16.11.2016 – środa

Wczorajszy dzień to typowy przejazd na trasie Dżakarta >Samerang – 470km. Wyjazd ze stolicy poszedł nam nad wyraz gładko, później 230km autostrady (165tys.rupii-50zł), a dalej do celu jechaliśmy wzdłuż Morza Jawajskiego, dwupasmową drogą nr.1, tzw. „Asia Highway”. Pierwszy raz w Indonezji udało nam się w ciągu jednego dnia pokonać tak wielki dystans. Na nocleg zatrzymaliśmy się pod wieczór, po wjeździe do centrum miasta Semerang, w hotelu „New Puri Garden” – wysoki standard za 300tys.rupii.

Przemierzywszy wczoraj mało interesujący odcinek północnego wybrzeża, dzisiaj nastawiamy się na zwiedzanie następnych atrakcji, które oferuje środkowy obszar wyspy Jawa. Jedziemy w jej głąb, na południe do miejscowości Ambarawa. Małe miasteczko leżące 50km od Semerang, dziś nieco zapomniane, w czasie II wojny było jednym z ważnych ośrodków oporu podczas holenderskiego oblężenia. Jednak najciekawszym miejscem wartym odwiedzenia jest muzeum kolejnictwa „Ambarawa Railway Museum” (wstęp 10tys.rupii od os.), największe na skalę całej Indonezji. Powstało w 1970r. przede wszystkim, aby zachować szeroki wachlarz lokomotyw parowych, które jeździły po indonezyjskich torach, a których czas zbliżał się do końca okresu ich użytkowania. Są one zaparkowane obok oryginalnej stacji, niegdysiejszego punktu przeładunku z powodu użycia różnorodnych szerokości torów. Niektóre z nich dalej są pod parą i wożą turystów na stromej trasie Ambarawa – Bedono z użyciem napędu zębatego. Obecnie rząd prowincji Jawa Środkowa zauważa, że te kolonialne, po holenderskie pozostałości w postaci infrastruktury kolejowej, mogą być potencjalną atrakcją turystyczną. W Europie, wiele takich lokomotyw jakie tu widzimy, już dawno przetopiono w hutach, a tutaj można je nadal oglądać. Jednym z ciekawszych eksponatów muzeum kolejnictwa w Ambarawie jest czterosilnikowy parowóz. Świetnie zorganizowane i utrzymane muzeum, aż zazdrościmy, że u nas w Polsce, ktoś nie wpadł na pomysł, aby wykorzystać starą stację kolejową i zorganizować podobny do tego skansen kolejowy, z pełną oprawą i starą infrastrukturą.

Jedziemy dalej, czego tu nie ma po drodze, garnki, kosze, ciężarówki dla dzieci, figurki, ceramika, zaglądamy do warsztatów produkujących meble, niektóre to prawdziwe dzieła sztuki, jak choćby stojące zegary. Po następnych 70km docieramy do Sangiran, położonego 17km na północ od miejscowości Solo (Surakarta). „Museum Manusia Purba Sangiran” (wstęp 11500 od os.), oczywiście plus opłata za parking. Jedno z najbardziej znaczących stanowisk skamieniałości szczątków człowiekowatych na świecie. „Człowiek z Jawy”, czyli „Wyprostowany człowiek- małpa”, często uważany za brakujące ogniwo pomiędzy naczelnymi a pierwszymi Homo sapiens. To właśnie tutaj wiódł spokojne życie i stanowił wschodnią gałąź wielkiej rodziny pierwszych Homo erectus. Początki wykopalisk… na wzgórzu, gdzie w latach 1934–1942, niemiecki antropolog, profesor Gustav von Koenigswald (1902–1982r.) prowadził prace archeologiczne, utworzono w 1988r. Muzeum Antropologiczne. Kolejne badania paleoantropologiczne i geologiczne przeprowadzono w latach 60-tych XX w., a w 1969r. indonezyjski badacz Sastrohamidjojo Sartono, znalazł prawie kompletną czaszkę Homo erectus, datowaną na 1,6 mln lat. Znaleziono tu również wiele pozostałości narzędzi kamiennych sprzed 800 tys. lat z okresu paleolitu, m.in. narzędzia otoczakowe i rozłupce wykonane z chalcedonu i jaspisu. Cały obiekt tak wkomponowano w teren wykopalisk, aby pewne odsłony znajdowały się we wnętrzu budynku. Poruszamy się więc po tarasach okalających ślimakiem cały obiekt, poprzez kolejne sale wystawowe, Obszar wykopalisk został w 1996r. wpisany na światową listę UNESCO. Muzeum Sangiran, oprócz bycia atrakcją turystyczną, jest także areną badań, eksperci mogą złożyć wspólny wątek historii ewolucji człowieka i połączyć je w spójną całość, gdzie jej początek zaczyna się w Afryce, w okolicy jeziora Turkana, na pograniczu Etiopii i Kenii.

Jedziemy dalej do Solo, nazywane również Sala lub Surakarta, położone jest w Centralnej Jawie i liczy około 520 tys. mieszkańców. Surakarta obok miasta Yogyakarta (Jogja), jest spadkobiercą królestwa „Mataram”, które rozszczepiło się na dwa inne królestwa w 1755r. I tak w Solo znajdują się dwa pałace, jednym z nich jest „Pura Mangkunegaran” (wstęp 20tys.rupii od os.), to mniejszy z dwóch pałaców w Solo, ale lepiej zachowany i utrzymany (na tyłach którego z resztą wciąż mieszka rodzina królewska). Przewodniczka oprowadza nas po pawilonie pendopo, przyległym audytorium oraz bardziej prywatnych salach (nie pozwala robić zdjęć) i ogrodzie za budynkiem. Bardzo to wszystko ładne i… europejskie. Mnóstwo elementów pałacu przypłynęło kiedyś z Anglii, Francji czy Niemiec, więc klimat panuje tu niepowtarzalny. Większość wnętrz udostępniona jest do zwiedzania. Mangkunegaran jest małym, dziedzicznym Księstwem założonym w 1757r. przez Raden Mas Said, kiedy przysiągł wierność władcom Surakarta oraz Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. W pałacu można znaleźć pamiątki z różnych okresów, biżuterię, naczynia, antyczne meble, karoce królewskie oraz cały sprzęt muzyczny – gamelan (karawitan).

Po zwiedzeniu kompleksu pałacowego zrobiło się na tyle późno, że postanowiliśmy poszukać lokum na dzisiejszą noc. W pobliżu reklamował się z ofertą super pokoju (450tys.rupii), pięciogwiazdkowy „Hotel Sahid Jaya”. Korzystamy z zaproszenia i pozostajemy na nocleg.

16-11-16-map

17.11.2016 – czwartek

Hotelowe śniadanie to uczta łącząca co najmniej lancz z obiadem. Przed opuszczeniem miasta Surakarta, jedziemy do starej dzielnicy za murami, aby zwiedzić „Museum Kraton Surakarta” (15tys.rupii od os.), pałac wybudowany przez Pakubuwana II w 1744r., po zniszczeniu rok wcześniej poprzedniego przez Holendrów. Chociaż Surakarta jest oficjalnie częścią Republiki Indonezji, to od 1945r., pałac i pozostały kompleks budynków nadal służy jako miejsce zamieszkania Sri Sunan, obecnie panującego, tutejszego króla. Zwiedzamy cały obiekt, gdzie w części utworzono niezbyt interesujące, a obecnie mocno zaniedbane muzeum.

