30.11.2015 – poniedziałek

W ostatniej naszej bazie, ulokowanej 15km na wschód od stolicy Togo, Lome, przy brzegu Zatoki Gwinejskiej jest nam tak dobrze, że na trasę wyjeżdżamy dopiero w południe. Podjeżdżamy nad brzeg jeziora Lac Togo, odgrodzonego od oceanicznego brzegu jedynie wąską mierzeją. Spokój, piaszczysta plaża, następne miejsce do doskonałego wypoczynku. Po małej kawie, ruszamy jednak dalej, do małego, kolonialnego, granicznego miasteczka Aneho. Ciekawa zabudowa, przy rzece wypływającej z jeziora, ulokował się kameralny porcik rybacki… jak na afrykańskie przypadki… przyjemne i ciekawe miejsce. Po małym rekonesansie, podjeżdżamy na ulokowaną na wschodnich rogatkach miasta, granicę z Beninem. Po stronie Togo odprawa w pięć minut, chcą tylko coca-colę lub fantę, po benińskiej byłoby podobnie, jednak urzędnicy immigration zaczęli wyszukiwać „dziury w całym”, odnośnie naszej wizy Entante, twierdząc, że upoważnia ona, tylko do jednorazowego wjazdu na tern jego obszaru (Niger, Burkina Faso, WBK, Togo, Benin), a my wyjechaliśmy z niego wcześniej do Ghany i dziwią się, że nas wpuszczono z tego państwa do Togo. Podczas wyrabiania tej wizy w Niamey (stolica Nigru), dostaliśmy inną informację, że upoważnia ona do jednorazowego wjazdu na teren każdego z tych państw. Doszło do nieprzyjemnej sprzeczki, kiedy jednak zaproponowałem, że może jakaś „flota” przybije do ich kieszeni i pomoże załatwić sprawę, od razu zrobiło się raźniej i 10tys. CFA od całej naszej ekipy, pozwoliło uznać iż wizy są jak najbardziej w porządku… mamona potrafi naprawić każdy feler, tak prawdziwy jak i wyimaginowany (pisząc tę relację sprawdziłem – wiza Entante jest ważna przez 60dni nawet w przypadku opuszczenia strefy, np. jadąc z Burkiny Faso do Beninu przez Ghanę). Potem przyszedł czas na rejestrację, aby przebiegała pomyślnie… zażądali po 2tys. CFA od auta. Wyjeżdżamy z granicy na wschód, wąskim 25km pasem przyplażowego lądu, należącego do Beninu i wciętego w obszar Togo, kończącego się w Grand-Popo – dziwna sprawa! Po drodze kontrola… chcą coca-colę… wygląda na to, że musimy być jednocześnie i bankiem i sklepem. Właśnie na tym odcinku napotykamy na usytuowany tam kompleks hotelowy „Alize Plage”, wygląda całkiem przyzwoicie, więc postanawiamy skorzystać z jego usług gastronomicznych. Po uczcie kulinarnej i konsumpcji świetnych steków, zrobiło się na tyle późno, że uznaliśmy za rozsądne, pozostać w tym miejscu na nocleg, tym bardziej, że w gamie swych usług, obiekt ma również ofertę kempingowania (5tys. CFA od auta) . W palmowym lesie rozbijamy obozowisko, gdzie z okien naszego domku na kółkach, widać plażę i oceaniczną toń. Do nocy siedzimy w naszym obozowisku i popijamy zmrożone piwo „Castel”.

