Musee de la Maison Bonaparte”. Dalej przemierzając główny deptak sycimy oczy wystawnością przenośnych straganów, luksusowych sklepów, wystaw jubilerskich – wszystko to w scenerii palm, kaktusów i innej południowej roślinności, której nie potrafimy zidentyfikować. Staramy się odszukać bulwar prowadzący do największego na świecie pomnika Napoleona. Po drodze robimy sobie fotografię pod nieco mniejszym pomnikiem, gdzie Napoleon uwieczniony został na koniu w towarzystwie swoich czterech braci. Do głównego pomnika trzeba maszerować od centrum około kwadransa i to pod górę. Monument ukazuje Napoleona w typowej dla niego pozie. Stoi i patrzy z góry na miasto, które tak znienawidził. Wchodzimy po schodach na potężny kamienny cokół z wyrytymi miejscami bitew i innymi osiągnięciami Napoleona.

Z Ajaccio przez Porto jedziemy do Calvi. Droga raz meandruje między górami, raz prowadzi urwistym brzegiem morza. Widoki trudno opisać, droga wykuta w skałach a w dole granatowa toń morza, która w małych zatoczkach widzianych z góry zmienia kolor na szmaragdowy i turkusowy. Jedyne co przeszkadza w jeździe to potworny upał. Na niektórych odcinkach dochodzą do 36ºC i do tego ta wilgotność powietrza – wszystko klei się do ciała, trudno zdjąć kurtkę i rękawice. Najciekawszym fragmentem trasy był dojazd do portu w Porto. Widok z góry na miasteczko zapiera dech w piersiach. Nadmorska osada wciśnięta między potężne czerwone granitowe skały i wonne gaje eukaliptusowe.

Krótki postój w marinie i ponownie wspaniałe widoki przy wyjeździe z miasta na strome skały, którędy prowadzi droga do Calvi. Ponieważ mamy zarezerwowany nocleg, od razu jedziemy do portu w tym mieście. Zostawiamy motocykle i wspinamy się do cytadeli. Budowla wzniesiona na skale, nad portem, w którą raz po raz uderzają fale morskie, jest charakterystycznym punktem w panoramie miasta. Przy koszarach Legi Cudzoziemskiej skręcamy w prawo i kamiennymi schodkami dochodzimy do pomnika następnego wielkiego podróżnika Krzysztofa Kolumba. Po wejściu na teren cytadeli, spacerujemy jej wąskimi uliczkami, zaglądamy do kościoła „Cathedrale Saint Jean-Baptiste” i szukamy domu rodzinnego Kolumba. Nie jest to prosta sprawa, brak jednoznacznych oznakowań, suma summarum okazało się, że domu tak naprawdę nie ma, są jedynie pozostałości fundamentów, szkielety ścian. Niegdysiejszy dom uważa się za miejsce narodzin genueńskiego żeglarza Krzysztofa Kolumba, przypuszczenie to opiera się jednak na dość kruchych podstawach. A jednak data 12 października jest przyjmowaną datą urodzin Kolumba i jest to jednocześnie święto Calvi. Po zwiedzeniu miasta lokujemy się na odległym o 3km kempingu „Camping Dolce Vita”, tel 33 4 95 650599 (101.10€ za nowiuteńki bungalow z pełnym wyposażeniem na sześć osób – wymagana kaucja gwarantowana kartą kredytową na 350€). Wreszcie pełny relaks, czas na morską kąpiel i biesiadowanie.