Dalej przemieszczamy się na wschód w kierunku Jombang, aby po następnych 20km za tym miastem, kontynuując jazdę drogą nr.15 zjechać do miejscowości Trowulan. Na przyległych, rozległych terenach znajduję się hinduistyczne budowle, świadczące o świetności minionej ery Majapahit. Zajeżdżamy pod świątynię „Candi Bajang Ratu” (wstęp 3tys.rupii od os.), której budynek w kształcie bramy został prawdopodobnie zbudowany w XIV w.. Następnie kilka kilometrów dalej zajeżdżamy pod dziwną budowlę „Candi Tikus” (wolny datek), której kształt, przypomina rytualny basen. Wśród historyków i archeologów trwa dyskusja co do funkcji i przeznaczenia tego obiektu. Niektórzy eksperci twierdzą, że ta świątynia, to basen dla rodziny królewskiej, inni, że budynek służył dystrybucji wody dla mieszkańców Trowulan i był również miejscem kultu. Kompleksy w okolicy Trowulan są świadectwem, że istniało tu rozległe miasto epoki klasycznej hinduskiej-Budha, która jest obrazem przeobrażeń kulturowych i religijnych na przestrzeni minionych wieków w Indonezji. Istniejące tu rozległe miasto, miało system kanałów oraz wiele dużych i małych zapór podłączonych w system nawadniania. Wraz z trwaniem prac archeologicznych, wiele budowli i pozostałości osadnictwa zostało odkopanych i odrestaurowanych.

Wreszcie zobaczyliśmy, jak rodzą się smoki… pitaja lub smoczy owoc (dragon fruit), truskawkowa gruszka, to owoc wielu gatunków kaktusa, kwitnie tylko w nocy. Kwiaty gatunków wytwarzających owoce pitai są duże, białe i pachnące, charakterystyczne dla danego kaktusa, z tego też powodu, nazywane są… królową nocy lub księżycowym kwiatem. „Smocze jajo”, to puszka sprzeczności, zamkniętych w łapiącej wzrok i budzącej różne skojarzenia, ognisto-czerwonej skórce. To owoc, w którym jedno wyklucza drugie… łuski smoczej skóry, chronią purpurę zasianą makiem, co bezwzględnie kolorem… kojarzy się z burakiem. Bez dwóch zdań, jest to również dowód na to, że opakowanie jest jednak ważne… przynajmniej przy pierwszej próbie selekcji produktu idealnego… a ten owoc, takim właśnie się przedstawia… zwłaszcza na zimno.

Na końcu dzisiejszej trasy, podczas przejazdu obok wulkanu Mt. Arjuno (3339m n.p.m.), w miejscowości Prigen, napotykamy na jeszcze jedną hinduską świątynię „Candi Jawi”. Jest już niestety na tyle późno, że możemy zrobić zdjęcia jedynie z zewnątrz. Jej powstanie datowane jest na koniec XIII w., w czasach istnienia królestwa Singhasari. Świątynia położona jest na wschodnim zboczu Góry Welirang i była uważana za hindu-buddyjskie miejsce kultu, jednak w rzeczywistości jest to świątynia grobowa wybudowana na cześć króla Kertanegara , ostatniego króla Singhasari. Uważa się, że prochy zmarłego króla zostały również umieszczone w dwóch kolejnych świątyniach, Singhasari i Jago.

16-11-17-map

Pod wieczór dojeżdżamy do miejscowości Bangil i na wjeździe do miasta natrafiamy na „Dalwa Hotel, gdzie pozostajemy na nocleg w promocyjnej cenie 350tys.rupii za pok. 2os.

18.11.2016 – piątek

Rano z Bangil jedziemy do portowego miasta Pasuruan, położonego nad Morzem Jawajskim. Zwiedzamy w starym porcie „Pelabuhan Pasuruan” (wstęp na teren portu 1tys.rupii od os. plus auto 3tys.rupii) tereny wokół kanału oraz dzielnice przyportowe. Niezwykłe miejsce, jakby zatrzymane w czasie minionej epoki. Mimo, że biednie, to zawsze witani jesteśmy z uśmiechem na twarzy, a robieniu zdjęć, towarzyszy swoistego rodzaju zabawa w różne dziwne pozowania. Takiej sympatii, jako turyści, nie zaznaliśmy jeszcze nigdzie w świecie.

Miejsce to jest na tyle ciekawe, że pozostajemy tu nieco dłużej, przechadzając się pomiędzy domostwami i podglądając egzystencję mieszkańców. Wszyscy żyją tutaj z rybołówstwa, to tu, to tam, suszą się rybki, mężczyźni naprawiają sieci, wyładowują worki z solą, kobiety piorą, gotują i zajmują się dziećmi lub obróbką ryb. U podwał domostw wiszą klatki z ptaszkami, ale są też fascynaci gołębi. Jedno w tej biedzie przerażą, a czego już niestety nie zauważają lub ignorują, wielce sympatyczni mieszkańcy… brud, sterty walających się śmieci, a w związku z tym… nie ustrzegą się nieustającej wylęgarni komarów… które nieubłaganie i cyklicznie przyniosą ze sobą choroby.

Dalej jedziemy na wschód, a za Probolinggo, odbijamy ponownie w głąb lądu do Bondowoso. Co po drodze? Uprawy kawy, tytoniu, bananów, kukurydzy, kauczukowców, herbaty, kapusty i… ryżu! Ryż na śniadanie, ryż na obiad, ryż na kolację, jako dodatek prażynki ryżowe i deser… też z ryżu! Jak wrócimy do domu, będą wprowadzone bezwzględne restrykcje na spożycie ryżu! Kiedy po drodze zobaczyłam małe cmentarze pomiędzy kawą a bananami… jedna rzecz przyszła mi do głowy… cóż za doskonałe miejsce na pochówek… hm… gdyby jeszcze dosadzić tam mandragory. Stamtąd dojeżdżamy następne 40km do małej miejscowości Sempol, będącej bazą wypadową do jutrzejszej wyprawy na wulkanu „Kawah Ijen” – nocujemy w „Arabica Homestay” (1100m n.p.m. – 315tys.rupii pok.2os.) – przyjemny pensjonat usytuowany obok fabryki przerobu kawy, w otoczeniu jej plantacji oraz innych upraw, w szczególności warzywnych.

