Domniemamy, iż większość z Was, będzie zaskoczona tą relacją, ponieważ wcześniej prawie nic nie wspominaliśmy o pomyśle wyprawy do Indonezji, więc wypada tytułem wyjaśnienia, nieco wspomnieć na ten temat.

Kontynuując program i temat naszej wyprawy wokół świata, którego założeniem jest objechanie go naszym środkiem lokomocji, czyli przygotowaną wyprawowo Toyotą Hilux 4×4, nasze drogi obecnie powinny nas poprowadzić przez południowo-wschodnią Azję w kierunku Australii. Już raz, z powodów celnych, w tym planie przeszkodził nam utrudniony transport auta z Władywostoku do Australii. Tym razem postanowiliśmy nieco wnikliwiej rozeznać temat i przed zrealizowaniem takiego przejazdu, zapoznać się z najtrudniejszym drogowo-morskim odcinkiem, który czeka nas na tej trasie, czyli z pokonaniem wraz z autem szeregu wysp indonezyjskich. Tak więc, tytułem rekonesansu, zakupiliśmy bilety lotnicze na wyspę Bali do Denpasar (z Warszawy – 2750zł od os. w obie strony), wynajęliśmy auto ( siedmiomiejscowy mały van Toyota Avanza – koszt 280$ USD za cały miesiąc) i ruszyliśmy na objazd dwóch wysp, Bali i Jawy. Najbardziej, poza zwiedzaniem ciekawych miejsc, interesuje nas system promowy, który tu funkcjonuje, a dotyczy naszego przemieszczania się wraz z autem. K woli dalszego wyjaśnienia, aby nie marnować pozostałego czasu całej obecnej zimy,wysłaliśmy naszą starą Toyotę (tę, która rozpoczęła naszą podróż w 2009r.), ponownie do Ameryki Południowej, gdzie będziemy zmagać się z tematem zawsze fascynującej Patagonii, z Santiago de Chile polecimy w czasie świąt Bożego Narodzenia… na Wyspę Wielkanocną… cóż za paradoks, przejedziemy jakiś dystans z następną edycją rajdu „Dakar 2017” (Argentyna, Paragwaj, Chile) oraz zaplanowaliśmy odbycie rejsu na Antarktydę, która to, jest bądź co bądź, siódmym kontynentem naszego globu i na którym to, wypadałoby nam postawić swoją stopę, choćby tylko raz, w tej podróży wokół świata.

29-31.10.2016 – poniedziałek – środa

Realizujemy program… czyli „W drogę”… jak to proponują „Czerwone Gitary”. Pendolino – Bielsko-Biała > Wa-wa ( 58zł – 3.17godz.) – nocleg przy lotnisku w „Sound Garden Hotel Airport” (w super weekendowej promocji – 62% za 162zł pok. 2 os.) – spanie typu nowoczesny, skompensowany boks z oknem na świat – lot do Doha (5,30h) – 9,5h oczekiwania na następny lot na lotnisku w Qatarze – 9,5h lotu na Bali do Denpasar i już jesteśmy na miejscu, patrzymy na datę – przybyło dwa dni! Najpierw wymiana pieniędzy 1$USD to 12.900 rupii indonezyjskich (IDR). Jest późny wieczór, zamieszanie jak na wiejskim targowisku, wszyscy proponują nam taxi, próbujemy odebrać z firmy „Trac”, umiejscowionej przy lotnisku, nasz zarezerwowany i zapłacony z góry pojazd. Znając opinię o stanie emocjonalnym i beztroskości Indonezyjczyków, już z góry zakładaliśmy, że będą jakieś problemy. Skończyło się na tym, iż dwa razy pokonaliśmy wraz z bagażem dystans dzielący nas pomiędzy międzynarodowym, a lokalnym lotniskiem, po czym, gdy wreszcie udało się dotrzeć do właściwego kontuaru… czyli „biura” tej firmy… pracownik obsługi był zaskoczony, gdyż mieliśmy być o 10.00 rano – dopiero głębsze wyjaśnianie, iż dopiero co dotarliśmy na wyspę, rozjaśniło jego wyobraźnię. Po ciemku, przy latarce, na lotniskowym parkingu, odbieramy nowiutką Toyotę Avanza i czym prędzej, po zamontowaniu naszego GPS-a, jedziemy do zarezerwowanego wcześniej przez „Booking.com” hotelu „Edelweiss”- Kuta (120zł pok.2os.). Dystans z lotniska to niespełna 15km, ale musimy mieć na względzie, że jest ciemno niczym nocą (słabe oświetlenie), jeździmy lewą stroną w ogromnym ruchu pojazdów, w szczególności wszelkiej maści motorków i skuterów. Oczywiście jak to już wcześniej bywało w lewostronnym pojeździe, w użyciu mam wycieraczki (początkowo ich nadużywam) zamiast kierunkowskazów (tymczasem są zaniedbane). Z mozołem, po wielu wywiadach, docieramy na miejsce i wreszcie przyszedł czas na solidny odpoczynek – różnica czasów; +6h do polskiego. Jeszcze tylko krótki rekonesans po renomowanej i legitymującej się złym wspomnieniem, kurortowej miejscowości Kuta (ponad 200 osób zabitych oraz ponad 300 osób zostało ciężko poparzonych lub rannych w zamachu terrorystycznym, dokonanym przez fundamentalistów islamskich w 2002 r. Jedną z ofiar była polska dziennikarka Beata Pawlak). Wracamy do hotelu, jeszcze tylko kilka propozycji taxi, masażu, restauracji i już możemy iść spać.

01.11.2016 – wtorek

Nie ma czasu na odlegiwanie uciążliwości podróży, jedziemy na podbój południowego przylądka, ulokowanego poniżej Denpasar. Jesteśmy przecież tam, gdzie znajdują się najpopularniejsze, złociste plaże. Kuta Beach, kurort położony na południe od stolicy Bali, kusi ponadto licznymi barami i knajpkami, stanowiąc raj dla imprezowiczów. Jest też dobrym miejscem dla początkujących surferów, którzy mogą korzystać z usług szkółek. Najpierw, zapoznając się bardziej z niuansami tutejszej zawiłej techniki poruszania się po drogach, wyłączam odruch włączania wycieraczek, zamiast kierunkowskazów (w autach dostosowanych do prawostronnego ruchu, obie te dźwignie znajdują się dokładnie po odwrotnych stronach kierownicy) – zalecam nie dotykania w ogóle kierownicy lewą reką! Reszta przychodzi sama – mam wielkie doświadczenie w przemieszaniu się po różnych drogach naszego świata, ale w takim gąszczu jednośladów jeszcze nie było mi dane się poruszać, tak na pierwszy rzut oka niewyobrażalny „horror” komunikacyjny. Z każdym przejechanym kilometrem jest lepiej, jednak tempo w jakim się przemieszamy nieco zatrważa – w ciągu godziny pokonujemy zaledwie 16 km i to nie ze względu na mój poziom techniki jazdy, lecz na koszmarny ruch panujący na wąskich, do przesady zatłoczonych drogach.

Bali jest znane jako wyspa bogów. A jak wiadomo, bogowie powinni być należycie czczeni. Stąd na tej hinduistycznej wysepce powstało mnóstwo świątyń, po indonezyjsku nazywanych pura, oraz kilkanaście tysięcy świątynnych ołtarzy i ołtarzyków. Zwana jest też „Wyspą Tysiąca Świątyń”, ale tak naprawdę świątyń jest tu nie tysiąc… ale tysiące. Tak więc, na początek docieramy do „Kawasan Luar Pura Uluwatu” (wstęp 30tys.rupii od os.). Przed wejściem do świątyni należy założyć sarong, to specjalna chusta, która ma na celu zakryć nogi – reguła ta dotyczy kobiet i mężczyzn. Pura wybudowana została na szczycie 70-metrowego klifu, nad błękitnymi wodami Oceanu Indyjskiego. To świątynia poświęcona duchom morza. Poszczególne człony jej nazwy da się przetłumaczyć jako: „świątynia” (Pura) „boskiego pochodzenia” (Luhur), „skraj lądu” (ulu), i „skała” (watu). Jest ona jedną z najstarszych świątyń na Bali i została założona w początkach X wieku przez przybyłego z Jawy kapłana hinduskiego Empu Kuturana. Czytałam na necie o tym, że małpy z Uluwatu mają coś w rodzaju „układu” ze strażnikami świątyni. Kradną one turystom co się da, a następnie spotykają się ze strażnikami w „ustalonych” miejscach, aby wymienić trefny towar na jedzenie. Nas nic takiego nie spotkało, ponieważ byliśmy bardziej czujni niż małpy, najlepiej nie mieć okularów, jeśli nie ma takiej potrzeby, aparat fotograficzny przewiązany wokół ręki, a wszelkie torebki trzymać kurczowo lub ich po prostu nie mieć. To również jedno z ulubionych miejsc surferów na Bali. Jako takiej plaży tu nie znajdziemy, ale widoki zapierają dech w piersiach. Klif spada do błękitnej wody, fale są wysokie, a niezwykły klimat tego miejsca sprawia, że można tu po prostu siedzieć i nic nie robić przez cały dzień wpatrując się w morze. Jedyne co przeszkadza, to upał połączony z niesamowitą wilgotnością powietrza, promienie słoneczne wręcz parzą. Następnie, tylko dzięki naszemu GPS, udaje nam się dojechać do „Pura Masuka”, okazuje się, że to prywatna świątynia i niestety nie udostępniona jest do zwiedzania. Jedziemy więc dalej, do kurortu Nusa Dua – wspaniałe plaże, a przy nich drogie resorty – cały teren specjalnie chroniony, policyjne kontrole przy wjeździe. Czego tu nie ma dla wybrednego turysty?… Jest wszystko! Luksus przeglądający się w pięciu gwiazdach i milionach rupii. Na drugiej, północnej stronie niewielkiego cypla zaglądamy do Benoa – port i miejsce wypływania promów i łodzi na wyspę Nusa Penida. Wracamy do Kuta – wieczór w kurorcie, kulinarnie najwspanialszy tego dnia był stek z tuńczyka (5$USD), maleńka zupa (1,5$USD) i „Bali Kopi”(1$USD) – aromatyczna „parzucha”, mocno posłodzona, ale jest też piwo „Bintang”, czyli „gwiazda”( 5$USD) za butelkę 620 ml (w sklepie 30 tys. rupii, czyli 9 złotych). Podane ceny liczone są na jedną osobę do czego należy dodać tax 10%. Dzisiejszym hitem była wymiana pieniędzy(pokaźna i zróżnicowana oferta), postanowiliśmy sprawdzić na czym polega najlepsza propozycja… na oszustwie. Podaję banknot 100$USD, a pan z okienka wylicza rupie, na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza, ja przeliczam i jest tak jak napisane, po czym pan kasjer, by udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że suma jest poprawna, liczy ponownie gotówkę i podaje do odbioru. I niby wszystko jest, tak jak powinno być i nawet byłoby, gdybym schowała pieniądze do pozostałych i sobie poszła, oczywiście, że poszłam… ale tropem jego logiki i przeliczyłam jeszcze raz banknoty i co i co?… zamiast 1.339.000, było 950.000… magia i czary?… czy wyrafinowany, wyuczony trik w specjalnej ofercie dla turysty? Pan „magik” zwrócił 100$USD z zawiedzioną miną i frustracją w oczach… pozostało czekać mu na kolejnych biorców czarów. A my? Poszliśmy w inne miejsce i bez problemu wymieniliśmy za 1.300.000 rupii.