Spotykamy tu sympatycznego polonusa, z francuskiej emigracji przed solidarnościowej, ich potomek Marek, mówi przyzwoicie po Polsku, pracuje tu w Beninie już piętnaście lat, tak więc dostajemy sporo ciekawych informacji. Na tereny współczesnego Beninu od XIII napływały ludu z plemienia Adżów. Plemię zamieszkiwało we wczesnym średniowieczu, pogranicze dzisiejszego Beninu i Togo. Wymieszawszy się z lokalną ludnością – stworzyli nowy lud Fonów, zwanych też Dahomejami. W XVw. w Beninie pojawili się Portugalczycy. Plemiona Adżów utrzymywały z nimi kontakty handlowe, a także rozpoczęły dostarczanie i sprzedaż niewolników. W XVIIw. utworzono Królestwo Dahomeju, powstało na bazie kilku grup etnicznych zamieszkujących tereny wokół miasta Abomey. Zgodnie z wolą i nakazem wyrażonym przez jej założyciela, Wegbaja, że „królestwo będzie zawsze większe”, jego następca prowadził liczne wojny z sąsiadami, dzięki którym zdobywał siłę niewolniczą, a Dahomej stał się centrum obszaru zwanego Wybrzeżem Niewolniczym. Jak nakazywała wielowiekowa tradycja, dahomejscy chłopcy byli często oddawani na naukę starym, doświadczonym wojownikom, od których uczyli się władania bronią i poznawali zwyczaje wojenne aż do momentu, kiedy byli na tyle dojrzali, by sami mogli stać się nimi. Państwo to, było również znane z posiadania elitarnego oddziału kobiet-wojowniczek zwanych Ahosi (matki), a później przez Europejczyków nazywanych dahomejskimi Amazonkami. Przykładanie wielkiej wagi do wyszkolenia wojskowego spowodowało, że XIX-wieczni podróżnicy, jak Richard Francis Burton, okrzyknęli Dahomej „Czarną Spartą”. Obyczaj, nakazujący ścinanie części jeńców branych w licznych wojnach, przyczyniał się do ograniczania ilości niewolników sprzedawanych portugalskim handlarzom, wskutek czego liczba zmniejszyła się z około 20 tys. rocznie na początku XVII w. do 12 tys. dwieście lat później. Inną przyczyną zmniejszenia się obrotów w handlu niewolniczym był zakaz eksportu żywego towaru przez Atlantyk wprowadzony przez Wielką Brytanię i inne kraje europejskie. Handel ustał całkowicie w roku 1885, kiedy to ostatni portugalski statek z niewolnikami opuścił wybrzeże dzisiejszego Beninu. Po tym fakcie, gospodarka kraju uległa zmianom, a niewolników zatrudniono na plantacjach dahomejskich władców produkujących olej palmowy. Od XVIIw. przewijały się przez te tereny różne nacje europejskie, Niemcy, Anglicy i Francuzi, którzy wybudowali na wybrzeżu swoje forty i faktorie. Ostatecznie w 1890r. Francuzi podpisali traktat w Ouidah z ostatnim władcą Dahomeju, Behanzinem, w wyniku którego stał się francuskim protektoratem. Próby Behanzina zmierzające do ograniczenia wpływów Francji doprowadziło w roku 1892 do II wojny Francuzów z Dahomejem (powoływanie Dahomejczyków do francuskiej armii). Typowana na tę okoliczność ekspedycja francuska, pokonała armię Dahomeju, a w 1894r. kraj wraz z podległymi mu państwami (Alladą, Porto Novo i mniejszymi władztwami) stał się kolonią francuską. W 1957r. Francja zmuszona została zezwolić na udział w rządzie przedstawicieli Afryki, rok później rząd Francji nadał Dahomejowi status republiki autonomicznej, a w 1960r. uznał jego pełną niepodległość. Jak to bywało we wszystkich uzyskujących wolność afrykańskich krajach, pierwsze dziesięciolecia, to stałe burzliwe i niejednokrotnie krwawe zamieszki i zmiany polityczne, z okresem puczu wojskowego, nacjonalizacji i próby wejścia na drogę socjalistyczną wraz ze zmianą nazwy państwa w roku 1975 z Dahomeju, na Ludową Republikę Beninu. Pod koniec lat 80, wobec zapaści gospodarczej kraju spowodowanej kilkuletnią suszą , jej prezydent Kerekou, zdecydował się zrezygnować z dotychczasowego kursu i skierować Benin na drogę demokracji parlamentarnej i gospodarki rynkowej. W 1990r. z nazwy kraju usunięto określenie Ludowa. W wyborach w roku 1991 Kerekou przegrał z Nicephore Soglo z koalicji Związek na rzecz Zwycięstwa Odnowy Demokracji. Tym samym Kerekou stał się pierwszym afrykańskim prezydentem, który dobrowolnie ustąpił ze stanowiska. Sukces demokratycznych, wielopartyjnych wyborów w Beninie sprawił, że kraj ten uznano za model demokracji w Afryce.