16-11-18-map

19.11.2016 – sobota

Pobudka już o 4.30, śniadanie z torebki (tostowe pieczywo z jednym jajkiem na twardo) i jeszcze o zmroku, jedziemy 14km w kierunku parkingu ulokowanego u podstawy wulkanu „Kawah Ijen” (1900m n.p.m.). Po 30 minutach stromego podjazdu, w otoczeniu dżungli lasu deszczowego, docieramy do punktu „Paltuding Pos”, płacimy wstęp (100tys.rupii od os.), wynajmujemy przewodnika (200tys.rupii) i startujemy ubitą, dosyć stromą ścieżką, aby wyjść na spotkanie z górnikami z „Kawah Ijen”. Co jakiś czas mijamy dwa wiklinowe kosze połączone bambusowym patykiem, niesione przez górników oraz dwukołowe wózki do zwożenia fedrunku, wyładowane dużymi kawałkami intensywnie żółtej siarki i workami z drobnym urobkiem. Pokonujemy kolejne metry, ścieżka zaczyna być coraz bardziej stroma i kręta. Wychodzimy z poziomu drzew w teren, gdzie można podziwiać okoliczne wzniesienia spowite w porannej mgle. Przed nami pojawia się nagle powłóczysty odgłos kroków, a po chwili zza zakrętu wyłania się niewielka, szczupła sylwetka chłopaka w czapce z daszkiem i papierosem w ustach, niosąca na ramieniu kosze z ładunkiem. Gdy tylko nas zobaczył od razu pojawił się uśmiech na jego twarzy. Szybka wymiana pozdrowień „selamat pagi” – „pagi pagi” i poszedł dalej. Jego twarz nie zdradzała najmniejszych oznak, że jest mu ciężko, a przecież, jak się później dowiedzieliśmy, górnik niósł grubo ponad 80 kg na swoich barkach. Czym jesteśmy wyżej, tym ilość górników mijanych po drodze wzrasta. Czasami zatrzymują się i pozwalają zrobić sobie zdjęcie lub pytają o papierosy. Po około godzinie marszu stromą ścieżką, dochodzimy do miejsca ważenia ładunków noszonych przez górników. Stąd zostało zaledwie 30 minut niezbyt uciążliwego marszu po płaskim, aby osiągnąć krawędź wulkanu „Kawah Ijen”. Znany jest on z tego, że z otworów na dolnym zboczu kaldery wypływa siarka bardzo wysokiej czystości i zastyga na świeżym powietrzu. Wydobywanie jej przez miejscowych górników jest bardzo szkodliwe dla zdrowia ze względu na trujące opary. Ludzie, którzy zajmują się właśnie taką pracą, ładują ją do dwóch koszy połączonych kijem i przenoszą raz na jednym, a raz na drugim ramieniu. Pokonując niebezpieczną drogę, na której łatwo o potknięcie z ładunkiem dochodzącym nawet do 100 kg. Uciążliwości tej pracy, jak i wielu innych, udokumentowano w filmie dokumentalnym „Śmierć człowieka pracy”. Nie ma już człowieka pracy… pozostał robotnik… ktoś gorszy… ktoś, komu się nie udało… ktoś, komu praca nie daje godności… lecz ją odbiera. Przyzwyczajeni do wygodnego życia, coraz częściej zapominamy, jak ciężką pracę może wykonywać człowiek. Stojąc na krawędzi kaldery, podziwiamy zapierający dech w piersiach widok. Kolory otaczającego nas terenu pochodzą niczym z krajobrazu księżycowego. Na samym dole, w kraterze widzimy jezioro o intensywnej, zielonej barwie, z okolic, którego wydobywają się niezliczone ilości szarego dymu i śnieżnobiałej pary. Jedna ze ścian mocno kontrastuje swoją nienaturalnie wyrazistą barwą żółci. Schodzimy w dół do wnętrza kaldery. Po drodze mijamy górników, czasem zatrzymują się przy skalistym zboczu, aby z lekkim grymasem na twarzy, odłożyć ciężki ładunek i odpocząć. Jeden z nich wyciąga z jednego z koszy małą butelkę zawierającą mętny płyn, pije dwa łyki, przeciera czoło, poprawia czapkę i co najważniejsze bierze do ust papierosa i odpalając go, serdecznie się do nas uśmiecha. Schodzimy dalej, tą samą ścieżką, którą on przed chwilą podchodził. Mnóstwo ruchomych kamieni, miejscami bardzo wąska i strasznie stroma. Mijamy kolejnych górników. Każdy z nich ma wyładowane kosze „żółtym złotem”. Na samym dole dopiero widać, co tu się dzieje. Z czystym sumieniem mógłbym określić wulkan „Kawah Ijen”… jako „Piekło na Ziemi”. Bajeczne jezioro, które widzieliśmy z góry nie zawiera wody, a jedynie w czystej postaci kwas siarkowy. Nic dziwnego, że upadek do niego francuskiego turysty kilka lat temu, zakończył się natychmiastową śmiercią.

Z ziemi wyrzucane są ponad cztery tony krystalicznej substancji dziennie. Naukowcy uważają, że w tym procesie powstaje tutaj surowiec o czystości sięgającej 99%. Siarka jest tu główną bohaterką tego miejsca. Dla ponad 200 górników, jest powodem wstawania w środku nocy i wędrówki w ciemnościach na szczyt wulkanu „Kawah Ijen”. Można powiedzieć, że dzięki niej mają pracę, którą wykonują z narażeniem życia, lecz jest to ich świadomy wybór, jedyny sposób zarabiania na utrzymanie rodziny. Górnicy pozyskujący siarkę nie mają żadnych zabezpieczeń, poza kawałkiem ręcznika zwisającego z szyi, którego końcówkę zagryzają w ustach. Odłupują skrystalizowany minerał w żrących oparach, aby na chwilę wycofać się z miejsca najbardziej niebezpiecznego. Ponownie kilka głębokich wdechów „czystego” powietrza, przetarcie w przesiąknięte ubrania, załzawionych oczu i znowu trzeba tam wrócić, aby ukruszyć kolejny kawałek. I tak krok po kroku, minuta po minucie, aż oba kosze będą wystarczająco zapełnione. Patrzymy na to wszystko i trudno nam sobie uświadomić, że to dzieje się naprawdę. Nagle wiatr się zmienia i dostajemy się w chmurę wyziewów, jako amatorzy nie wiemy jak się zachować, wdychane gazy są tak żrące, że nawet maska nie pomaga. Na szczęście po chwili wiatr się zmienia i można zaczerpnąć odrobinę powietrza, mimo wszystko zarządzamy odwrót. Wracamy wraz z górnikami na krawędź krateru, dla nich to krótki odpoczynek połączony z przeładunkiem urobku na prymitywny wózek. Teraz będzie już łatwo, zostało zaledwie 3,5 km trasy, stromą ścieżką w dół do wioski. Nasz przewodnik podaje cenę jaką pozyskuje górnik za urobek, ponieważ sam jest górnikiem i kiedy tylko nie prowadzi turystów, ciężko pracuje – 1250rupii za kg, przeliczam 100kg = 125tys. rupii, czyli niecałe 10$ USD!!! Tylko 10$ za tak heroiczną pracę. Cały czas zachodzimy w głowę, dlaczego w XXI wieku, nadal tak niebezpieczną pracę wykonują ludzie narażając swoje życie i zdrowie. Dlaczego w „Kawah Ijen” nie zostało to zastąpione przez przemysłowe metody wydobywcze i maszyny? Niestety odpowiedź jest banalna… bo tak jest taniej… średnia długość życia skazanych na siarkę… nie przekracza 40 lat.

W głowach mamy zabełtane, wszystko to co zobaczyliśmy dzisiejszego dnia, miesza w emocjach, spektakularne widzenia przeplatają się z ostrym zgrzytem, efektowny wulkan i górnicy z piekła rodem, zachwyt spada w odmęt… ambiwalentny stan wzruszenia. Jeszcze przed południem zjeżdżamy w dół po zboczu wulkanu. Okazuje się, że przejezdna jest droga na wschodnią stronę do miejscowości Bulusari, gdzie przeprawiamy się z powrotem na wyspę Bali (138tys.rupii auto + 2os.). Jedziemy jeszcze 30km południowym brzegiem wyspy i zatrzymujemy się w miejscowości Cupel w hotelu „The Bali Sunset Hotel” www.hotelbalisunset.com , prowadzonym przez włoską rodzinę z Rzymu. Za 450tys.rupii – 135zł mamy ponownie zagwarantowane luksusowe warunki odpoczynku, a jest po czym, te dwa tygodnie intensywnego zwiedzania Jawy i ponad 3000km przejechane po tej wyspie, to było spore wyzwanie. Teraz przed nami trzy dni, w czasie których skończymy relację, wybierzemy zdjęcia, opierzemy się i ciut odpoczniemy, a potem dalej w trasę na wyspę Lombok i Archipelag Gili.

16-11-19-map

20-21.11.2016 – niedziela – poniedziałek

Odpoczywanie, basen, jedzenie, piwko, pisanie relacji, spacer wzdłuż plaży do pobliskiej wioski… i tak minęły dwa dni. Włoska rodzina zapewnia nam w tym „raju” iście boskie warunki. Obsługa kulinarna prowadzona przez indonezyjską załogę, z zachowaniem wszystkich norm savoir vivre. Dania indonezyjskiej kuchni, pod włoskim nadzorem właścicielki, przebijają smakowo miejscowe gar-kuchnie. Sztandarowe, danie „nasi goreng”, to kulinarne dzieło wizualno-smakowe.