Ciut o Bali… to indonezyjska wyspa w archipelagu Małych Wysp Sundajskich. Jest położona w łańcuchu wysp; od Jawy oddziela ją cieśnina Bali, a od wyspy Lombok cieśnina Lombok. Jej długość liczy 145 km, stolicą jest Denpasar, liczba ludności liczy ok. 4,5 mln. Turyści zaczęli się masowo pojawiać na Bali w 1969 r., kiedy otwarto lotnisko Ngurah Rai w Denpasar. Obecnie ma ono regularne połączenia z wieloma portami lotniczymi w Indonezji i Azji, ale też Europie (bezpośrednio np. z Amsterdamu liniami KLM) czy Australii. Rocznie na Bali przybywa około 7 mln zagranicznych turystów, a turystyka jest główną gałęzią gospodarki Bali. Najbardziej rozwiniętym turystycznie regionem jest południowa część wyspy. To tu znajdują się główne kurorty. Wiele wsi specjalizuje się w jednym konkretnym rodzaju rzemiosła. W Tampaksiring można kupić rzeźby z kości bydlęcej i skorup kokosa, a w Pengoseken na południe od Ubud – kosze. Mało kto wyjeżdża stąd bez przynajmniej jednej torby pamiątek. Tysiące rzemieślników, szwaczek, rzeźbiarzy i malarzy pracują, by zaspokoić potrzeby turystów. Bali stanowi również doskonałą scenerię dla filmowców – kręcono tu m. in. „Jedz, módl się, kochaj” z Julią Roberts w 2010r. czy „Drogę do Bali” z 1952 r. Wyspę uwielbiają też nowożeńcy… jest niezwykle popularnym kierunkiem na ślub i miesiąc miodowy.

16-11-01-map

02.11.2016 – środa

Opuszczamy naszą bazę stworzoną na potrzeby aklimatyzacji po lotniczej podróży do Indonezji, teraz przyszedł czas na pierwsze zwiedzania. Z Kuta jedziemy na północ, przez wielce zatłoczone, główne miasto wyspy, Denpasar, do reklamowanego miejsca jakim jest miejscowość Ubud. Tam największą atrakcją okazuje się „Mandala Suci Wenara Wana”, czyli „Małpi Las”(wstęp 40tys.rupii od os.). Małp jest rzeczywiście mnóstwo, można zakupić dla nich banany, by z podniesionej ręki je nakarmić i dzięki temu mieć świetną zabawę. Rzecz jasna, jestem gotowa na takie wyzwania, jeden banan trzymam w ręce i czekam, drugi przekazałam Wojtkowi na później, ale małpa wolała banana Wojtka, a on nie chciał dać, bo akurat robił zdjęcia, więc… małpa go ugryzła, musiał szybko oddać banana i taka to wyszła atrakcja. Samo miasto Ubud to szeregi butików, biur podróży i galerii sztuki, nagromadzenie hoteli i restauracji. Jeśli zignorujemy aspekt komercyjny, to odkryjemy inną balijską rzeczywistość… kobiet i mężczyzn, których rytm życia wyznaczają tradycja i wierzenia.

Dalej nasza trasa prowadziła na północ, do tarasowych pól ryżowych położonych przy trasie do Batur. Tu też należy wspomnieć, iż Bali słynie także ze wspaniałej kuchni – najpopularniejszymi produktami są owoce morza i ryż, a Balijczycy chwalą się, że potrafią wyhodować wszystkie jego gatunki i podają go na niezliczoną ilość sposobów. Uprawom ryżu zawdzięczamy w tym miejscu wspaniałe widoki tarasów ryżowych, pól pokrywających strome wzgórza i tworzących wielostopniowe długie szeregi. Świątynne obyczaje wyznaczają porę zalewania ich wodą z górskich jezior, takich jak Bratan i Batur i zawsze wiążą ten czas z uroczystościami i festiwalami hinduistycznymi.

Po obejściu ryżowych pól, zaglądnięciu w kolorowe jarmarki i kafejki, pniemy się dalej w górę i po 40km mozolnej jazdy, w karkołomnym ruchu, na niewyobrażalnie wąskiej drodze (asfalt o szerokości zaledwie jednego pojazdu, wypiętrzony ponad pobocze czasem na wys 40cm, a pobocze ma jedynie pół metra szerokości), docieramy na samą przełęcz w Peneloakan, wstęp na teren parku 65tys.rupii. To tutaj rozciąga się panoramiczny widok na Danu Batur, czyli Jezioro Batur oraz kalderę Gunung Batur, czyli Wulkanu Batur (1717m n.p.m. – ostatnia erupcja 1999 na 2000r.).

Na przeciwległym zboczu do wulkanu, odwiedzamy najciekawsze miejsce tego terenu, jakim jest kompleks świątyń „Pura Ulun Danu Batur”(wstęp 35tys.rupii d os.). Uważane za jedno z najważniejszych sanktuariów na Bali. Przybytek został poświęcony bogini jeziora Batur o imieniu Ida Betari Dewi Danu. Obok jest „Pura Tuluk Biyu Batur”(wstęp 15tys.rupii od os.). Z rozległych dziedzińców świątyni rozpościera się świetny widok na jezioro i wulkan Batur, a w oddali, nieco okryty chmurami, największy szczyt wyspy Bali, wulkan Agung (3142m n.p.m.). Po zwiedzeniu całej niezwykle krajobrazowej okolicy, wracamy na południe wyspy, do kurortowej miejscowości Candi Dasa. Trasa biegnie ciekawymi dróżkami pomiędzy wioskami, które swym obrazem przedstawiają mini kompleksy świątynne. Każdy dom, jego obejście i specyficzne, kunsztownie ozdobione ogrodzenie, robią tak niezwykłe wrażenie. Po dotarciu do celu naszej dzisiejszej podróży, okazało się, że kurort obecnie oscyluje pomiędzy pustką a spokojem. Wynajmujemy piękny pokój w pensjonacie „Dewa Bharata Bungalows” – sceneria orientalnego ogrodu, basen tuż przy morskim brzegu, dosłownie raj na ziemi – cena po obniżce 450tys.rupii (135zł za klimatyzowany apartament ze śniadaniem). Szybka decyzja, zostajemy i tworzymy bazę na następne dwa dni.

16-11-02-map

03.11.2016 – czwartek

Warunki rozpieszczają, jednak po porannych kąpielach i śniadaniu, realizujemy program objazdu wschodnich peryferii wyspy Bali. Cała trasa dzisiejszego przejazdu prowadzi wokół wulkanicznego szczytu Lempuyang (1174m n.p.m.). Najpierw docieramy do kompleksu hinduskich świątyń „Pura Lempuyang”(wstęp 30tys od os.), w naszym przypadku, zawsze należy doliczyć parking (od 2 do 10tys. rupii). Lempuyang to bowiem tak naprawdę aż siedem świątyń, położonych na zboczu góry o tej samej nazwie. Do kolejnych miejsc prowadzi aż 1700 schodów! Jeśli chcemy zobaczyć wszystkie świątynie należy przygotować się na około 4 godzinny spacer z fascynującym widokiem na zbocza wulkanu, wypiętrzonego niebotycznie ponad morski brzeg. Jest ona jedną z najstarszych i najbardziej cenionych świątyń na Bali i jedną z dziewięciu kluczowych świątyń górskich, które chronią wyspę od złych duchów. Zwiedzamy tylko pierwszą, najbardziej okazałą. Zjeżdżamy w dół i kierujemy się na najbardziej wysunięty na wschód fragment wyspy, aż do Rubaya. Powulkaniczne wybrzeże, choć ciekawe, niezbyt nastraja do kąpieli. Czarne plaże z wulkanicznego szutru i morskie głębiny tutejszych wód, to jednak raj dla nurkujących, oferta bez ograniczeń, ceny zróżnicowane, zaczynają się od 50 tys. rupii(45zł butla + płetwy i maska). My napawamy się widokami, zadowalamy obiadem w nadmorskiej knajpce i kierujemy się w powrotną drogę wzdłuż morskiego brzegu, poprzez Amed i Kusambi. Co po drodze?… gąszcz łodzi, niczym kolorowe pająki, które tylko czekają, by na swych łyżwach z bambusa, puścić się na wodę. Było jeszcze dużo maleńkich pralni, stacyjek z paliwem dla skuterów, szalona jazda na centymetry wg tutejszych zasad ruchu drogowego,w przydomowych ogródkach bydło, świnie i kurczaki.

Dzisiejszy objazd szczytu Lempuyang, karkołomną ścieżką na odcinku 45km… jest nie do zapomnienia! Strome wulkaniczne zbocza i małe wioski ulokowane tuż przy drodze. Na końcu trasy, w miejscowości Karangasem docieramy do „Pura Taman Ujung”, czyli„Floating Palace”. Pałac na wodzie (wstęp 35tys.rupii od os.). To imponująca budowla, która jest jednocześnie świadectwem złożonej historii wyspy. Wybudował go król z dynastii Karangasem – I Gusti Bagus Jelantik. Jego przodkowie założyli swoje królestwo w 1700r. i przez wieki bronili jego kulturowej odrębności, między innymi przed holenderskimi i jamajskimi wpływami. Sam budynek powstał w 1909r., łącząc styl balijski z europejskimi wpływami. Miał przede wszystkim służyć odpoczynkowi i dostarczać królom rozrywki… sprzyjała temu zwłaszcza sceneria i krajobrazy widoczne z okiem. Pałac został zbudowany w takim miejscu, by otaczała go woda, a jednoczenie można było z niego podziwiać góry i tarasy ryżowe. Historia Taman Ujung była jednak burzliwa i nie omijały go negatywne skutki klęsk żywiołowych. W 1963r. został poważnie zniszczony w wyniku erupcji wulkanu Agung, natomiast w 1979r. miało miejsce trzęsienie ziemi, które również skutkowało naruszeniem konstrukcji. Wodny Pałac, to trzy główne baseny z wodą. Oprócz nich na terenie kompleksu znajdują się także mniejsze oczka wodne… ilość zbiorników wydaje się tłumaczyć, skąd zaczerpnięta została nazwa budowli. Pośrodku centralnego basenu został usytuowany pałac, do którego prowadzą dwa kamienne mosty. Całość otoczona jest również przez ogromne ogrody pełne egzotycznej roślinności, gdzie warto zatrzymać się na chwilę odpoczynku w cieniu drzew.