21.06.2017 – środa, ostatni dzień na Korsyce przeznaczamy na objazd przylądka Cap Corse. Pogoda piękna, żar leje się z nieba. Wioski trzymają się kurczowo wierzchołków stromych klifów, a postrzępione zatoczki wdzierają się w brzeg. W St. Florent wjeżdżamy na drogę, która ostro wrzyna się w strome wybrzeże. To nie droga, tylko sztucznie ukształtowane półki skalne, które wiją się serpentynami jak okiem sięgnąć. Wrażenie robi bogactwo skał, które zmieniają nieustanie swój kolor. W południe jesteśmy na najdalej wysuniętym na północ parkingu, do którego dojeżdżają autokary. W następne pół godziny, docieramy do małej przystani w Barcaggio, gdzie na wyciągnięcie ręki mamy latarnię morską na Cap Corse. Półwysep to miejsce, gdzie czas jakby się zatrzymał. Przyklejone do gór miasta i wieże strzegące niegdyś wybrzeża przed piratami, świadczą o dawnej potędze i bogatej historii tego miejsca. Wracamy na trasę i kontynuując objazd półwyspu, wschodnią stroną, przemieszczamy się na południe do Bastii. Na trasie portowe, obecnie kurortowe, małe miejscowości rozpostarły się w kolorowych zatokach, mnóstwo plażujących wczasowiczów. Po dotarciu do miasta, szybko lokujemy się we wcześniej zarezerwowanym, usytuowanym tuż przy przystani promowej Hotelu „Riviera”, Adres: 1 bis rue Adolf Landry, 20200 Bastia, Francja, Telefon: +33 4 95 31 07 16 (108€ za pięć osób). Resztę dnia spędzamy na kameralnej kolacji i spacerze po mieście.

Nasyceni emocjami i kulinarnie, możemy porozmawiać o korsykańskich specjałach, które również smakowaliśmy. Wyspa ta znana jest z wina, oliwek, miodu, kasztanów, kandyzowanych owoców i wędlin. Te ostatnie, uważane są za jedne z najlepszych na świecie. Można je nabyć w licznych sklepikach, czy na targu, gdzie zaprowadzi nas charakterystyczny zapach… znoszonej skarpety, no w każdym razie nie taki, jaki znamy z naszych sklepów wędliniarskich. Ciemnoczerwona szynka nazywa się prisuttu. Jest jeszcze szynka ze schabu coppa, suszona polędwica lonzu, czy cienka kiełbasa z dodatkiem podrobów figatellu. Zwiedzając korsykańskie miasteczka, zawsze trafiliśmy na targ, gdzie można nabyć te przysmaki.

Wracając do Sardynii, tamtejsza kuchnia jest nieco prostsza, a jednocześnie niezwykle smaczna i aromatyczna. Dominują w niej pieczone mięsa, salami, a także sery z mleka koziego i owczego. W menu Sardyńczyków jest także dużo makaronu, przede wszystkim spaghetti i maccheroni. Na wyspie jest wielka ilość owiec, dominuje więc kuchnia pasterska. Tu raczej jada się się jagnięcinę, niż jakiekolwiek inne mięso, wszędzie królują sery, oliwa, oliwki i wspaniałe wino. Niegdyś chłopcy wychodzili na wypas o piątej rano, mieli przy sobie tylko kawałek pecorino (owczy ser) i chleb namoczony w oliwie, zamknięty w papierze, to był bardzo kaloryczny obiad na cały dzień. Zapamiętamy z pewnością smaki marynowanych na różne sposoby świetnych oliwek.

Pamiętajmy, że jedną ze sfer podróżowania, jest próbowanie miejscowych kulinariów i specjałów, to niezwykle wzbogaca doznania i pomaga zapamiętać odwiedzane regiony, jest jedną z najmocniejszych percepcji odbioru i poznawania świata.