22.11.2016 – wtorek

Po dwóch niespiesznych dniach opuszczamy „The Bali Sunset Hotel” i jedziemy dalej, wzdłuż brzegów Oceanu Indyjskiego na wschód, w kierunku Denpasar. Po drodze podjeżdżamy pod hinduistyczną świątynię „Pura Tanah Lot” (wstęp 60tys.rupii od os.). To niewątpliwie jedna z największych atrakcji Bali, którą naprawdę warto zobaczyć. Niestety z tego powodu, codziennie przybywa tu tysiące turystów. Aby dostać się do świątyni, trzeba najpierw przejść przez całą spiralę różnych sklepów i straganów z pamiątkami, co nieco psuje klimat tego malowniczego miejsca. Chociaż turyści wstępu do świątyni nie mają, można spacerować wokół niej oraz napić się świętej wody ze źródełka, mieszczącego się wewnątrz skały, na której ona stoi oraz dostać błogosławieństwo balijskiego kapłana, na przemytą twarz świętą wodą, przykładają do czoła kilka ziaren ryżu… symbolu dobrobytu i wkładają za ucho kwiat… dar dla dobrego ducha. Niesamowite jest to, że woda nie jest słona, mimo że źródełko wybija z oceanu. Aby dostać się do owego miejsca zazwyczaj trzeba przejść przez wodę (chyba, że jest odpływ) głęboką na około 40 cm. I tu kolejna trudność… zgodnie z legendą, Tanah Lot jest chroniona przez jadowite węże morskie, jeśli więc ktoś ma nieczyste intencje, droga do świątyni zostanie dla niego zablokowana… uff przeszliśmy. Tutaj nie chodzi tylko o samą budowlę, która jak milion innych hinduskich świątyń na Bali, jest pod względem architektury i elementów stylistycznych, powiedzmy mniej więcej podobna, (przynajmniej dla tych, którzy nie są specjalistami w tej dziedzinie), bardziej za to zachwyca jej unikatowe położenie. Na malutkiej wyspie na wzniesieniu, gdzie Ocean Indyjski konsekwentnie od setek lat oblewa świątynię swymi wodami kształtując jej zarys, ulokowana jest budowla idealnie komponująca się z całym otoczeniem. Wygląda jakby nie była dziełem człowieka… tylko sił natury zaprojektowanej i wkomponowanej idealnie w krajobraz. To formacja skalna oraz jedna z siedmiu świątyń morskich, a jej nazwa, dosłownie oznacza „Ląd w Morzu”. Legenda głosi, że świątynia zbudowana została około XV w. z inicjatywy hinduskiego kapłana o imieniu Nirartha, który spacerując po płd.-zach. wybrzeżu, zauważył skalną wysepkę w morzu i postanowił tam odpocząć. Następnego dnia powiedział miejscowym rybakom, by wybudowali tam świątynię, która stanie się miejscem czczenia balijskich bogów morza… i tak się tez stało.

Jedziemy dalej przez niezwykle ruchliwe miasto Denpasar do Padang Bai, do przystani promowej, aby przeprawić się wraz z autem na wyspę Lombok (co w języku jawajskim znaczy papryczka chili). Promy pływają na okrągło cały dzień w odstępach co 2-3godz. Po godzinie oczekiwania, płacąc 790tys.rupii za auto + 2os. jesteśmy na pokładzie i następne cztery godziny spędzamy w atmosferze smrodu spalin i kiepskich warunków, jakie oferuje nam rejs tym promem. Ale jest i pozytyw, czyli ludzie, zadają pytania, robią sobie z nami zdjęcia, chcą rozmawiać i opowiadać o sobie. O czasie przypływamy do przystani promowej w Lembar na wyspie Lombok, jednak z powodu iż trap cumowniczy był zajęty przez inny prom, jeszcze godzinę spędzamy na redzie portu. Wreszcie po 22.00 jesteśmy na ladzie i szukamy zakwaterowania na dzisiejsza noc. Okazuje się, że od portu do stolicy Lomboku, Mataram musimy jeszcze pokonać dystans 25km, aby w pierwszym hotelu uzyskać niesatysfakcjonującą informację, że wszystkie hotele w stolicy są zajęte, gdyż obecnie trwa kilkudniowy festiwal folklorystyczny i nie mamy co szukać. Niezbyt uwierzyliśmy w te opowiadania, jednak w następnym hotelu sytuacja się powtórzyła . Szczęśliwym trafem, jeden z jego pracowników zaoferował pomoc i poprowadził nas do „Guest House Ayodya”, gdzie wynajęliśmy ostatni pokój za 300tys.rupii. Gdyby chcieć określić jego standard, to należy stwierdzić… porażka, no cóż to był akt desperacji.

23.11.2016 – środa

Rano zaczynamy zwiedzanie stolicy od „Taman Mayura” – pałacu na wodzie (wstęp 50tys.rupii, tylko za możliwość robienia zdjęć). Nic specjalnego, jedyną pozostałością królewskiej siedziby, położonej pośrodku dużego zbiornika wodnego, jest okazały pawilon Bale Kambang, w którym urzędował dawny sąd skupiający balijskich władców. Idziemy do świątyni znajdującej się po drugiej stronie ulicy-„Pura Meru” (wstęp 20tys.rupii od os). Pochodząca z 1720 r. świątynia, jest jedyną pozostałością dawnej stolicy balijskich książąt i najważniejszym miejscem hinduistycznego kultu na Lomboku. W sanktuarium poświęconym Trimurti, czyli hinduistycznej trójcy, którą tworzą Sziwa, Wisznu i Brahma, znajdują się trzy okazałe meru. Jedziemy więc następne 8km do plaży „Pantai Ampenan” oraz starego portu, który za czasów holenderskich, był głównym portem Lomboku. A dziś?… niewielkie miasteczko z holenderskimi, arabskimi i chińskimi domami obdartymi z tynku. Poszliśmy to tu, to tam, patrząc jak sennie, skromnie i życzliwie, biegnie sobie tutaj trwanie.

Dalej przemieszczamy się wzdłuż morza na północ do Bangsal, po drodze zwiedzamy ciekawie położoną na morskich skałach świątynię „Pura Batulayar”, tuż przy plaży „Pantai Volkanik Batulayar” (wstęp 20tys.rupii od os.). Wkroczyliśmy w rejon resortów i hoteli dla turystów. Wspaniała jakościowo droga, o dziwo całkiem pusta , pięknie wije się po skałach wzdłuż brzegu, a widoki niczym z Peloponezu. Całkowicie inaczej niż na Bali i Jawie. W jednej z zatok urządziliśmy sobie popas i zjedliśmy świeżo złowioną rybę z grali, opalanego wysuszonymi skorupami z kokosa. (ryba, ryż, sałatka i sos-85tys.rupii).