W świątyniach i nie tylko, trudno nie zauważyć znaku swastyki, to starożytny znak magiczny o nieznanych początkach. Pochodzi najprawdopodobniej z Indii, gdzie nazwa ta oznacza talizman. W hinduizmie swastyka jest często stosowanym znakiem. Jest uznawana za symbol Ganapatiego (Pan Zastępów), słoniogłowego bóstwa o ludzkim ciele, ku któremu kierowana jest początkowa mantra lub recytacja w większości praktyk religijnych hindusów, to właśnie on usuwa wszelkie przeszkody i zapewnia powodzenie w najróżniejszych przedsięwzięciach. Podobnie, w nowożytnym hinduizmie, znak swastyki pojawia się na pierwszej karcie ksiąg.

Swastyka… znak ten kojarzy się całemu światu, jako symbol nazizmu i zła. Na skutek zaanektowania symbolu swastyki przez III Rzeszę, symbol ten czasami błędnie uważa się za znak germański. Paradoksalnie wcześniej oznaczał zupełnie coś innego! Nazwa „svastika” pochodzi z sanskrytu i oznacza „przynoszący szczęście”. Swastyka symbolizowała dobry los i pomyślność… przez tysiąclecia… aż po dzień dzisiejszy.

Teraz jedynie pozostało nam powrócić do bazy i udać się na kolację do nadmorskiej knajpy – stek po tajsku smakował wybornie, jak i piwo „Bintang”, choć cena niezmiennie wysoka.

16-11-03-map

04.11.2016 – piątek

Opuszczamy naszą bazę i jedziemy do położonej opodal, nieco na zachód do portu w Padang Bai. Jest plaża i „Blue Lagoon”, są nurkowie, są knajpki i stragany z ofertą płynięcia na Lombok, Lembongan i Archipelag Gili. Jest brudno i niezbyt ciekawie, można to miejsce jedynie traktować jako bazę wypadową do płynięcia na przyległe wyspy lub wynajęcie łodzi i nurkowanie w przybrzeżnych wodach. Jesteśmy tu specjalnie wywiadowczo, gdyż właśnie obok tej plaży znajduje się baza promowa, gdzie można przeprawić się wraz z autem na wyspę Lombok. Rejs trwa 4 godziny, cena przepłynięcia to 740tys.rupii (225zł). Po rozeznaniu tematu przeprawy, jedziemy dalej na zachód, wzdłuż morskiego brzegu, docieramy do świątyni„Pura Goa Lawah” („Pura” oznacza świątynię, „Goa” jaskinię, a „Lawah” nietoperza) i jest miejscem uroczystości religijnych (wstęp 6tys.rupii od os.) Trafiamy na ceremonie religijne, więc dla nas to zupełnie nowe przeżycie. Wszyscy mocno skupieni, pogrążeni w modlitwie siedzą na kamiennej posadzce, twarzą zwróceni do wylotu jaskini. Wyczekują recytacji kolejnych wersetów i błogosławieństw. Wszyscy ubrani w odświętne, białe szaty. Kobiety na głowach niosą kosze pełne darów: kwiaty, owoce, warzywa. Dźwięk tradycyjnych gamelanów i zapach kadzidełek unosi się w powietrzu. Wypowiadane są kolejne modlitwy i błogosławieństwa. Natomiast strop jaskini „żyje” i cały czas się porusza, wydaje z siebie dźwięki. Balijczycy wierzą, że czeluście jaskini zamieszkuje olbrzymi smok… Naga Basuki… mityczny wąż wszechświata i strażnik jego równowagi. Odbijamy na północ i kierujemy się w głąb lądu, w miejscowości Gianyar, trafiamy na farmę produkcji „Kopi Luwak”, czyli kawy luwak. Prócz tego, iż możemy napić się tej kawy w towarzystwie luwaków (50tys.rupii filiżanka), to do degustacji otrzymujemy inne kawy i herbaty (12 szklaneczek), w większości smakowe lub z dodatkami.

Ciut o kawie luwak… Najlepsza kawa świata! Najdroższa kawa świata! Najrzadsza kawa świata! Tak określana jest wszędzie i kosztuje ponad 1tys. euro za kg. Zanim jednak zdecydujesz się wydać małą fortunę, aby jej spróbować, musisz oswoić się z myślą, że będziesz pić kawę wydobywaną z odchodów niedużego zwierzęcia: łaskuna, popularnie cywety, a lokalnie luwaka. Luwak stał się sławny z powodu swoich wysublimowanych kubków smakowych, ten wybitny ekspert zawsze odnajdzie najdojrzalsze, najlepsze ziarenka kawy i zje je ze smakiem. W jego przewodzie pokarmowym trawiony jest tylko zewnętrzny miąższ, a najsmaczniejsza część kawy pozostaje nienaruszona. Po około 12 godzinach łaskun, razem z odchodami, wydala lekko sfermentowane ziarna. Ludzie wybierają je ręcznie z kupy, czyszczą, a następnie na specjalnych łóżkach suszą powietrzem o temperaturze 40°C. Gdy w ziarnach będzie tylko 11% wody, proces uznaje się za zakończony. Potem kawa jest palona na głębokich patelniach. Dorosły zwierzak mierzy około 60 cm i waży od dwóch do pięciu kilogramów. Prowadzi nocny tryb życia. W dzień najczęściej śpi. Dla obrony i znaczenia terenu wydziela z odbytu nieprzyjemną woń. Ma gęste szare futro, długi ogon i wielkie pazury, dzięki którym z łatwością wspina się na drzewa czy krzewy. Na wolności żywi się mięsem (myszy, insekty) oraz bananami, papają, guawą, a także najlepszymi ziarnami kawy. Sympatyczny, niewielki ssak potrafi dziennie zjeść jej nawet 1,15 kg, ale na wolności nigdy nie stanowi ona podstawy pokarmu, raczej bywa dla niego deserem. Niestety łaskunów na wolności jest już niewiele. Indonezyjczycy zorientowali się, że zainteresowanie Kopi Luwak jest olbrzymie i zaczęli zamykać te dzikie zwierzęta w klatkach. Hodowle przypominają fermy drobiu. Czasami luwaki nawet nie mogą się odwrócić. Mają tylko jeść i robić kupę. Horror!

… kto pierwszy wyjął kawę z kupy? Jak ludzie wpadli na to, żeby ziarna wybierać z ekskrementów zwierzęcia? Z biedy. Odkrycie sięga zamierzchłych czasów kolonialnych, kiedy Holendrzy zabraniali robotnikom pracującym na plantacjach kawy, korzystać z zebranych ziaren. Cała produkcja miała trafić na eksport. Tubylcy zobaczyli, że luwaki jedzą kawę, a następnie w ich odchodach można znaleźć prawie niestrawione, cenne ziarna. Zbierali je, suszyli, potem parzyli z nich aromatyczną używkę. I tak jej sława obiegła świat. Dziś smakosze z całego świata płacą za przysmak krocie… podobno pewien biznesmen z Tajlandii, postanowił jednak wyprodukować jeszcze bardziej ekskluzywną kawę… w tym celu postanowił przepuścić ziarna kawy przez… układ trawienny słonia… hm…

Na koniec zorganizowano nam pokazową walkę kogutów, na szczęście bez użycia nożyków przytwierdzonych do ich ratek. Ale i tak zwyciężył Lewandowski… kiedy pytają nas skąd jesteśmy, odpowiadamy, że z Polski… aaa Polandija, aaa Lewandowski… i wszystko jasne. Jadąc dalej napotykamy na reklamę „Bali Zoo”, więc skuszeni tą reklamą,, zbaczamy 10km z trasy aby rozeznać co i jak? Będąc już na miejscu, bierzemy niewiadomą za kosmiczne pieniądze, jak na stosunki indonezyjskie i dotyczące wstępu 25$USD, daliśmy się skołować i wejść w jaskinię komercji! Totalna porażka! Poza możliwością zrobienia sobie kilku zdjęć z małpami, podglądnięcia goryla z Borneo i niedźwiedzi, również z tego rejonu, nic szczególnego nie było do zobaczenia… ach zapomniałem, można było się przewieźć na słoniu za 80$USD od os. Nieco zniesmaczeni jedziemy dalej, a na naszej drodze, właściwie w polu, stoi sobie typowa indonezyjska stołówka. Korzystamy z jej usług, racząc się smacznymi propozycjami (grillowane szaszłyki wieprzowe, po 30gr. za szt.), do tego zasmażany ryż i kokos. Sumarycznie, za równowartość 10zł, konsumując 18 szaszłyków, najedliśmy się smacznie i do syta. Teraz pniemy się w górę w kierunku wulkanu Bratan. Po drodze zaglądamy jeszcze do starej świątyni „Pura Yeh Gangga (niestety zamknięta).

Na przełęczy w okolicy jeziora „Lake Bratan” zastaje nas mglisto-mżysta aura, zerowa widoczność, więc postanawiamy szukać noclegu. Znajdujemy go po przebyciu zaledwie kilku kilometrów, tuż za świątynią „Pura Ulun Danu Bratan” – „Hotel Pancasari” (300tys.rupii pok.2os.). Zwiedzanie zostawiamy na jutro, a kolację jemy w przydrożnym „stołówkowym wózku” – „nasi goreng” czyli ryż smażony z kawałkami warzyw i jajkiem, tanio i smacznie (10 tys.rupii od os. czyli 3 złote).

16-11-04-map

05.11.2016 – sobota

Po nocnych opadach, dzień przywitał nas słoneczną aurą, a z powodu, iż znajdujemy się 1300m n.p.m. to temperatura jest całkiem przyjemna. Zwiedzamy pięknie położony nad brzegiem jeziora Bratan kompleks świątynny „Pura Ulun Danu Bratan”. Sztandarowy obiekt reklamowany na okładkach przewodników po Indonezji (wstęp 50tys.rupii od os.)

Na dwóch wysepkach wznosi się zachwycająca, niewielka wychodząca na zadbany ogród świątynia, której meru (charakterystyczne wieże) odbijają się w lustrze jeziora. Poświęcona Dewi Danu – balijskiej bogini jezior i rzek, jest czczona przez wszystkich mieszkańców, znajdującego się poniżej regionu, których pola nawadniane są przez wody jeziora. Akurat odbywały się ceremonie, zajmujące, kolorowe i pachnące. Urocze miejsce i takie mistyczne. Przez Git Git zjeżdżamy na północną stronę wyspy, do starej, portowej miejscowości Singaraja. Miejsce to szczególnie związanej jest z okresem kolonialnym, kiedy holenderscy najeźdźcy okupowali to miasto. Stary port został obecnie zagospodarowany przez kilka restauracji. W jego obrębie stoi monumentalny pomnik Yudha Mandalatama, człowieka który zginął w wojnie o niepodległość z Holendrami.