Przyszedł czas na porównanie moich doznań z obu wyjazdów, obecnego i tego sprzed dziesięciu laty. No cóż, pierwszy pobyt na Korsyce dawał więcej pozytywnych odczuć, ale to już chyba tak jest, że widziane coś pierwszy raz, zdaje się być bardziej piękne i interesujące. To co na pewno się zmieniło, to wielki natłok turystów, Korsyka stała się modna, takiej ich ilości jak obecnie, 10lat temu nie było. Co do Sardynii, na której byłem pierwszy raz, to przed wyjazdem słyszeliśmy, że poza krajobrazowymi trasami, pełnymi zakrętów, to nie mamy się spodziewać niczego szczególnego. I tu muszę zdementować owe poglądy, gdyż dla mnie wyspa ta, w tym aspekcie niczym nie ustępuje Korsyce. Na obu wyspach turystyka jest bardzo mocno rozwinięta, szczególnie na wybrzeżach, trudno mi powiedzieć, która wyspa ma piękniejsze plaże, nie ma na nich na szczęście hoteli w stylu betonowych molochów. Natomiast górskie rejony, na obu wyspach, są znacznie bardziej dzikie i niedostępne. Widać, że zdecydowanie większa liczba turystów przyjeżdża tu by plażować, niż wędrować wewnątrz wysp. Za to morze, wszędzie jest krystalicznie czyste i ciepłe. Ponadto na obu wyspach, poza historycznymi aspektami, jest dużo godnych odwiedzenia miejsc i innych atrakcji, takich jak zamki, twierdze, bastiony, groty i jaskinie, ciekawe stare kościoły (gotyckie, romańskie), wiele muzeów i mnóstwo urokliwych miasteczek, kameralnych porcików i wiosek. Jeśli chodzi o mieszkańców, to zarówno Sardyńczycy nie uważają się za Włochów, jak i Korsykanie za Francuzów. Jedni i drudzy mają swój odrębny język i dialekty, dumni są ze swego pochodzenia, kultywują swoje tradycje i obyczaje, mają nawet nieco inną kuchnię, a wina wszędzie są świetne. Z mojej oceny Sardyńczycy są trochę sympatyczniejsi dla turystów, bardziej serdeczni, niż zamknięci w sobie Korsykanie. I jeszcze jedno, Korsyka jest jednak znacznie droższa niż Sardynia.

Jeśli miał bym coś radzić, to na motocyklu należy pojechać tam nieco wcześniej, myślę iż na przełomie kwietnia i maja, gdyż najuciążliwsze podczas obecnego przejazdu były upały w połączeniu z wilgotnością powietrza. Noclegi rezerwować z jednodniowym wyprzedzeniem, zaoszczędzi się wiele czasu i można wyszukać coś tańszego.

Oceniając całościowo – na obu wyspach było doskonale! Co kwituję następującym stwierdzeniem:

Korsyka i Sardynia to pigułka tego, co w basenie Morza Śródziemnego najwspanialsze!

22.06.2017 – czwartek, już o 7.30 meldujemy się w porcie. O 9.00 odpływa prom do Livorno. Rejs się nieco przedłużył i lądujemy godzinę po czasie, dopiero o 13.30. Tu spotykamy się z Rafałem, który przybył z Warszawy, aby towarzyszyć nam w drodze powrotnej. Powitanie i jedziemy do Pizy, aby przede wszystkim podziwiać „Krzywą Wieżę”. „Campo dei Miracoli” (tzw. „Pole Cudów”) jest głównym punktem tego miasta. To właśnie tutaj znajduje się cały kompleks, który stanowi katedra, baptysterium i Torre Pendente („Krzywa Wieża”). A dlaczego jest krzywa?… dlatego, że Włosi wymyślili sobie taką atrakcję turystyczną?… nie. Nikt w średniowieczu by na to nie wpadł. Nie wpadli też na to, że ziemia, na której zaczęli budować może się zapadać. Budowę rozpoczęto w roku 1174, a nie dysponowano wtedy takimi technikami, jak budowniczy mają dzisiaj. Szybki rzut oka, zła ocena i kłopoty gotowe. Efekt końcowy i skutki uboczne… są dzisiaj podziwiane przez miliony turystów z całego świata i stały się symbolem całej Italii. Kto by się wtedy tego spodziewał? Błąd architekta sprawił, że przyćmiła wszystkie budowle na „Campo dei Miracoli”. Gdyby coś takiego zdarzyło się dzisiaj, budowę by zamknięto, a na konstruktorów posypały by się kary. Ale, ówcześni postanowili dzieło dokończyć. Składa się z 8 kondygnacji, a w jej wnętrzu znajduje się spiralna klatka schodowa licząca 293 schody. Niestety, do XIX wieku odchyliła się aż o 4 metry i zapadała się nadal. Podjęto próbę jej ratowania, ale jeszcze bardziej pogorszono sytuację. Dziś nadal jest krzywa i szkoda tylko, że Galileusz nie żyje… pewnie zaradziłby utrapieniu współczesnych Pisan. To właśnie w Pizie przyszedł na świat astronom, astrolog,matematyk, fizyk i filozof Galileusz (w 1564 roku). Na podstawie swoich obserwacji, przekonał się o słuszności teorii heliocentrycznej Kopernika w czasie, gdy kościół bronił teorii geocentrycznej.