Lome > Lac Togo > Aneho (granica Togo-Benin) > 12km przed Grand-Popo, nocleg w hotelowym kompleksie „Alize Plage” nad oceanem, oferującym miejsca kempingowe – 60km

01.12.2015 – wtorek

Aby lepiej poznać to państwo i jego historię, jedziemy rano z naszej nadoceanicznej bazy w kierunku jego dawnej stolicy Abomey. Przez Grand-Popo, Come, Aplahorie, jadąc na północ wzdłuż granicy z Togo, fatalną, zrujnowaną drogą, gdzie wszystko przy trasie jest rude od glinianego pyłu. Przy drodze handel (banany, pomarańcze, mango, papaja, maniok, trumny, drzwi i paliwo, ale nie tylko w butelkach, są jeszcze baniaki po wodzie i dymiony jakby po winie. Na drodze mnóstwo motorków i auta w katastrofalnym stanie, ale wciąż mistrzowsko załadowane, zadziwiająco dużo jest jeszcze peugeotów 404 z lat 60-tych ubiegłego wieku. Widać, że ludzie żyją głównie z rolnictwa, ale są też usługi – szwalnie i zwyczajowe garkuchnie. Docieramy na miejsce przed południem. Abomey – miasto założone w połowie XVII w., dawna stolica królestwa Dahomeju, budowana przez prawie trzy wieki (lata 1625-1900), zamieszkana jest obecnie przez prawie 100tys. mieszkańców. Znajdujące się tu ruiny pałaców królewskich, wpisane zostały na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W czasie istnienia państwa dwunastu królów władało jego potęgą.Wszyscy swoje pałace budowali na tym samym obszarze, ogradzali glinianym murem, zachowując relikty poprzedniej budowli. Wyjątkiem był król Akaba, który miał swoją oddzielną obudowę poza tym obszarem. Pałace Abomey stanowią nie tylko o centrum decyzyjnym, ale także były ośrodkiem rozwoju różnych technik rzemieślniczych i przechowywania skarbów królestwa. Obecnie są wyjątkową pamiątką, po tym zanikłym już królestwie.