Po przebyciu następnych 10km morskim brzegiem na zachód, docieramy do jednej z najpopularniejszych miejscowości na północy Bali, jaka jest kurort Lovina. Swoją popularność zawdzięcza plaży… z czarnym, wulkanicznym piaskiem. Otaczają ją piękne palmy, a woda jest krystalicznie czysta. Wczesnym popołudniem wynajmujemy luksusowy pokój w pensjonacie „My Lovina” (400tys.rupii) i relaksujemy się w warunkach jakie daje to miejsce. Zamawiamy już dzisiaj specjalny rejs łodzią w celu podglądania delfinów „Dolphin Tour” (100tys.rupii od os.)

16-11-05-map

06.11.2016 – niedziela

Tym razem już przed szóstą pobudka, gdyż jeszcze przed wschodem słońca ruszamy w morze podglądać delfiny… czarnym „pająkiem”. Piękny poranek, już po kilku kilometrach od brzegu, napotykamy na stada tych sympatycznych ssaków. Dziwnym trafem naszymi kompanami wyprawy jest dwójka Polaków z Łodzi, podróżują z plecakiem po całej Indonezji, właśnie wczoraj przemieścili się tutaj, z wyspy Jawa. Podglądanie delfinów, przypomina raczej nagonkę i pędzenie za celem… i tak wielokrotnie. Dziesiątki łodzi goni ławice delfinów, dla zaspokojenia próżności białych turystów, włącznie z nami. Po pół godzinie takiego pływania, mieliśmy już dość i chętnie byśmy odstąpili od tej dziwnej „zabawy”… co na to delfiny?…

Dopiero po powrocie, śniadanie, pakowanie i ruszamy w dalszą drogę. Co jeszcze jest w Lovina? Pokaźna oferta wyżywienia, sprzedaż pereł, masaże, giftownie i wszechobecne taxi. Jedziemy północną stroną wyspy na zachód, do przeprawy promowej na Jawę w Gilimanuk. Po drodze zaglądamy jeszcze do świątyni „Pura Pabean” (wstęp-wolny datek). Ponieważ dziś niedziela, ponownie mamy okazję uczestniczyć w specyficznych obrzędach hinduistycznej wiary. Ludzie pięknie ubrani, niosą koszyki z żywością, kwiaty, owoce, pieczone i żywe zwierzęta, kadzidełka. Modlitwy, poświęcenia i znów… małpy, ale miejscowi mają na nie haka… a właściwie proce.

Dalej to przejazd do przystani promowej „Indonesia Ferry”, uiszczeniu opłaty w wys. 138 tys.rupii i godzinie płynięcia, stajemy na brzegu, po drugiej stronie cieśniny oddzielającej te dwie wyspy, w jawajskiej przystani promowej Bulusari. Jedziemy dzisiaj jeszcze następne 100km północnym brzegiem na zachód wyspy Jawa do miejscowości Pasir Putih, gdzie w hotelu „Sido Muncul 2” wynajmujemy pokój za 200tys.rupii (60zł). Jawa odsłania inne oblicze Indonezji. Po drodze mnóstwo ciężarówek, skuterów, ludzi zbierających pieniądze na budowę meczetów, awarie i wypadki. Całkowicie inna, skromniejsza zabudowa, hinduskie świątynie zastąpiły eleganckie meczety, większość kobiet zawoalowana chustami (hidżabami), żebrzący ludzie, wiele kalek proszących o jałmużnę. Obiad jemy w przydrożnej stołówce, a w docelowej miejscowości, która okazała się być lokalnym kurortem dla miejscowych, rozsmakowujemy się wspaniale przyrządzonymi krewetami w cenie 9zł za dużą porcję (wczoraj na Bali za połowę porcji z dzisiejszego dnia, zapłaciliśmy trzykrotnie drożej). Jednak nie wszystko jest pięknie, zakup piwa stał się nie lada wyzwaniem, a sam fakt zadanego pytania w sklepie stawał się niemal obrazą, jak gdyby pytać o diabła na wynos. Ale są sposoby, sympatyczny pracownik hotelu, stanął na wysokości zadania i przywiózł na skuterku dwa piwa w konspiracyjnej cenie 50tys.rupii za butelkę -(0.62 litra).

16-11-06-map

Jawa leży na wschód od Sumatry oraz na zachód od Bali. Na północy znajduje się Borneo, natomiast na południu Wyspa Bożego Narodzenia. Jawa jest wyspą głównie wulkanicznego pochodzenia. Znajduje się na niej pasmo górskie, tworzące grzbiet rozciągający się ze wschodu na zachód, a największe miasto wyspy, Dżakarta, jest stolicą tego kraju. Najwyższym wulkanem jest góra Semeru (3676 m n.p.m.). Najaktywniejszym wulkanem na Jawie, a także w całej Indonezji, jest Merapi (2968 m n.p.m.). Liczba ludności wynosi obecnie 144 miliony, co powoduje, że na obszarach nizinnych Jawy Centralnej na jeden km² przypada 2000 osób. Jest ona najbardziej zaludnioną wyspą Indonezji, zamieszkuje tu ok. 62% całej populacji kraju (250 mln). Od lat siedemdziesiątych prowadzony jest program rządowy przesiedlania ludzi do mniej zagęszczonych obszarów Indonezji. Takie działania budzą mieszane reakcje ze strony mieszkańców. Zdarza się, że przesiedleńcy, nie są mile widziani w nowych miejscach. Dominującą religią na wyspie jest islam (92%), a mieszkańcy Jawy trudnią się przede wszystkim rolnictwem. Warunki klimatyczne panujące na wyspie sprzyjają dużym zbiorom w ciągu roku. Głównie uprawia się ryż (zbiory trzy razy w roku), ale popularne są również uprawy manioku, kukurydzy, orzeszków ziemnych, herbaty, trzciny cukrowej, palmy kokosowej, kakaowca i kauczukowca. Pochodzenie nazwy wyspy jest niejasne. Jedna możliwość zakłada, że wcześni podróżnicy z Indii nazwali tak wyspę z powodu gęsto niegdyś tu rosnącej jawa-wutu. Istnieją też inne możliwości: słowo jau i jego wariacje oznaczają nieznany, odległy. Natomiast w sanskrycie słowo yava oznacza jęczmień, z którego niegdyś słynęła wyspa.

07.11.2016 – poniedziałek

Rano mamy kolejne nowe doświadczenie, mając w cenie hotelowego zakwaterowania śniadanie, meldujemy się w hotelowej stołówce na wolnym powietrzu. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy otrzymaliśmy zapakowany w foli worek chleba tostowego, filiżankę kawy i do tego ananasowy dżem w plastikowym pudełeczku – to wszystko. Po tak „obfitym” śniadaniu, jedziemy wzdłuż wybrzeża na zachód, aż za Probolinggo i dalej wkraczając w głąb wyspy na wschód, docieramy pod Gunung Bromo, czyli wulkan Bromo, do miejscowości Ngadisari. To najpopularniejsza baza do wyprawy pod wulkan. Chętnych, aby nas tam dowieźć, zabytkową Toyotą Land Cruiser z lat 60-tych… co niemiara. W efekcie wybieramy transport hotelu „Oecik Tengger”, w którym postawiliśmy nasz pojazd (cena 300tys.rupii – 90zł). Bilet wstępu do „Bromo Tengger Semeru National Park” – 220tys.rupii od os. Pokonujemy stromy podjazd do szczytu zbocza okalającego „Tengger Caldera”, która to jest gigantyczną pustynią o pow.8 na 6 km. Z tarasu widokowego ukazuje się nam spektakularny widok, w tle wyłania się złowrogi zarys wulkanu Semeru, najwyższego szczytu Jawy (3676m n.p.m.), ukrytego w ciemnej chmurze. Zacznijmy od najwyższego wulkanu- Kursi (2581m n.p.m.) z zielonymi zboczami, Batok (2440m n.p.m) jako idealny stożek w kolorze głębokiej zieleni, regularnie żłobionymi parowami i… Bromo (2392m n.p.m), choć najmniejszy z trzech szczytów kaldery, jako jedyny wykazuje aktywność wulkaniczną. Najpierw dojeżdżamy do stanowiska koni, które można wynająć, by zostać wwiezionym aż do poziomu schodów, a można też iść na nogach, co oczywiście uczyniliśmy. Na trasie marszu, u podnóża wulkanu, znajduje się hinduistyczna świątynia „Pura Luhur Poten”. Tuż przed schodami, tubylcy sprzedają bukieciki kwiatów (20tys.rupii), a po co?… ano by stało się zadość tradycji, to tutaj w czasie ceremonii Kasada, lud Tengger wrzuca swoje ofiary… kwiaty, ryż,warzywa, koguty i inne lokalne produkty, by zapewnić sobie w ten sposób powodzenie w życiu. Zgodnie z legendą księżniczka Roro Anteng i jej mąż Joko Seger nie mogli mieć dzieci, poprosili więc o nie bóstwa mieszkające w tym miejscu. Bogowie obdarowali małżonków 25 potomkami, ale w zamian zażądali krwawej ofiary… jedno dziecko miało zostać wrzucone do wulkanu, by uchronić całą wyspę przed zniszczeniem. Tak też się stało… najmłodszy syn poświęcił życie dla dobra całej społeczności.

Ale wróćmy do wejścia na szczyt krateru, prowadzą do niego strome „schody” w ilości 253sztuki, po wejściu… ukazał się otwór którego należy się bać, ziemia drży, jest jak piekielne usta, z których wydostaje się z sykiem gęsta biała chmura o zapachu siarki, wrzuciłam zakupiony bukiet… nie wiem czy zadowolę tym jakiegokolwiek boga… kwiatki były suszone. Czasem także słychać odgłosy przypominające łomot odpadających skał skał… wyobraziłam sobie, że wewnątrz harcują diabli… warzą wrzucane przez hinduistów żywe kurczaki w osmolonych garnkach, do smaku dodają owoce i warzywa, ugotowaną zupę przyozdabiają kwiatkami… tymi moimi też, grają w karty, palą cuchnące siarką skręty i tylko czekają, żeby powinęła mi się noga i żebym wpadła do środka… wtedy z przyjemnością zadadzą mi kilka tortur, po czym upieką mnie niczym prosiaka i zjedzą z apetytem… fuj… cóż za wizja! Przebywanie w tym miejscu generuje jakieś irracjonalne i nieziemskie przeżycia… i takie same myśli.