Docieramy do portowej mieściny Bangsal, pozostawiamy auto na strzeżonym parkingu (50tys.rupii doba), zakupujemy bilety na „Fast Boat” (85tys.rupii od os.) i płyniemy na Archipelag Gili, a konkretnie na najodleglejszą i największą jego wyspę Gili Trawangan. Na wszystkich wyspach nie ma samochodów, ani nawet skuterów, jedynym środkiem transportu jest „cidomo” (bryczka konna), no i ewentualnie rower. Na szczęście wyspy są niewielkie, każdą można obejść plażą dookoła w ciągu 2-3 godzin.. Gili Trawangan przyciąga największe tłumy turystów i ma opinię najgłośniejszej, najdroższej i najbardziej imprezowej (bywa nazywana „Party Island”), jest tu najwięcej klubów, barów i dyskotek. My po zejściu z łodzi, idziemy kilkaset metrów na północ i w bocznej uliczce znajdujemy przyjemny pensjonat „Mentari Homestay”, płacimy 250tys.rupii za pokój z klimatyzacją i po zakwaterowaniu od razu idziemy penetrować wyspę. Na pierwszy rzut oka, pocztówkowy raj wczasowicza. Jest przyjemnie, turystyczna atmosfera, mnóstwo restauracji (w ofercie soczyste krewetki w wielu rozmiarach, duże ośmiornice, małże oraz niezliczona ilość najróżniejszych ryb: barakudy, mahi-mahi, tuńczyk i wielu innych). Są stołówki na świeżym powietrzu, to taki duży plac, na którym rozłożono kilkanaście najróżniejszych budek. Plastikowe krzesła i stoły, zamiast śnieżnobiałych obrusów, plastikowa cerata, nie ma muzyki na żywo, czy wielkiego kuchennego zaplecza. Jednak klimat tego miejsca bardziej nam odpowiada. Dookoła biegają młodzi uśmiechnięci chłopcy, którzy rozniecają żar, patroszą, przygotowują, targują się, podają, sprzątają i dopytują czy dobre. Są też wózki z „Bakso” (mięsne kuleczki z makaronem i odrobiną rosołu) i innymi specjałami kuchni indonezyjskiej. Żółty piasek kontrastuje ze szmaragdową tonią morza… miejscowi mówią, że piasek jest biały… dla nich, po pobycie na czarnych powulkanicznych plażach, z pewnością wydaje się biały, ale my widzimy wyraźnie, że jest w odcieniach żółci. W wodzie tuż przy brzegu pływają żółwie.

Na Gili Trawangan, tuż przy plaży, znajduje się sporo pensjonatów, hoteli i kilka luksusowych resortów, ale są też „losmeny” (najprostsza miejscówka na nocleg). Jest mnóstwo niezwykle klimatycznych restauracji z muzyką na żywo, kafejek internetowych, wypożyczalni rowerów, centrów nurkowych (divingu), nurkowania z rurką i płetwami (snorkelingu) i miejsc do imprezowania, gdzie promuje się psychodeliczne koktajle, a ulice zasypane są znakami i reklamami mówiącymi na przykład: „Megamaksymalnie radykalne grzyby… Twoja wycieczka na księżyc i z powrotem”. Pewien chłopak, który tutaj pracuje, opowiedział nam, że choć jest muzułmaninem, to pije alkohol i wcina magiczne grzybki, a przecież… alkohol, narkotyki i wszelkie środki odurzające są zakazane, gdyż tak jest powiedziane w Koranie. Zakaz ten tłumaczy się w ten sposób (choć tak naprawdę Bóg nie musi się tłumaczyć ze swoich zakazów czy nakazów), że pod wpływem środków odurzających człowiek dużo łatwiej grzeszy. Miejscowa ludność wyznaje Islam, więc pięć razy dziennie można usłyszeć nawoływanie muezina do modlitwy. Nie przeszkadza to jednak w pełnym dostępie do wszelakich alkoholi… tylko te ceny… najtaniej udało nam się zakupić butelkę rumu „Captain Morgan”- 0.7l -35%- 320tys.rupii, w przeliczeniu… prawie stówa.

Na każdą z wysepek można dostać się tanim publicznym promem z miejscowości Bangsal na Lomboku, natomiast jest też możliwość dotrzeć bezpośrednio z kilku miejsc na Bali, na Gili kursują turystyczne szybkie łodzie (Speed Boat), które trasę z południa Bali, pokonują w około dwie godziny, a z Amed (wschód wyspy), o połowę krócej.

24.11.2016 – czwartek

Gili Islands… gili, to w języku Sasaków „wyspa”, a tu są aż trzy (Trawangan, Meno i Air) kameralne wysepki, położone u płn.-zach. brzegu wyspy Lombok, z dala od zgiełku sąsiedniej Bali. Są one popularnym miejscem plażowego wypoczynku, głównie dla budżetowych turystów, dla których Bali, czy Lombok są zbyt duże, żeby poczuć… że w ogóle jest się na wyspie. Wysepki oferują przyzwoite plaże z białym (czytaj żółtym) piaskiem, zawsze ciepłą i przejrzystą, turkusową wodę oraz niezbyt rewelacyjną, zamierającą rafę koralową, która stwarza jako takie warunki do snorkelowania i nurkowania. W morzu jest duża szansa na zobaczenie kolorowych rybek i spotkanie żółwi morskich. Dzisiejsze przedpołudnie poświęcamy temu właśnie celowi, w końcu specjalnie wzięliśmy naszego starego specjalistę Olympusa, do robienia podwodnych zdjęć. Wynajęcie sprzętu w postaci maski, rurki i płetw to wydatek 50tys.rupii, dalej to już tylko wejść do wody. Rafa prawie martwa, ale żółwie i kolorowe rybki, można spotkać. Intensywny rozwój turystyki, połowy z użyciem dynamitu, wzrastająca ilość ścieków oraz śmieci, które są zwyczajnie spalane, to wszystko prowadzi do unicestwienia delikatnych raf koralowych oraz problemów środowiska naturalnego. Ponieważ mamy zamiar zwiedzić cały archipelag, w południe przemieszamy się na następną wyspę, Meno. Musimy użyć prywatnej łodzi, gdyż publiczny transport będzie dopiero o 16.00. Płacimy po 75tys.rupii od os. i przewożą nas łodzią na drugą stronę cieśniny oddzielającej wyspy. Dalej na piechotę w poprzek wyspy, na drugą stronę w okolice małej przystani. Gili Meno jest położona pomiędzy dwiema pozostałymi wyspami i jest najmniejszą z nich. Palmy kokosowe ustępują tu miejsca sosnom, jest najspokojniejszą wyspą, coś dla amatorów ciszy i spokoju, prawie zupełnie pozbawiona życia nocnego, ma najsłabiej rozwiniętą infrastrukturę, za to posiada najładniejsze plaże, zwłaszcza po zachodniej stronie wyspy, tam gdzie przypłynęliśmy do jej brzegów i gdzie znajdują się najlepsze miejsca do nurkowania. Na wyspie spędzamy kilka godzin na plażowaniu i kąpielach, aż do nadejścia czasu na publiczną przeprawę na następna wyspę, Gili Air (poranna przeprawa o 9.20, popołudniowa o 16.20 – 35tys.rupii).