Krótki spacer, seans fotograficzny w towarzystwie setek turystów i dalej w drogę do Werony, mamy tam zarezerwowany apartament. Robi się późno, a przed nami jeszcze 300km do pokonania. Po mozolnej jeździe, już po zmroku docieramy do celu. Wszystko ok, standard przyzwoity, ale lokum „ Casa Farinati”, pozbawione jest klimatyzacji, to nie fair, gdyż płacimy 123,40€.

23.06.2017 – piątek, korzystając z tego, że mieszkamy kilometr od starówki, na lekko, spacerkiem idziemy na główny rynek. Miasto leży w zakolach rzeki Adygi, która tworzy tu wielkiego „esa”. Werona ze swoja starówką znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. To antyczne miasto, kojarzone przede wszystkim z pięknymi zabytkami, ze wspaniałą Areną „Arena di Verona”, dobrym jedzeniem i spacerami po Piazza Bra, czy Piazza delle Erbe. Ale Werona, to także miasto związane z dramatem Williama Szekspira „Romeo i Julia”. Znani na całym świecie kochankowie, przyciągają do miasta licznych turystów. A najchętniej oglądanym obiektem w tymże mieście… jest dom Julii ze znanym wszystkim balkonem. Oczywiście, nie omieszkaliśmy zajrzeć na podwórko domu „Casa di Giulietta”, gdzie znajduje się średniowieczny balkon. Jeśli idzie o sam dom, powstał w początkach ubiegłego wieku, w murach średniowiecznej kamienicy. Balkon, pod którym wszyscy chętnie robią sobie zdjęcia, ulokowany jest od strony dziedzińca i tak naprawdę został dobudowany przed wybuchem II wojny światowej. Adres to ulica Cappello 23. W podwórku stoi figura Julii… dotknięcie piersi posągu podobno przynosi szczęście w miłości… podobno! Dom, to nie tylko słynny balkon, ale także piękne wnętrze z odtworzoną „sypialnią Julii”, gabloty z strojami z epoki, piece kominkowe, ciężkie meble. Wszystko sprawia, że można poczuć się jak w utworze Szekspira. Do Julii można wysłać list lub… napisać e-mail. W jednym z pokoi stoi wielkie łoże które „grało” w filmie Franco Zeffirellego z 1968 r., a obok w dwóch gablotach umieszczono kostiumy głównych bohaterów. Włosi wierzą, że Julia pomaga odnaleźć miłość życia i wręcz uwielbiają jej postać.

Przed południem wsiadamy na motocykle i jedziemy w kierunku Alp. Najpierw mozolny przejazd do Vicenzy i dalej już mniej zatłoczonymi drogami do Madonna d’Campilio. Przejeżdżamy przez pasmo Dolomitów do austriackiego Lienz i 30km za miastem na wjeździe prowadzącym na przełęcz Grossglockner, zostajemy na nocleg w zarezerwowanym wcześniej pensjonacie „Molltaler Ferienhauser”, Sagritz 11, 9843 Groskirchhein, tel +43 4825534 (153€ za 6os.) – warunki świetne, gospodarz wita nas destylatem z gruszek „Williams”. Pierwszy raz od dwóch tygodni mamy znośną temperaturę i w miarę rześkie powietrze.