Cała wyprawa z dojazdem zajęła nam około trzech godzin. Postanawiamy pozostać w tym miejscu na nocleg i wynajmujemy pokój za 250tys.rupii. Ale za wcześnie na sen, więc spacerem na wysokości 1930m n.p.m zwiedzamy przyległą okolicę, podglądamy życie miejscowej ludności. Bardzo schludnie, czysto, choć skromnie. Mieszkańcy zajmują się obsługą turystów i rolnictwem, a tutejszy klimat preferuje uprawę warzyw… cebula rośnie wszędzie! Są też ziemniaki, kukurydza i kapusta. Tajeniczy ud Tengger, jest niezwykle przyjazny i uprzejmy. To ostatni przedstawiciele hinduskiego królestwa Blambangan, które przestało istnieć w XVIII w. Ponieważ nie chcieli przejść na islam, schronili się w górach, aby tam utworzyć małe wspólnoty religijne, strażniczki świętych miejsc (mandala).

Jeszcze tylko taki mały wywód na temat miejsca, gdzie się znajdujemy… gdy mówimy o wulkanie Bromo, powinniśmy mieć świadomość tego, że mamy do czynienia z narodową ikoną turystyczną Indonezji. Nie można go lekceważyć mając na uwadze, że jego ostatnia erupcja miała miejsce w 2004r. Jest on ogromną atrakcją turystyczną i trudno się temu dziwić biorąc pod uwagę to, że jest w nim coś magicznego, niezwykłego i wyjątkowego. Owszem, wizyta na nim wiąże się ze sporym zagrożeniem (raz na jakiś czas odbija mu się większą niż zwykle porcją siarczanego dymu i wylatujących z gardzieli kamieni), jednak każdego roku tysiące turystów decydują się, aby spróbować szczęścia i przyjrzeć się mu z bliska, co i my uczyniliśmy.

16-11-07-map

08.11.2016 – wtorek

Jeszcze wczoraj po objeździe całej „Tengger Caldery” dowiedzieliśmy się, że warto by było podjechać na punkt widokowy o nazwie „Penanjakan Spectacular Views”, z którego widać wszystkie wulkany tego obszaru, z tym najwyższym Semeru (3676 m n.p.m.). Niestety wczoraj po powrocie do hotelu zaległy chmury i nie zrealizowaliśmy tego tematu. Dzisiaj piękny poranek i już o 7.30 prowadzeni przez pracownika hotelu jadącego na skuterku, pniemy się mozolnie w górę naszym pojazdem. Dojeżdżamy na parking, a resztę trasy do punktu widokowego pokonujemy na piechotę (około 2km), pnąc się w górę, gdzie ostatnie 400m to strome schody. Widok, trudno by nie nazwać spektakularnym, mini kosmos w ziemskim wydaniu, niech same zdjęcia to udowodnią! Wracamy pod hotel, żegnamy się z naszymi przewodnikami (za usługę płacimy 200tys.rupii – bez nich wjazd byłby niemożliwy, gdyż zabroniony jest wjazd aut prywatnych) i zjeżdżamy w doliny, z powrotem na północ, skąd przyjechaliśmy wczoraj. Dalsza dzisiejsza trasa, to mozolne pokonywanie przestrzeni wyspy Jawa. Musimy dotrzeć do miejscowości Jogyakarta, odległej o ponad 500km na zachód. Dzisiaj udało nam się pokonać jedynie 240km i to nie z powodu lenistwa, lecz ruchu panującego na tutejszych drogach. Gdyby spróbować to jakoś zobrazować, to tak jakby na przestrzeni 250km, pokonywać jednym ciągiem centra największych i najbardziej zatłoczonych miast, z tysiącami riksz, rowerów, skuterów, zdezelowanych i bardzo wolno poruszających się ciężarówek. Jedyną, pseudo atrakcją była wymiana dolarów w banku Mandiri, w miejscowości Malang. Okazało się że mogą wymienić nam tylko 100$ USD – wykręty, aby nie wymienić nam więcej rozbawiły nas do stopnia niebywałego! Zagięty różek, nie ta seria, czyli K, 50$USD w ogóle nie wymieniają, a gdy zobaczyli €, to stwierdzili, że tej waluty to już absolutnie, a na tablicy kursowej figurowały wszystkie główne waluty świata, z $ i € włącznie.

Po południu, dopadła nas po raz pierwszy aura pory deszczowej, która tu obecnie trwa i w takim klimacie tropikalnej ulewy, poprzez Blitar, dotarliśmy do miejscowości Tulungagung, gdzie w centrum miasta wynajęliśmy luksusowy pokój w hotelu „Narita Hotel”(cena 400tys.rupii pok.2os. ze śniadaniem – 120zł).

16-11-08-map

09.11.2016 – środa

Po luksusowych warunkach, za tak skromna cenę, śniadanie równie wykwintne i w kategoriach kulinarnych, dla białasa (których tu dotychczas nie napotkaliśmy) i Indonezyjczyka. Nasz dzisiejszy plan to dotrzeć w okolice Yogyakarta, do której nasz GPS wyznaczył najkrótszą drogą 240km. Po wczorajszych opadach i pochmurnym poranku, z każdym kilometrem pogoda poprawia się i przed południem wychodzi słońce. Podglądamy życie mieszkańców Jawy, A życie to jest niezmiernie pracowite. Większość z nich zajmuje się rolnictwem, a uprawy ryżu są w tym względzie niezwykle wymagające. Ponieważ trzykrotnie zbiera się tu jego plony, mamy sposobność podglądać obsługę pól na każdym etapie, od przygotowania aż po zbiory. Jako że na dzisiejszej trasie nie było nic spektakularnego, pozwoliliśmy sobie umieścić właśnie zdjęcia z tych podglądanek. Tutaj nie jeździ się do młyna, to młyn przyjeżdża do roboty, a potem dalej i dalej, gdzie go potrzeba .Udało nam się odwiedzić po drodze wytwórnię rytualnych, jawajskich masek, być na targu bydła, przejechać przez maleńkie wioski z ciekawymi domami, których dachy zadziwiają wielkością, raz chroniąc od słońca, innym razem od ulewnych deszczy.

Tych ostatnich doświadczyliśmy ponownie na dojeździe do celu, do miejscowości Pranbanan, 18km przed Yogyakarta. Pomimo iż dopiero 16.00, to w strugach ulewnego deszczu robi się ciemno niczym w nocy i jesteśmy zmuszeni wynająć jak najszybciej jakieś lokum. Znajdujemy go w postaci przydrożnego hotelu „Gardenia Hotel” (150tys.rupii za pok. 2os. z klimą i śniadaniem – 45zł). Pisząc te relację, wyczekujemy zmiany pogody, gdyż jutro, przed nami zwiedzanie kompleksu tutejszych świątyń hinduskich, dla których to właśnie tu przybyliśmy.

Coś o jedzeniu w drodze, zlokalizowane w ruchliwych miejscach warungi (skromne restauracyjki), jak i wędrowni sprzedawcy zwani „kaki lima”, czyli „pięć nóg” (trzy koła wózka z jedzeniem i dwie nogi ciągnącego go sprzedawcy), to nasze bazy żywieniowe, a cóż takiego jemy? Bakso czyli mięsne klopsiki, w wersji z mie, czyli makaronem i do tego ayam, czyli kurczak, a wszystko to zalane jest rosołem, jest to koszt 26 tys. rupii za nas dwoje (to koszt małego piwa).

16-11-09-map

10.11.2016 – czwartek

Wczorajsze wczesne pójście do łóżek spowodowało, że już po szóstej rano jesteśmy rześcy i na nogach. Świt wita nas bezchmurnym niebem i słońcem. To specyfika obecnej pory deszczowej, że prawie codziennie pada w tym rejonie popołudniami. Ponieważ kompleks „Candi Prambanan”, leżący zaledwie 3km od hotelu otwierają go już od 6.00, o wschodzie słońca, my jesteśmy dzisiaj jego pierwszymi zwiedzającymi. Zakupujemy łączony bilet z „Candi Borobudur”, ważny dwa dni w cenie 416tys.rupii od os. i doliczamy oczywiście parking. Jest to hinduistyczny kompleks około 240 świątyń, z których do dzisiaj niewiele przetrwało na skutek trzęsień ziemi, które miały tu miejsce (ostatnie w 2006 roku). Stojące w samym centrum trzy wysokie i strzeliste świątynie, znamienne dla hinduistycznej architektury sakralnej, poświęcone są hinduistycznej trójcy: Brahmie (Stwórcy), Wisznu (Obrońcy) i najważniejszemu z nich – Sziwie (Niszczycielowi). Są one najważniejszą i najświętszą częścią Prambanan. Środkowa świątynia, największa i najwyższa, poświęcona jest Sziwie. Jej ściany ozdobione są licznymi reliefami przedstawiającymi historie hinduskiego eposu – Ramajany, zaś w środku znajduje się trzy metrowy posąg Sziwy. Pozostałe dwie świątynie należą do Wisznu i Brahmy, w ich wnętrzu mieszczą się figury przedstawiające owe bóstwa. Stojące naprzeciw nich kolejne trzy mniejsze świątynie, poświęcone są zwierzętom – wehikułom wyżej wymienionych bogów – byk Sziwy – Nandi, święty łabędź Brahmy – Hamsa i gołąb Wisznu – Garuda. Widok, wielkich kamiennych arcydzieł sztuki, robi zjawiskowe wrażenie, choć z pewnej odległości, przedstawia się jak odlane z wosku albo też przypominające wielkie sękacze. W tle ukazuje się w pełnej krasie, oświetlony porannym słońcem wulkan Merapi (2925m.n.p.m.). Możemy spokojnie penetrować zakątki tego kompleksu świątyń, które powstawały na przestrzeni VIII do X w., za czasów, gdy Jawa była podzielona między dwie dynastie, buddyjską Sailendrów oraz hinduistyczną Sanjayów. W drugiej połowie IX w. obie dynastie połączyły więzy małżeńskie, stąd w płaskorzeźbach na hinduistycznych świątyniach można znaleźć i elementy buddyjskie. Gdy centrum jawajskiego hinduizmu zaczęło przesuwać się na wschód, w stronę Bali, Prambanan został opuszczony. W połowie XVI w. potężne trzęsienie ziemi zniszczyło wiele świątyń, część z nich spotkał podobny los, jak piramidy egipskie, czyli zostały rozszabrowane przez okolicznych mieszkańców. Główny kompleks otaczają pozostałości 244 pomniejszych świątyń. Architektura hinduistycznego kompleksu jest typowa dla budowli sakralnych opartych na starożytnej wiedzy o budowaniu (Vastu Shastra). Ukazuje ona model wszechświata w oparciu o hinduistyczną kosmologię. Każda budowla składa się ze stref – Bhurloka, czyli strefa Ziemi (najniższa strefa ludzi, zwierząt oraz demonów wraz z ich żądzami, pożądaniem i bezbożnym stylem życia), Bhuwarloka – (strefa atmosfery tj. środkowa strefa świętych ludzi, ascetów, mniejszych bogów – ludzie mają tutaj możliwość zobaczenia „światła dobra”), Swarloka – (strefa Nieba, najwyższa i najświętsza kraina bogów).