Gili Air położona jest najbliżej Lomboku. Ma największą liczbę lokalnych mieszkańców i najbujniejszą roślinność (jako jedyna posiada własne źródła słodkiej wody, na pozostałe wyspy całą wodę sprowadza się z Lomboku) . Najładniejsze plaże znajdują się po zachodniej stronie wyspy. Tutejsza Rafa jest w gorszym stanie, niż na pozostałych wyspach, więc snorkeling nie jest aż tak atrakcyjny. Zaraz po przypłynięciu, już w przystani, jesteśmy przejęci przez miejscowego chłopaka, który prowadzi nas do pensjonatu „Peanut Homestay”. Zostajemy, dobre warunki, za cenę 250tys.rupii. mamy nowy domek z klimatyzacją i śniadaniem. Dalej, to powtórka dnia poprzedniego, tylko na następnej wyspie. Kulinarną niespodzianką była wspaniała pizza w indonezyjskim wydaniu, przy stoliku na plaży… biały obrus, świece, kwiaty… witamy w raju…

16-11-23-24-map

25.11.2016 – piątek

Rano opuszczamy Gili Air i wracamy na Lombok publicznym transportem do Bangsal (12tys.rupii od os.). Odbieramy nasze auto z parkingu i przemieszczamy się na południe wyspy, do równie reklamowanych plaż w okolicy miejscowości Kuta Lombok. Ponieważ musimy ponownie przejechać przez stolicę, Mataram, tym razem wybieramy trasę przez góry. Pokonujemy przełęcz „Pasuk Pass” (około1000m n.p.m.), a po drodze, na barierkach, wysiaduje mnóstwo małp. Na 8km przed Kuta, zaglądamy do żywego skansenu w wiosce Ende, zamieszkałego przez rdzennych mieszkańców Lomboku, plemienia Sasaków. Wioska słynie z tradycyjnej zabudowy, której najbardziej charakterystycznymi elementami są drewniane domy o dźwięcznej nazwie „Bale Tani” oraz spichlerze o nazwie „Lumbung”, w których po żniwach składowany jest ryż, a które to posiadają ciekawe poszycie w kształcie podkowy, które stało się symbolem Lomboku. Do tej pory na Lomboku, ludzie porozumiewają się również językiem Sasaków. Docieramy do południowych rejonów wyspy i plaż w Kuta. Niegdyś mała osada rybacka, obecnie powoli zmienia się w popularny ośrodek turystyczny regionu. Można tu znaleźć piękne klify, świetne plaże z jasnym piaskiem i turkusową wodą oraz hotele i restauracje w każdym przedziale cenowym. Tutejsze fale są słynne wśród miłośników surfingu z całego świata. Jadąc dalej wzdłuż brzegu na zachód, kolejno docieramy do tych najbardziej reklamowanych, choć nadal dzikich, takich jak „Pantai Are Guling”, „Pantai Mawun” i innych pomniejszych, po czym wracamy na „Pantai Kuta”. Sceneria morza to klify i unikalny, soczyście zielony górski krajobraz, wpadający bezpośrednio do turkusowego morza.

Widoki niepowtarzalne, jednak obraz tego piękna burzą, niezliczone ilości śmieci, tak w morzu, jak i na lądzie. Ponieważ, w tych jeszcze dzikich rejonach, nie ma dostatecznej bazy hotelowej, a w jednym z resortów zażądano niebotycznej, jak na warunki indonezyjskie ceny 100$USD za pokój, nieco rozbawieni tą sytuacją, powróciliśmy 18km z powrotem do Kuty i w super hotelu „Kuta Indach Hotel”, wynajęliśmy luksusowy bungalow za cenę 300tys.rupii, czyli 24$USD. W samej miejscowości Kuta, jak grzyby po deszczu wyrastają nowe hotele, restauracje, centra nurkowe i inne elementy kształtujące infrastrukturę kurortu, jednak jeszcze wciąż… nie zeżarła miejsca komercja.

26.11.2016 – sobota

Dzień powrotnej przeprawy z Lomboku na wyspę Bali. Z Kuta Lombok, jedziemy do przystani promowej w Lembar. Po drodze odwiedzamy kolejną wioskę Sasaków w Sade. Zdecydowanie polecamy tę wczorajszą w Ende, tu komercja całkowicie zdominowała folklor, tak dzieje się, kiedy nadmiar turystów w jednym miejscu, zmanieruje miejscowe społeczności i to, co miało być żywym skansenem, zamienia się w pospolity bazar, gdzie sprzedawane są wszystkie pamiątkarskie wyroby z całej Indonezji… wzbogacone chińszczyzną. Kobiety zajmują się tradycyjnym tkaniem kolorowych „ikatów”, które są znane w całej Indonezji. Docieramy do Lembar i po 1,5h jesteśmy wraz z autem na promie (790tys.rupii).

Następne cztery godziny spędzamy na wodzie, aby pod wieczór dotrzeć do Padang Bai na Bali i tam też od razu wynajmujemy lokum na dzisiejszą noc w „Kerti Beach Bungalows” (250tys.rupii), hinduski, stylowy pensjonat, położony tuż przy plaży. W restauracji będącej częścią kompleksu, kulinarnie zostaliśmy zaskoczeni doskonałymi daniami i świątynną atmosferą.

16-11-26-map

27.11.2016 – niedziela

Z wolna kończymy naszą przygodę z Indonezją. Wracamy z Padang Bai do Kuty, oczywiście tej na Bali. Jednak po drodze, postanowiliśmy jeszcze raz pojechać wewnątrz wyspy, w góry do hinduistycznej „Świątyni Matki”- „Pura Besakih”. Wybraliśmy malowniczą trasę wśród pól ryżowych przez Kusamba, Semarapura, Sideman, Rendang i po pokonaniu odległości 40km po 1,5h jesteśmy w „Pura Besakih”. Startowaliśmy z poziomu morza, a do pokonania mieliśmy prawie 1000 metrów przewyższenia, zatem i pogoda po drodze mocno się zmienia. Zaczynaliśmy od iście tropikalnych upałów, po czym słońce, coraz delikatniej dawało o sobie znać, aby pod koniec trasy wjechać w olbrzymią chmurę, która zatrzymała się na wulkanie Gunung Agung, a niebo coraz bardziej zaczęło się wykraplać. Teraz przyszedł czas na zakup biletów, okazuje się, że przejechaliśmy już punkt poboru opłat. Ubrani w sarong (rodzaj spódnicy z jednego kawałka materiału, niezbędny, aby móc wejść do świątyni), idziemy w kierunku budki z napisem „ticket”, gdzie sprawdzano posiadanie biletów, uświadomiono nam, że nawet gdybyśmy mieli bilety, to i tak nie wolno nam się poruszać po kompleksie bez przewodnika , gdyż to święte miejsce dla wyznawców hinduizmu. Oczywiście jest pewien sposób, aby to obejść. Jeżeli jeden z nich będzie nam towarzyszył, to nie ma problemu, bo wtedy on jest naszym „guard” (strażnik) i wtedy jest wszystko ok. Pytamy ile należy zapłacić i… tutaj padła kwota w wysokości kilkudziesięciu dolarów. W końcu płacimy po 100tys.rupii od osoby i w deszczu idziemy zwiedzać. Świątynia, właściwie to coś więcej niż świątynia, jest to bowiem duży kompleks sakralny, położony na zboczu góry Agung we wschodniej jej części. Uważana za najważniejszą i najbardziej świętą z balijskich świątyń. Powstała jako górska świątynia tarasowa, a pierwsze budowle pochodzą prawdopodobnie z VIII w. Od tego czasu była rozbudowywana i obecnie składa się z 22 sanktuariów składających się w sumie z ponad 200 budowli, połączonych schodami i tarasami. Nazwa Besakih pochodzi od słowa Basuki, które w starym sanskrycie Wasuki oznacza „gratulacje”. Ciekawostką jest, że kiedy w 1963r. nastąpiła erupcja wulkanu Agung, która pozbawiła życia około 1700 osób, strumienie lawy cudem ominęły Świątynię Besakih, o dosłownie kilka metrów. W 1995r. została ona wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.