24.06.2017 – sobota, w cudownej aurze ruszamy pod lodowiec „Grossglockner”, a później na przełęcz. Alpejska droga wysokogórska Hochalpenstrasse – Grossglocknerstrasse, to najbardziej malownicza droga w Austrii. Mimo wielkich trudności przy jej budowie, 3 sierpnia 1935 r. panoramiczna, wysokoalpejska droga na Grossglockner została otwarta. Pnie się serpentynami do krainy wiecznego śniegu, przecinając kolejne strefy geograficzne i klimatyczne. Na odcinku 50 kilometrów pokonuje się różnicę poziomów wynoszącą 1766 metrów! Po drodze można podziwiać zmieniającą się szatę roślinną oraz poczuć malejące ciśnienie atmosferyczne. Wzdłuż całej trasy znajduje się wiele punktów widokowych i restauracji. Najwyższe punkty trasy to przełęcz Hochtor (2504 m n.p.m) oraz punkt widokowy Edelweissspitze (2571 m n.p.m.). Z Edelweissspitze roztacza się wspaniały widok na ponad 30 trzytysięczników. Tą malowniczą trasą można dojechać również do Franz Josefs Höhe, skąd roztacza się imponujący widok na najwyższy szczyt Alp Austriackich – Grossglockner (3789m n.p.m) oraz na najdłuższy (10 km długości) we wschodnich Alpach lodowiec „Pasterze”. W 1856 r. lodowiec sięgał jeszcze do brzegu tarasu. Od tamtego czasu temp. w Alpach wzrosła o ok. 1,6 C°, co kosztowało „Pasterze” ponad połowę jego objętości, czyli 2 km. długości i podczas ciepłych miesięcy ostatnich lat, do 5 m grubości. Jeśli tendencja ta utrzyma się, „Pasterze” będzie dalej topnieć, to za ok. 80 lat zniknie zupełnie. Grossglocknerstrasse – droga nr 107 jest otwarta od maja do listopada. Jest to droga płatna na odcinku od Wildpark Ferleiten, do punktu tuż na północ od Heiligenblut. Opłata wynosi 35,50€ dla samochodów i 25,50€ dla motocykli.

Ponieważ tym razem wjeżdżamy na przełęcz od południowej strony, najpierw podjeżdżamy pod lodowiec, a później pniemy się na przełęcz. Pogoda niesamowita, na punkcie widokowym Edelweissspitze mamy 26ºC.

Dalsza trasa to zjazd do miejscowości Bruck i przemieszczanie się przez niższe partie Alp w kierunku Dunaju, aby w konsekwencji dotrzeć w okolice Melk do miejscowości Pochlar, gdzie tuż obok dworca kolejowego, wynajęliśmy pokoje w „Hotel Moser Pochlarn” (49€ za dwójkę ze śniadaniem). Jak to w Austrii bywa, był smaczny wiener schnitzel i zimne piwo.

25.06.2017 – niedziela, powrót do bazy w Międzyrzeczu Górnym. Omijając autostrady, przez Krems, Horn, Znojmo, Kyjow, Kromeriż. Fridek Mistek, Goleszów o 18.00 dotarliśmy do naszej „Chałupy na Górce”. Patrzymy na licznik, 4400km – zadowoleni, bezpiecznie powróciliśmy z wyprawy. Na przejściu granicznym w Lesznej Górnej czekał na nas Grześ, więc w siedem motocykli, dotarliśmy na miejsce. Ponieważ większość zostawała u nas do dnia następnego, biesiada przy ognisku, kończąca jakże udany wyjazd, trwała do późnej nocy.

Jacek dojechał na uszkodzonej lince sprzęgła do Polski, a moje wojskowe, pustynne buty, przewidziane dla polskiej armii, od których odkleiła się podeszwa już na Sardynii, dotrwały do końca, sklejane co parę dni taśmą – to są straty naszej ekipy na całej trasie wyprawy.

Następnego dnia po śniadaniu, jeszcze przed południem, wszyscy rozjechali się do domów.

Dziękujemy! Było wspaniale i jak zawsze poznawczo.

trasa