Około 930 roku n.e. kompleks pozostał zapomniany, aż do 1811 roku, kiedy trafił na niego brytyjski geodeta w trakcie krótkiego okresu, gdy Brytyjczycy przejęli władzę nad Indonezją. W 1991r. zespół świątynny Prambanan został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ostatnim ciosem dla obiektów było trzęsienie ziemi w maju 2006r. Najbardziej ucierpiała świątynia Garudy, dziś obstawiona rusztowaniami i remontowana dzięki pomocy UNESCO. Po zwiedzeniu głównego kompleksu obchodzimy rozległy teren w kierunku północnym i zwiedzamy mniejsze kompleksy świątyń „Candi Lumbung” i „Candi Sewu”, równie imponujących rozmiarów.

Jeszcze przed południem przemieszczamy się do następnego kompleksu świątyń położonych w okolicy miasta Yogyakarta, do Borobudur (świątynne wzgórze). To kolejna hinduistyczno-buddyjska świątynia, która powstała pomiędzy 750 a 850 r. n.e., kiedy na Jawie panowała zhinduizowana dynastia Sailendrów. Została wzniesiona na bazie mniejszego zamierzenia architektonicznego poświęconego Śiwie. Borobudur jest jednym z największych obiektów kultu buddyzmu na świecie. W 1991r. kompleks świątynny Borobudur został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Pochodzenie nazwy Borobudur nie jest do końca znane. Możliwe, że jej nazwa została przejęta od nazwy pobliskiej wsi, wzgórza lub też nazwy sanktuarium jednej z buddyjskich sekt. Borobudur stracił na znaczeniu w XI w. Dla świata budowlę odkrył w 1814r. jeden z oficerów brytyjskich w okresie ich panowania na Jawie (1811–1814). Wicegubernator tej wyspy i późniejszy założyciel Singapuru, Thomas Stamford Raffles, zorganizował wówczas pierwsze prace konserwatorskie i wykopaliskowe. Kompleksową odbudowę prowadzili Holendrzy z Theodoorem van Erpem na czele w latach 1907–1911. Nie naprawiono wtedy krzywych murów, co doprowadziło do osuwania się ich pod wpływem tropikalnych deszczy. Piramidalna konstrukcja świątyni odzwierciedla buddyjską wizję świata. Ma budowę tarasową, na pięciu czworobocznych tarasach dolnych znajdują się reliefy przedstawiające sceny z życia Buddy i dżataki. Na trzech górnych tarasach kolistych mieszczą się 72 dagoby, zaś w każdej z nich (poza jedną) znajduje się figura Buddy. Całość wieńczy większa od innych dagoba. Bok najniższego tarasu ma 111 metrów długości, całość zaś wysokość 35 m. Budowla nie posiada pomieszczeń wewnętrznych, przeznaczona jest do rytualnej pielgrzymki, na trasie której rozmieszczone są płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia Buddy o łącznej długości około 6 km. Jest to ponad 2000 reliefów, wykonanych z szarego trachitu. Jeden z pomników Buddy w pozie medytacyjnej jest uważany za przynoszący szczęście. Lokalni przewodnicy mówią, że jeśli kobieta dotknie pięty Buddy, a mężczyzna jego palca, będzie im towarzyszyć szczęście.

Na terenie Prambanan i Borobudur funkcjonuje obszerna propozycja dla turystów… giftownie, stołówki i kokosy. Pod koniec zwiedzania, zaczyna już padać, a w drodze powrotnej do Jogyakarta, podobnie jak wczoraj dopada nas monsunowa ulewa. Zakwaterowanie znajdujemy w Guesthouse „Fortuna”, w starym centrum miasta w dzielnicy Kraton, którą to mamy zamiar jutro zwiedzić.

16-11-10-map

W tym miejscu nasza relacja i reportaż mógłby się tak naprawdę zakończyć, gdyż nasz komputer tego wieczoru „padł” i nie odpowiedział na hasło „włącz”. Uczynna właścicielka obiektu w którym nocujemy, poprowadziła nas do komputerowego warsztatu naprawczego, gdzie stwierdzono uszkodzenie twardego dysku… no nieźle :-( cała nasza dotychczasowa praca i materiały przepadły. Jedyna rada wymienić dysk na nowy, postarają się zrobić to do jutra w południe. Miny mamy nie tęgie, cóż robić, takie rzeczy się zdarzają – wpłacamy zaliczkę na naprawę i wracamy do hotelu. Zatroskana tą sytuacją właścicielka, załatwiła nam cztery piwa „Anker” (40tys.rupii za butelkę), którymi „opłakaliśmy” stratę.

11.11.2016 – piątek

Podobnie jak dnia poprzedniego, po obfitych wieczornych opadach rano ani śladu, a dzień wita nas słoneczną pogodą. Idziemy zwiedzać dzielnicę Kraton, to takie miasto w mieście, a wszystko to ogrodzone białym murem. Po drodze zaglądamy do serwisu komputerowego, a pan z uśmiechnięta miną oznajmia nam, że udało się naprawić nasz sprzęt – nie nastąpiło uszkodzenie twardego dysku, lecz jedynie rozłączyło się jego zamocowanie do głównej płyty i wszystkie dane oraz programy zostały zachowane. Ponadto policzył jedynie za naprawę 100tys.rupii (30zł), oddając resztę z pozostawionej przez nas zaliczki. Cóż za radość! Teraz możemy już bez stresu udać się na zwiedzanie miasta.

Kraton to największa atrakcja Yogyakarty – miasta leżącego w centralnej części Jawy. Rozpoczynamy od „Taman Sari”, sułtańskiego pałacu na wodzie (15tys. rupii od os.). Dawniej był miejscem odpoczynku i medytacji sułtanów. Przez wieki wielokrotnie doświadczał niszczącego działania czasu, wojen, trzęsień ziemi, więc potrzeba sporo wyobraźni, by spróbować odtworzyć atmosferę, która panowała niegdyś w ogrodach chłodzonych fontannami. Taman Sari był również miejscem mitycznym, pierwsi sułtani Yogyakarty każdego roku odnawiali tu święty ślub łączący ich z Nyai Loro Kidul, boginią-matką mórz południowych. A dziś… to miejsce proszące się o remont. Zaglądamy na stragany, miejscowe stołówki, targ „Pasar Ngasem”, warsztaty, kramy i bazary. Na jeden z nich, gdzie handluje się głównie ptakami, ze względu na odległość pojechaliśmy motorową rikszą (5km, stawka 50tys.rupii). Pierwszy raz w życiu widzieliśmy białego jeża i kolorowe pisklęta… zapewne kury i jajka też są kolorowe;-) Wracamy do centralnej części, na wielki plac, z którego właśnie zabiera się wesołe miasteczko. Idziemy zwiedzać Pałac (wstęp 7tys. rupii od os.). Jest to pałac sułtana, będący od połowy XVIII w. kulturowym i politycznym sercem miasta. Sama nazwa, wywodząca się ze słów ke-ratu-an oznacza „miejsce, gdzie mieszka rodzina królewska”. Począwszy od tego, który wytyczył i zbudował swój pałac i cały Kraton, noszącego trochę skomplikowane imię… Hamengkubuwon I, a skończywszy na aktualnie miłościwie panującym, jego wysokości Sri Sultan Hamengkubuwono X (pisane również jako Hamengkubuwana X, często w skrócie HB X), stworzyli miejsce niepodobne do żadnego innego. Co do samego pałacu, na obejrzenie tego, co zostało udostępnione do zwiedzania, nie potrzeba zbyt wiele czasu. Dodatkowo nazwa „pałac” nie bardzo przystaje do tego, co zastajemy. Owszem jest tu kilka murowanych parterowych budynków, ale wokół najbardziej przyciągają wzrok pawilony-altany. Zadaszenia na tekowych kolumnach z marmurowymi podłogami. Między nimi turyści mogą przemieszczać się po dziedzińcu, częściowo wyłożonych marmurowymi chodnikami, częściowo wysypanym kamykami. Z Alun Alun Utara… wielkiego placu przed pałacem sułtana, wygląda on może odrobinę okazalej, ale nadal bliżej mu do jeszcze większego pawilonu, niż do pałacu. Za to rozmiar placu robi wrażenie. Kwadrat przynajmniej 200 na 200 metrów. O ile na zdjęciach plac potrafi być czasem zielony, o tyle teraz trawa jest w stanie zupełnej hibernacji. Plac przypomina bardziej piaszczyste klepisko. Co do samego Kratonu, kryje w sobie również wąskie uliczki z niskimi budynkami, w których mieszkała kiedyś drobna szlachta, członkowie dworu i służba. Idziemy ulicą wzdłuż muru, który jednak tylko w części jest widoczny. W większości zasłaniają go posesje ze współczesnymi domami. W tych miejscach, w których jest odsłonięty, szczególnie atrakcyjnie wyglądają bramy w kształcie łuków i jego narożne fragmenty przypominające zamkowe umocnienia. Podobno do dziś nie wolno obcokrajowcom zamieszkiwać w obrębie Kratonu. Obchód kończymy w przyległych warsztatach batiku. To pradawna technika kolorowania tkanin. Dziś batiki wytwarza się na całym świecie i często mówi się o nich w kontekście Afryki. Prawdziwym domem batiku jest jednak Indonezja. Światową stolicą batiku jest środkowa Jawa, a dokładnie Yogyakarta.

Technika tworzenia batiku opiera się na prostej zasadzie nakładania ornamentów z wosku na tkaninę a następnie, barwieniu przez zanurzanie tkaniny w roztworach farby. Miejsca pokryte woskiem nie przyjmują koloru, cała reszta jest natomiast farbowana. Tkaninę barwi się zwykle kilkakrotnie, nakładając kolejne warstwy wosku i zanurzając ja w coraz ciemniejszych farbach. W ten sposób uzyskuje się niezwykle piękne kolorowe kompozycje. Batiki często wiesza się w oknie lub podświetla. Prześwitujące przez witrażowe barwienia światło tworzy niezwykły efekt wizualny.

W południe opuszczamy Jogyakarta i kierujemy się w stronę południowego brzegu wyspy, aby dalej wzdłuż morza, przemieszczać się na zachód. Po drodze zaglądamy do kilku portów i kurortowych plaż, przeznaczonych wyłącznie dla miejscowych. Wjeżdżamy do „Pantai Suwuk” (plaża, wjazd płatny 12tys.rupii). Czarna plaża, jadłodajnie, bryczki przyozdobione pluszakami,kokosy, owoce morza i… samolot na basenie. Co po drodze? Pięknie ubrani uczniowie w dwukolorowe mundurki, rolnictwo przez duże R i tam, gdzie odbywają się remonty dróg, pracujący przy nich robotnicy… zbierają datki do czapek lub siatek na rybki… hm… nie otrzymują zapłaty za pracę? Dzisiejszy przejazd kończymy w portowej miejscowości Cilacap, gdzie wynajmujemy pokój w luksusowym hotelu „Fave Hotel”, za cenę 450tys.rupii (135zł) – wszelkie wygody, bufetowe śniadanie, basen na dachu – u nas za taki standard należałoby przeznaczyć co najmniej 400zł, jak nie więcej.