Po stromych schodach docieramy do głównej struktury, centrum zespołu świątynnego, które stanowi pagoda „Pura Penataran Agung”. Jej pagoda symbolizuje kosmiczną górę Meru oraz Padmasanę (Lotosowy Tron). Świątynia poświęcona jest hinduskiemu bogowi – Sziwie (Niszczycielowi), zaś stojące po jej obu stronach nieco mniejsze świątynie oddane są Brahmie (Stwórcy) i Wisznu (Protektorowi). W ciągu roku, w świątyni obchodzi się około 70 świąt, opartych na tradycyjnym 210-dniowym kalendarzu balijskim oraz licznych ceremonii (m.in. pokremacyjnych). Trafiliśmy na czas jednej z ceremonii. Kobiety i mężczyźni odziani w białe szaty, pomimo deszczu, kroczą w wolnym pochodzie, trzymając w rękach dary dla bóstw. Inni siedzą przed kamiennym stołem i całkowicie pochłonięci są modlitwą. Gdzie nie spojrzeć, mnóstwo pozostałości po kwiatach i innych naturalnych ofiarach. Kompleks jest tak rozległy, że gdyby wszystko chcieć dokładnie zwiedzić, zajęłoby to pół dnia, pogoda kiepska, więc nam wystarcza 1,5h. I jak przystało na świątynne otoczenie… kolorowe jarmarki, stołówki i napastliwi oferenci swoich wyrobów, czy też usług… dziś pada deszcz, więc w promocji są parasolki do wypożyczenia za jedyne 10tys.rupii.

Ponieważ każdego dnia na Bali, obserwujemy uroczystości w świątyniach, tak więc kilka słów na ich temat… przy dźwiękach gamelanu, tradycyjnego zespołu grającego na ksylofonach, gongach i stalowych bębnach, gdzie metaliczne, pulsujące brzmienie sprawia, że wszystko zdaje się wibrować. W czasie ceremonii bogowie zbliżają się do śmiertelników. Balijczycy proszą o przywrócenie równowagi w świecie nękanym przez katastrofy i tragedie. Za sprawą ofiar, darów i rytuałów Ziemia ma się uspokoić, a ludzie mają być lepsi, a co za tym idzie szczęśliwsi. Co chwila mija nas jakaś ubrana od stóp do głów na biało rodzina. Idą pieszo lub pędzą na skuterach. Niektórzy tłoczą się nawet po cztery osoby na siodełku. Kobiety wpięły w gładko zaczesane włosy kwiaty. Mężczyźni mają zawiązane na głowach białe chusty będące symbolem Brahmy. Ktoś ma pod pachą instrument muzyczny, inny taszczy pieczone lub żywe zwierzęta. Większość kobiet niesie na głowach kosze z podarkami dla bogów… „jedzenie jest po to, aby nakarmić złe duchy, kwiaty są natomiast dla tych dobrych”… ułożone na liściu bananowca płatki kwiatów, małe ciastko, kilka ziaren ryżu i zapalone kadzidełko… zestawione idealnie kolory, wielość faktur i precyzja wykonania sprawiają, że jest to miniaturowe dzieło sztuki, w którym każdy element znajduje się na właściwym miejscu. Podobne niewielkie wyroby, leżą jeszcze przed sklepami, domami i na maskach samochodów. Składany trzy razy dziennie posiłek dla bogów, ma zapewnić ochronę i dostatek. Za podarki tradycyjnie odpowiedzialne są kobiety. Uczą się sztuki obdarowywania bogów od najmłodszych lat, a potem przekazują tę umiejętność córkom. Jak dla nas… urocza i pachnąca tradycja, którą obserwujemy każdego dnia, oczywiście na Bali (Jawa i Lombok są zdecydowanie muzułmańskie, więc jest mnóstwo, ale kolorowych meczetów ).

Teraz mozolnie zjeżdżamy do miasta Kuta i w samym centrum kurortu, tuż przy plaży w „Karthi Hotel”, wynajmujemy pokój na dwie następne i ostatnie noce na Bali. Pojutrze w nocy, mamy powrotny lot do Warszawy przez Doha (Qatar). Wieczór spędzamy w kurorcie… plaża, bulwar, resorty wzdłuż brzegu, restauracje, sklepy, bazary, poddajemy się nagabywaniu sprzedawców i całemu temu wczasowemu zgiełkowi. Trudno to wszystko ogarnąć, a przede wszystkim wytrzymać w tym „turystycznym kołchozie” i zdzierżyć jego przytłaczającą atmosferę!

16-11-27-map

28.11.2016 – poniedziałek

Kończymy nasz pobyt w Indonezji, już tylko czekamy na nasz jutrzejszy lot do kraju. Kuta, prócz wielkiego rwetesu, jest miejscem o wyjątkowo gorącym i dusznym klimacie, wytrzymanie na plaży przez dłuższą chwilę… graniczy z wyczynem. Zakończyliśmy jazdę wynajętą Toyotą Avanza, nie zawiodła nas ani razu na dystansie 4 tys. km przejechanych po Bali, Jawie i Lomboku. Mieliśmy ją zdać na lotnisku, ale po telefonie do firmy „Trac”, która wynajmowała nam pojazd, jej pracownik przyjechał do hotelu i odebrał auto. Przypominam, że opłata dzienna za wynajem to kwota 9 $USD, a spalanie wyniosło 7,5l/100km.

802899 [Converted].ai

Skoro zakończyliśmy jazdę po Indonezji, wypadałoby napisać kilka zdań o specyfice poruszania się po drogach tego kraju. Najważniejszą sprawą jest zachowanie maksimum spokoju i w tym tempie przemieszczanie się do przodu, z oczami dookoła głowy. Absolutnie, nie należy wykonywać nagłych skrętów, zrywów i niepotrzebnych hamowań. Miejmy na względzie, że jesteśmy cały czas oblegani stadem skuterów i małych motorków, których ilość porównywałem już do szarańczy. Indonezyjczycy, zawsze uśmiechnięci, tak jak w kontakcie bezpośrednim, tak na i drodze, zachowują się beztrosko i bez wyobraźni. Najważniejszą zasadą jest, nie najechać na innego użytkownika drogi i ta podstawowa reguła tutejszego ruchu, to cały elementarz jazdy i kodeks drogowy w jednym. Jak tylko inny użytkownik drogi, ma możliwość wcisnąć się pomiędzy auta, to już później twój problem, abyś go nie najechał, gdyż jak to uczynisz, to będzie twoja wina, że spowodowałeś kolizję. I co z tego wynika? Na całej trasie widzieliśmy jedynie kilka drobnych stłuczek, kilka ciężarówek w rowie i dwa wywrócone skutery, to wszystko – czyli te zasady funkcjonują i to z pozytywnym skutkiem. Może będzie trudno sobie wyobrazić, ale w Indonezji porusza się po drogach kilkadziesiąt milionów skuterów (nikt nie był nam w stanie udzielić precyzyjnej informacji, możliwe, że dochodzi już do 100mln). Jedno jest pewne, że rynek producentów mających swe fabryki w Indonezji, podzielony jest przez dwie firmy japońskie, Honda 53% i Yamaha 39%, pozostałe koncerny są jedynie tłem, dla tych dwóch głównych graczy. Ceny zaczynają się w przeliczeniu od 4tys.zł, a kończą na 10tys.zł, za Hondę CBR 150 STD. Motocykli o większej pojemności niż 150cm², jest bardzo mało i pochodzą z importu. Z danych statystycznych wynika, że w 2011r., przekroczono roczną ilość wyprodukowanych skuterów i małych motocykli, wynoszącą 8mln szt. Czy w ogóle wyobrażacie sobie taką ilość, przyjmując nawet, że Indonezja liczy 250mln mieszkańców? Teraz z pewnością zrozumiecie moje porównania tej grupy użytkowników dróg do „stada szarańczy”. Osobną sprawą jest, to co na takim małym pojeździe można przewieźć. Zaczynając od tego, że zupełnie normalnym jest jeżdżenie w trzy osoby lub całymi rodzinami z dwójką, a nawet trojką dzieci (dzieci jeżdżą bez kasków), transport towarów o gabarytach które dla nas, europejczyków, przekraczają wszelkie granice wyobraźni, po wszelakiego rodzaju warsztaty, z których najpopularniejsze są przewoźne garkuchnie i stragany. Często przedstawialiśmy takie przykłady na zdjęciach. Następny temat, to drogi i ich oznakowanie. Na Bali drogi są w przyzwoitym stanie, jednak bardzo wąskie i mocno zatłoczone. Rzadko zdarzają się drogi dwupasmowe, o autostradach nie wspomnę. Oznakowanie jest przyzwoite, ale GPS dla nas był niezwykle przydatny. Lombok ma wiele nowych, świetnych dróg, a ruch jest o wiele mniejszy niż na Bali. Natomiast Jawa, zaskoczy słabym oznakowaniem, ogromnym ruchem, gdzie prawie cały czas, jedziemy w obszarze zabudowanym i często drogami w bardzo kiepskim stanie. Wyjątkiem jest płatna autostrada, która wyprowadza z Dżakarty w kilku kierunkach (Bandung, Rogor, do przeprawy na Sumatrę i w kierunku Semerang). Nasz GPS i jego mapa, był zbawieniem w poruszaniu się po tej wyspie. Co do bezpieczeństwa pozostawiania auta na parkingach, jest to tutaj doskonale zorganizowane, gdyż na każdym kroku, znajdziemy strzeżony parking za kwotę od 2 do 5 tys.rupii. Jedną z najprzyjemniejszych czynności podczas jazdy, było tankowanie w cenie poniżej dwóch złotych za litr etyliny (6500rupii), a sieć stacji „Pertamina”, jest bardziej niż dobra. Kończąc ten mój wywód, muszę zdecydowanie podkreślić, iż wybaczam Indonezyjczykom, tę drogową beztroskę, gdyż w całym zakresie innych płaszczyzn tutejszego życia, są zawsze uśmiechnięci, przyjaźni, bardzo grzeczni i rządni kontaktu z nami.