Podróżujemy już po Bali i Jawie ponad 10 dni, więc należy wspomnieć o naszej kulinarnej części podróży. Stołujemy się różnorodnie, czasem w przewoźnym straganie (kaki lima), czasem w przydrożnym barze (warung), a czasem w regularnych restauracjach. Ceny zadziwiają, za posiłki płacimy w przeliczeniu od kilku (3zł), do kilkunastu (15zł). W każdym wypadku jedzenie jest różnorodne, smaczne i obfite. Bazą jest ryż lub makaron w połączeniu z warzywami i mięsem, najczęściej drobiowym i bezwzględnie wkomponowane w danie, są wszelkiego rodzaju przyprawy. Jak do tej pory żadnych negatywnych reakcji żołądkowych. Jedyne do czego się trudno przyzwyczaić, to śniadania wg. menu obiadowego.

16-11-11-map

12.11.2016 – sobota

Rano penetrujemy mało ciekawe i brudne portowe rejony wokół Cilacap i kierujemy się na płn.-zach. w stronę trzeciego co wielkości miasta Bandung. Dzień traktujemy jako typowo dojazdowy do następnych atrakcji, które znajdują się w jego okolicy. Nasz GPS pokazał jak na tutejsze warunki drogowe, astronomiczną wręcz odległość do celu – 310km. Jedziemy, ponieważ na trasie poza krajobrazami i przeżyciami z drogi nie ma nic ponadto, ponowie jak co dzień podglądamy proste życie miejscowej ludności. Jedno jest pewne, są to ludzie niezwykle przyjaźni, uczynni i choć do końca nie zawsze uzyskamy prawidłową odpowiedź na zadawane pytania, zawsze uśmiech i miła atmosfera towarzyszy kontaktom. Przede wszystkim podczas robienia zdjęć, czy to bezpośrednio, czy z auta, wręcz jesteśmy do tej czynności zachęcani, pozują, przyjaźnie machają, a czasem nawet krzyczą – foto!, foto!… Ponieważ jesteśmy w kraju muzułmańskim, jest to dla nas wyjątkowo przyjemne zjawisko. Jak już jesteśmy przy religii, to ta, tutejsza jego wersja jest z pewnością bardziej przyjazna, zupełnie inna niż w krajach arabskich i zdecydowanie mniej ortodoksyjna. Przynajmniej tak jest odbierana przez nas, obserwując ich codzienne życie z bliska – wyjątek to alkohol, który praktycznie na trasie po Jawie jest niedostępny, przynajmniej dla nas. Indonezja od XV w. zdominowana jest przez islam. Wcześniej niż islam dotarły tu hinduizm w II w. i buddyzm w VI w. Islamizacja nie jest dobrze udokumentowana, ale wiadomo, że ważną rolę w tym procesie odegrali mistycy muzułmańscy towarzyszący kupcom przybyłym z Bliskiego Wschodu. W przeciwieństwie do ekspansji islamu na tamtym obszarze, czy też w Indiach, gdzie podbój stanowił jeden z głównych elementów zdobywania nowych terenów i wyznawców, w Indonezji proces ten dokonał się pokojowo. Konstytucja Indonezji stworzona po wyzwoleniu gwarantuje wolność wyznania, jednakże, rząd uznaje tylko sześć oficjalnych religii (islam, protestantyzm, katolicyzm, hinduizm, buddyzm i konfucjanizm). Ustawa indonezyjska wymaga, aby każdy obywatel Indonezji posiadał dokument tożsamości, który określa jedną z tych sześciu religii. Obowiązuje „Pancasila”, czyli pięć zasad, czyli taka ideologia państwa, by różnorodność etniczną, religijną i społeczną, zamknąć w wierze w jednego boga, sprawiedliwą i cywilizowaną ludzkość, jedność Indonezji, suwerenność i wreszcie sprawiedliwość społeczną. Tak zdefiniowany projekt, ma integrować przybyłe religie z lokalnymi wierzeniami, tworząc synkretyzm religijny i podstawy do współistnienia, bez faworyzowania żadnej a ww. religii. I tak było do pewnego momentu, obraz przestał być już tak idylliczny. Kraj ten kojarzy się nam najczęściej z pięknymi plażami i egzotyką tysiąca wysp. Po ataku terrorystycznym, którego jesienią 2002 r. na wyspie Bali dokonali islamscy fundamentaliści, wiele osób usłyszało po raz pierwszy, że Republika Indonezyjska jest najliczniejszym krajem muzułmańskim. Na ponad 240 mln obywateli, 86% stanowią wyznawcy islamu, przede wszystkim są to sunnici. Na specyfikę islamu indonezyjskiego wpływa również różnorodność kierunków i ugrupowań muzułmańskich. Z jednej strony mają one charakter modernistyczny, sięgając do tradycji egipskich ruchów reformatorskich z początku XX w. Ten rodzaj islamu zadomowił się przede wszystkim w miastach i na wybrzeżu, z drugiej strony aktywny jest islam ortodoksyjny, wyznawany głównie na prowincji.

Dzisiejsza jazda postępuje bardzo mozolnie, z trudem osiągamy przeciętną przejazdu 30km/h. Jednak to, co dostało nas na przedmieściach i w okolicy Bandung, przerosło naszą wyobraźnię. Horror, to nazbyt niedoszacowane określenie, totalny paraliż drogowy, chaos, brniemy pomiędzy marketami, każdy zatrzymuje się, gdzie tylko zechce i zazwyczaj nagle, a otaczające nas z zewnątrz skutery i małe motorki, można by przyrównać do szarańczy, coś jak atak klonów… są wszędzie. W takiej scenerii utknęliśmy na dwie godziny, pokonując w tempie żółwia zaledwie 8km. Nie obyło się na tym krótkim odcinku bez małego incydentu, dwie młode, beztroskie Indonezyjki otarły się o nasz pojazd i doszło do wywrotki, na ich szczęście w tempie prędkości pieszego (w czasie jazdy palą papierosy i obsługują telefony). Bardzo często zahaczają o nas lusterkami lub przeciskają się, obijając się wzajemnie. Nie przyjechaliśmy zwiedzać miasta Bandung, chociaż określane jest mianem Paryża Jawy. Bandung ma tyle wspólnego z Paryżem… ile my z Aborygenami. To kolejne okropne miasto i kilka lepszych budynków z czasów kolonialnych nie jest wstanie tego zmienić. Następne 15km wyjazdu z miasta pokonaliśmy w godzinę i dopiero o 21.00, po 12 godzinach nieprzerwanej jazdy, dotarliśmy do celu naszej dzisiejszej podróży, czyli do Ciwidey, położonej 30km na południe od Bandung, a będącej bazą wypadową pod krater „Crater Lake Kawah Putih”. W niezbyt dobrym hotelu „Albis Hotel”wynajęliśmy klaustrofobiczny i skromny pokój za 250tys.rupii i mocno skonani, momentalnie udaliśmy się w objęcia snu, gdyż w obszarze pełnej prohibicji nie było nawet piwa, aby odreagować trudy dzisiejszej podróży.

16-11-12-map

13.11.2016 – niedziela

Ciwidey słynie z licznych okolicznych atrakcji, takich jak, tradycyjny targ, gorące źródła, plantacje truskawek, malownicze plantacje herbaty, jezioro i krater „Kawah Putih”. Dość wcześnie ruszamy w kierunku wulkanu Patuha (2431m n.p.m.). Ruszamy z poziomu miejscowości Ciwidey i krętą, wąską drogą, wijącą się pomiędzy wioskową zabudową, pniemy się w górę po jego zboczu. Po 12km docieramy do wjazdu pod krater (1800m n.p.m.). Są dwie wersje dalszego przebycia pięciokilometrowej trasy, jedziemy własnym autem za 150tys.rupii lub specjalnymi busami za 65tys.rupii. od os. Wybieramy pierwszą wersję (wstęp 50tys.rupii od os. plus 150tys.rupii za auto) i pniemy się dalej mozolnie ostro w górę, połowę drogi na pierwszym biegu. Docieramy na poziom 2200m n.pm. i dalszy kilkuset metrowy odcinek pokonujemy pieszo. Jesteśmy w kraterze „Crater Lake Kawah Putih” na tyle wcześnie, że jeszcze nie zeszła poranna mgła. „Kawah Putih” to kwaśne jezioro wulkaniczne znajdujące się we wnętrzu krateru. Zbiornik wodny zawiera wysokie stężenie siarki. Ze względu na unoszące się w powietrzu siarkowe opary, niewskazane jest zbyt długie przebywanie w tym środowisku. Okoliczny krajobraz jest unikalny – drzewa porastające okolicę są całkowicie bezlistne i wyschnięte, na skałach występują żółtawo-zielone osady siarki, ze zbocza kaldery widać wydobywający się dym. Całość tworzy niezwykłą krajobrazową kompozycję, która sprawia wrażenie surowej, nieprzyjaznej i niebezpiecznej. Kolor wody w jeziorze zmienia się w zależności od aktualnego stężenia siarki. Może być biały, turkusowy czy zielony. Opadająca mgła po pewnym czasie przeistoczyła się w mżawkę i już mieliśmy odpuścić, kiedy zza chmur wyjrzało słońce. Spotkała nas nie lada nagroda, gdyż widoki nabrały jeszcze ciekawszego kolorytu. Po dwóch godzinach zjeżdżamy w dół, wracamy tą sama drogą do Bandung i kierujemy się w stronę stolicy Indonezji, Dżakarty. Pomni wspomnień wczorajszego przejazdu, z duszą na ramieniu zastanawiamy się co będzie w mieście, gdyż o panującym tam ruchu i jego specyfice, tak źle od tej strony opisywanym, wiele czytaliśmy. Jednak, najpierw pokonujemy płatną autostradą, dystans dzielący nas od tego miasta (pierwszy odcinek płatny 54tys.rupii, drugi 9tys.rupii). Co zadziwia, mimo iż stan i jakość drogi jest dobra, to jest ograniczenie prędkości do 80km/h. Aby nie było czasu na nudę, w pokonywaniu jej 150km odcinka, na trasie dopadają nas takie ulewy, że trudno w ogóle było jechać. Co jakiś czas dostępne są Rest Area, każda posiada stację paliw „Pertamina” (państwowy monopolista), KFC, Starbucks, Mc Donald’s, warungi, sklepy i… meczet lub przynajmniej Mushola (sala modlitwy). Tu należy wspomnieć o przyjemności tankowania – za litr etyliny „premium” płacimy 6500rupii, mniej niż 2,00zł. Przed stolicą robi się na tyle przejrzyście, że możemy na wjeździe zrobić kilka fotek. Ku naszemu zaskoczeniu, miasto jest całkiem zadbane, a opowieści o niewyobrażalnych trudnościach w poruszaniu się samochodem po nim, sporo przesadzone. Po dojeździe na rogatki miasta, docieramy sprawnie w pół godziny do samego centrum i w jego okolicy wynajmujemy pokój w hotelu „Cipta Hotel” – standard bardzo przyzwoity i bardzo miła obsługa (545tys.rupii – 165zł). Jest piwo „Bintang”(45tys.rupii za butelkę)… eh…

… namiętności Jawajczyków…  wszystkie zaczynają się na „P”

… palenie papierosów (wszędzie i w każdej sytuacji)…

… ptaszki (ale w klatkach, przywieszanych w domostwach)…

… posiłki (jedzenie jest wszechobecne, na ulicy, w pobliżu targów, meczetów lub świątyń, na promach etc. Od świtu do zmroku wędrowni kucharze przemierzają drogi, popychając wózeczki, oznajmiając dźwiękami klaksonu swoje położenie…

… prażynki (w sklepach, barach, restauracjach, dodawane do wszystkiego niczym chleb)…

… parkingi (płatne wszędzie, nie musi być to stricto parking, wystarczy pobocze drogi)…

… pozowanie do zdjęć, w każdej sytuacji, z okrzykami „foto… foto”, gdy tylko pojawiamy się z aparatem fotograficznym…

… prowadzenie auta, motocykla, skutera w specyficznie ignorancki i beztroski sposób, czasem sowizdrzalski, czasem zuchwały, a czasem zwyczajnie zwariowany…

16-11-13-map

14.11.2016 – poniedziałek

O dziwo, mimo że wczoraj straszono nas codziennymi deszczami, jest całkiem przyjemnie, zza lekkiej mgiełki prześwieca słońce, ponadto jet okropnie wilgotno. Idziemy w miasto. Ponieważ nasze zakwaterowanie jest niezbyt daleko od placu niepodległości „Taman Merdeka”, idziemy tam na piechotkę. Pod główny monument nie możemy podejść, gdyż ogrodzony plac w poniedziałek jest zamknięty. Jednak nie ma problemu, 137metrowy obelisk „Monas” (Monumen Nasional), na którym płonie wieczny, złoty płomień (35kg czystego złota), widać doskonale od wejścia. W niewielkim sąsiedztwie od placu, znajduje się widoczny z daleka meczet „ Mesjid Istiqlal”, który co prawda nie ujmuje zewnętrzną architekturą, może jedynie w środku swoim stylowym wnętrzem, jednak dzierży miano największego meczetu Azji Płd.-Wsch. Mekka i Medyna, tylko te dwa meczety są większe od „Istiqlal”. Został nazwany „Istiqlal”, co w języku arabskim oznacza „wolność”. Zaprojektowany przez chrześcijańskiego architekta, Fredericha Silabana. Ze względu na jego olbrzymie rozmiary (wys. 66,66 m, co symbolizuje wersety w koranie), już pierwsze kroki w nim przenoszą w unikalną i niepowtarzalną atmosferę, uzupełnioną o jasne światła przedostające się przez nieduże okna, potrafiące jednak intensywnie oświetlać masywne kolumny i sufit. Meczet ma 7 wejść (7 niebios, 7 dni w tygodniu), sala modlitewna pod wielką kopułą ( średnica 45 m, liczba „45” oznacza rok 1945, przyjęcie Deklaracji Niepodległości Republiki Indonezji ),wspierana jest przez 12 kolumn (symbolizują narodziny islamskiego proroka Mahometa), parter plus 4 poziomy balkonów daje cyfrę „5” (5 filarów islamu oraz Pancasilę). Minimalistyczny wystrój, „trochę” stali nierdzewnej z Niemiec, dywany z Arabii Saudyjskiej, marmur miał być z Włoch (okazał się za drogi, wybrano marmur z Tulungagung), Meczet jest w stanie pomieścić ponad 200 tys. wiernych. Odziani w japońskie kimona, pod wodzą pana przewodnika, byliśmy oprowadzani po wnętrzach z wielką życzliwością (przy wyjściu uiszcza się datek). Co ciekawe tuż po drugiej stronie ulicy stoi katedra, którą również odwiedziliśmy, dużo mniejsza, ale piękniejsza pod względem detalu architektonicznego, XIX-wieczna rzymskokatolicka Katedra Wniebowzięcia NMP… choć dwie neogotyckie wieże tej świątyni, przypominają o nieprzemyślanej zmianie wystroju.

Dalej taksówką (są bardzo tanie), jedziemy 5km za 8zł do starego miasta „Kota Tua”, które pod nazwą Batavia (1619 – 1942r.), kwitło za czasów kolonialnych, jako stolica Holenderskich Indii Wschodnich. Wcześniejsze nazwy miasta to: Sunda Kelapa (397 – 1527r.), Jayakarta (1527 – 1619r.) oraz Djakarta (1942 – 1972r.). Dżakarta licząca obecnie ok.10mln ludzi, jest kulturalnym, gospodarczym i politycznym centrum kraju. Jest dwunastym, największym miastem na świecie pod względem liczby ludności, a cały obszar metropolitalny, zwany Jabotabek, liczy sobie 30 mln mieszkańców i zajmuje drugie miejsce pod tym względem po Tokio. Stolica Indonezji – Dżakarta – wśród największych miast świata znajduje się w pierwszej dwudziestce. Często nazywana jest „Wielkim Durianem” – z jednej strony jest to analogia do „Wielkiego Jabłka” (Nowego Jorku), z drugiej – metafora. Durian to owoc, który odstrasza odorem jaki wydziela, ale przyciąga niezwykłym smakiem. Tak samo jest z Dżakartą – na pierwszy rzut oka nieatrakcyjne, tłoczne i pełne smogu miasto, zyskuje przy bliższym poznaniu. Wg wielu szacunków niebawem to stolica Indonezji, może być największym miastem świata, liczy sobie ponad 60 km ze wschodu na zachód i tyle samo z północy na południe.

Po minięciu zabytkowego Mostu Chińskiego, prowadzącego do dawnej dzielnicy chińskiej w Batavii, na piechotę udajemy się poprzez slamsowatą dzielnicę (ok.1 km na północ) do starego portu „Sunda Kelapa”. Tu rozpoczyna się obszar, gdzie straszą lub intrygują nadgryzione zębem czasu dawne portowe magazyny, doki i hale. Aż trudno uwierzyć iż kiedyś miejsce to było sercem handlowego krwiobiegu Azji.

Dziś właściwego portu już nie ma. Ślad po ruchliwym „Sunda Kelapa”, schował się gdzieś pomiędzy zamulonymi dokami, kanałami i dzielnicą slumsów. Biegun portowego życia przesunął się bardziej na płn.-wsch., gdzie po otwarciu Kanału Sueskiego, Holendrzy wybudowali tzw. „Nowy Port”. Po dotarciu do pozostałości starego kanału portowego, przekraczamy jego bramy (wstęp na teren funkcjonującego do dziś portu 2500rupii od os.) i podziwiamy niezwykłe kolorowe statki, pamiętające chyba jeszcze czasy holenderskie, niektóre z nich erę żaglowców (zwane pinisi). Wynajmujemy łódź (100tys.rupii – 30zł) i udajemy się na opłynięcie całego portu, aż po redę, gdzie łączy się z nowym. Po zakończonym rejsie wracamy do starego miasta „Kota Tua”. To duch kolonialnej Dżakarty – tej piękniejszej, tej z przed lat. Spacer zaczynamy od dworca Kota, najstarszego, ale też najładniejszego w mieście. Budynek pamięta końcówkę tamtych czasów. Holendrzy po przejęciu małej osady od Portugalczyków i Sułtanatu Bantamu, uczynili to miejsce tętniącą życiem faktorią handlową, skupiającą większość z kilkudziesięciu szlaków handlowych, po których krążyły najcenniejsze dobra ówczesnego świata… goździki, korzenie, cynamon, gałka muszkatołowa, czy pieprz. Holenderska Kompania Wschodnioindyjska uczyniła z Batavii swoją komandorię, pośrednicząc w handlu między Europą, Arabią, a Azją. Związki pomiędzy Indonezją a Holandią są widoczne do dziś. Przy głównym placu „Fatahillah”, dumnie piętrzy się charakterystyczny budynek holenderskiego ratusza oraz kilka kamienic w stylu niderlandzkim.

Niektóre pierzeje „Kota Tua” potrafią zaskoczyć niemiło, gdyż większość budynków jest w rozsypce, grozi zawaleniem, jest w objęciach lian, konarów drzew i zęba czasu. Problemem może być dość średnio pachnąca rzeka i pozostałości po holenderskich kanałach. Najbardziej zaskakują nas jednak ludzie, ich podejście do turysty, tego białego, zawsze uprzejme i wręcz ujmujące, np. gdy robimy im zdjęcia, to oni nam za to dziękują… jak zwykle pada pytanie… skąd jesteście?… z Polski… aaa Polandija!… aaa Robert Lewandowski!… aaa macie flagę taką jak my, tylko do góry nogami!… i tak każdego dnia. Po obejściu dzielnicy, zostaliśmy mile zaskoczeni sytuacją zaproszenia do odbycia bezpłatnej przejażdżki autobusem „Tour Bus”, wokół najciekawszych miejsc w Dżakarcie. Całość zajęła dwie godziny i warto z takiej oferty skorzystać. Nie odwiedziliśmy żadnego muzeum, gdyż dziś poniedziałek i są nieczynne.

Całą naszą dzisiejsza eskapadę, czyli dzień z życia Dżakarty, kończymy w supermarkecie „Carrefour”, gdzie głównym naszym celem jest zakup piwa „Bintang”, dziś po tygodniu jazdy w prohibicji sklepowej (od czasu do czasu dostępne tylko w hotelach lub za pomocą kombinacji), jest i do tego w promocyjnej cenie 27900 za butelkę 0,62litra (8,50zł.)… bez wahania zakupiliśmy cały karton, już na drogę powrotną na Bali. Teraz pozostało powrócić do naszej bazy i tu trochę wspomnę o transporcie. Poruszanie się po Dżakarcie pieszo jest mocno uciążliwe (stan chodników lub ich brak), a przejście na drugą stronę ulicy, to nie lada wyzwanie. Trudnością jest nie tylko przejście ruchliwej ulicy, ale również pokonywanie sporych odległości – całość strefy do zwiedzania ma ok 8 km dł. Wynajęcie taksówki, to najbardziej sensowne rozwiązanie, a ceny są bardzo przystępne.

Minęły dwa tygodnie pobytu w Indonezji, po przebyciu 2400km, dotarliśmy też do półmetka naszej zaplanowanej trasy, jutro rozpoczynamy powrót przez Bali na Lombok.

>>>>NASTĘPNA >>>>