Tytułem ogólnego bezpieczeństwa w Indonezji, jeszcze o jednym należałoby wspomnieć, przez ten miesiąc, nie mieliśmy ani jeden raz, najmniejszych problemów żołądkowych, a stołowaliśmy się cały czas we wszelkich dostępnych tu formach, od ulicy i garkuchni poczynając, na eleganckich restauracjach kończąc. Oferta jest praktycznie nieograniczona, a ceny (poza Kutą na Bali) naprawdę są bardzo niskie, a przyzwoite danie, można już zjeść za 10÷15tys.rupii (3÷4,5zł), wszystko jest wspaniale przyprawione i podane w przyzwoitych warunkach, nawet przy drodze. Ostatnią sprawą, są insekty, a przede wszystkim komary (wg informacji ogłaszanej na lotnisku, należy wiedzieć iż występują tu przypadki zachorowań na malarię, dengę i wirusa zika). Ja nie zostałem nigdy ukąszony, choćby nawet jeden raz, natomiast Wiolę, komary i wszelkiego typu insekty bardzo lubią i miała rzeczywiście kilkanaście bąbli po ukłuciach oraz wiele innych po mrówkach.

… Wojtek…

… by skreślić zakończenie… spośród wielu słów… wybrałam „pomiędzy”…

… gdzieś pomiędzy tradycją a nowoczesnością… pomiędzy bogactwem a biedą… odwieczne zwyczaje nadal rządzą codziennym życiem Indonezyjczyków… zacierając różnice społeczne, etniczne i religijne…

… pomiędzy Jawą a snem… pomiędzy kawą a ryżem… pomiędzy przyprawami a krewetkami… pomiędzy kukuryku a kukiełkami… pomiędzy tancerzami a gongami… pomiędzy świątyniami a meczetami… pomiędzy szklanymi wieżowcami a w polu bawołami… pomiędzy klimatyzowanymi biurami a zniszczonymi slumsami… pomiędzy centrami handlowymi a straganami ulicznymi… pomiędzy eleganckimi samochodami a skromnymi rikszami… pomiędzy przynależnością do grupy, prawem zwyczajowym a państwowością… pomiędzy dżinsami a sarongiem… są góry ognia!… wzbudzają strach i szacunek… i choć ich gniew powoduje unicestwienie całych wiosek, to jednocześnie zapewnia użyźnienie gleby i obfite zbiory do trzech razy w roku… bez tej cudownej manny, ziemie bardzo szybko stały by się jałowe… to coś pomiędzy zgodą na niebezpieczeństwo i śmierć a permanentną nagrodą… to tutaj rozciąga się kraina głębokich tradycji, efektownych obrzędów i złożonych wierzeń… to tutaj trzeba podejmować wysiłek, by pozytywne i negatywne moce pozostawały na swoich miejscach… koncepcja walki dobra ze złem nie istnieje… liczy się równowaga….raj w cieniu ziarna diabelskiego niepokoju?… coś pomiędzy wyłupiastymi oczami demonów a siedliskiem bogów?… hm… życie tutaj, to coś pomiędzy kataklizmem a darem od boga…

… Wiola…

29.11.2016 – wtorek

Dzisiaj, a właściwe to dopiero jutro, gdyż po północy, o 0.45 mamy lot do Warszawy przez Doha, katarskimi liniami lotniczymi. Snujemy się więc po kurorcie i zaglądamy we wszystkie możliwe, a nie widziane wcześniej miejsca. Najciekawszym zdarzeniem, które udało się w tym czasie zobaczyć, to marsz dopiero co wyklutych żółwików do morza, w poprzek plaży (niestety nie mieliśmy już z sobą ani aparatu, ani nawet telefonu, wszystko już spakowaliśmy). Każdy chętny, mógł dostać jednego żółwika w pudełku z wodą i udać się na planowany start, czyli tam, gdzie stał pan zarządzający, który wyznaczył linię, właśnie tam wszyscy stanęliśmy równo i na jego okrzyk, każdy wypuścił swoje maleństwo. Co to były za emocje… najpierw bardzo powoli i ociężale ruszyły, lecz gdy poczuły bliskość wody, nagle przyspieszyły, nie było łatwo, karkołomny wyścig z przeszkodami (plastikowe kubki, butelki, nylony i takie tam plażowe śmieci) spowalnia je na chwilę… lecz nagły przypływ, zabiera je tam, gdzie jest ich świat… ich fascynujący, ale i niebezpieczny dom. Będąc już w wodzie, żółwie napotykają kolejne niemiłe niespodzianki… drapieżniki, zanieczyszczenia, statki morskie, rybołówstwo i działalność gospodarczą człowieka na morzu… żółwie nie są w stanie odróżnić pływającej meduzy (głównego składnika diety) od plastikowych toreb… tak więc ich los, jest również w naszych rękach.

30.11.2016 – środa

Powrotny lot, mamy doskonale skomponowany, tak więc na przesiadkę w Doha, mamy jedynie 1,5h (Denpasar > Doha 9,20h – Doha > Warszawa 5,40h). Jest jeden pozytyw, tym razem świat oddaje nam zabrane wcześniej 7godzin różnicy czasu pomiędzy Polską a Indonezją, tak więc już o godzinie 11.00 tego samego dnia, jesteśmy na lotnisku w Warszawie, a zbiegiem dalszego, dobrego połączenia kolejowego, już o 16 na miejscu, w naszej „Chałupie na Górce”. Cóż widzimy po powrocie?… późna jesień włączyła nam w kraju sprawnie działającą klimatyzację i nie dość, że jest zimno, to posypało i to sporo śniegiem, a wokół cisza (te indonezyjskie klimatyzatory każdego dnia buczały, brzęczały i były bardzo głośne).

Kończąc tę relację, nieco spóźnionymi życzeniami, pozdrawiamy wszystkich Andrzejów, winszujemy udanego Mikołaja z obfitością prezentów i dziękujemy za cierpliwość w przeglądzie naszego reportażu.

<<<<< POPRZEDNIA CZĘŚĆ