Kompleks pałaców królewskich „Palais Royaux D’Abomey”. Architektonicznie nie robi oszołamiającego wrażenia. To nie Wersal. Parterowe budynki pokryte obecnie blachą (niegdyś strzechą) wyglądają bardziej na koszary… niż pałace. Ich zwiedzanie daje dobre pojęcie, jakim lokalnym mocarstwem, było państwo ludu Fon, przez blisko 300 lat. Pierwszy pałac wzniósł król Houegbadja w 1625 r., a każdy następny władca miał ambicje wybudować własny. Z upływem wieków na 40 hektarach stanęło 12 pałaców. My zwiedzamy dokładnie najlepiej zachowany kompleks króli Guezo i Agonglo (pozostałe pałace uległy większej lub mniejszej zagładzie podczas wojny z francuską ekspedycją w 1892-94). Pałace są otoczone częściowo zachowanymi glinianymi murami i zbudowane wykorzystując tradycyjne, miejscowe materiały. Ich ściany pokryte są płaskorzeźbami i polichromiami, które to były ważnymi ozdobnymi elementami architektonicznymi. Wewnątrz oglądamy 11 rzeźbionych tronów królewskich, niektóre zdobione srebrem i miedzią. Ten króla Ghezo, który odebrał władzę bratu poprzez zamach stanu, stoi na czterech czaszkach wrogów. Nikogo to w Beninie nie dziwi. W armii Dahomeju służyło kilka tysięcy kobiet, które miały w zwyczaju obcinać w walce wrogom głowy. Nazywały siebie ahosi – żony króla, a uzbrojone były w muszkiety, maczugi i miecze. Wrogowie, którzy nie stracili głowy, zostawali niewolnikami. Dla wielu z nich wyrok śmierci… był tylko odroczony. Ich krew lała się strumieniami w ofierze na grobach przodków w czasie „dorocznej daniny”, kilkutygodniowej uroczystości, podczas której król przyjmował i wręczał dary, przydzielał żony… sam ich miał kilkaset… spełniał prośby poddanych. Dziś odwiedzający pałac składają prośby na grobie Ghezo. Wierzą, że duch władcy ich wysłucha. Nasz przewodnik prosi dla nas o powodzenie i po kilka żon dla Wojtka i Zbyszka… a dla siebie o hojny od nas napiwek… Ta ostatnia prośba będzie spełniona, choćby tylko ze względu na to powodzenie, bo o mężach dla mnie nawet nie wspomniał, mówił coś tylko o eunuchach. Na dziedzińcu, pomiędzy pałacami, stoi niepozorny budynek, to Jeho… świątynia, w której król składał hołd duchom i śmierci… wyjaśnił przewodnik… glina do jej budowy została wymieszana z krwią niewolników. Dzisiaj, pałace przekształcone w obiekty muzealne, są symbolem dążenia do niezależności, oporu i walki z kolonialną okupacją, ale są również symbolem okrucieństwa i próżności władających (4000 żon i 400 eunuchów do ich pilnowania) i całego procederu zniewalania i handlu żywym towarem, za świecidełka i inne gadżety ówczesnych czasów. Z powodu nielogicznego oznakowania wejścia do kompleksu (weszliśmy tym bardziej okazałym), udało nam się tam dostać od strony wyjścia, a szukając przez prawie pół godziny kogoś z obsługi, zwiedziliśmy ponad połowę obiektów i wystaw indywidualnie, otwierając sobie drzwi, świecąc światło w poszczególnych salach wystawowych i archiwizując fotograficznie (spodobało nam się zwiedzanie od tyłu, nie ma zakazów, ani nakazów). Dopiero po spotkaniu z jednym z przewodników, oprowadzających grupę młodych Francuzów, mamy jasność zastałej nas sytuacji i że w ogóle na terenie kompleksu pałacowego… nie wolno robić zdjęć! Resztę zwiedzania odbyliśmy więc wspólnie i z zachowaniem obostrzeń, ale co się udało wcześniej to nasze! Opuszczając kompleks…przy wyjściu (prawidłowym wejściu), zapłaciliśmy za bilety (wstęp 2500 CFA od os.) plus przewodnik (4tys. CFA za nas troje), zwiedzanie trwa około 45 minut.

Opuszczamy Abomey, ciekawe miasto podporządkowane historii, tradycji i potędze królestwa Dahomeju. Wiele starszych i obecnie wybudowanych budynków pokrywają płaskorzeźby i elementy dekoracyjne tego okresu. Jedziemy w kierunku gospodarczej stolicy Beninu, Cotonou (administracyjna Porto Novo). Przed miastem zbaczamy na wschód z trasy nad brzegi jeziora Lac Noknue, aby zwiedzić i poznać życie mieszkańców małej osady Ganvie, tak naprawdę zamieszkujących bagienne płycizny, gdzie mieszkańcy swe domy wybudowali na palach, a jedyną drogą transportu i przemieszczania w tym obszarze jest woda. Po dotarciu do brzegów jeziora, w małej przystani, wynajęliśmy łódź z przewodnikiem (10tys. CFA od os.) i płyniemy 6km do tej specyficznej wioski, nazywanej „Wenecją Afryki”. Zamieszkuje to niesamowite miejsce około 30tys. ludzi w kilku tysiącach domów wybudowanych na drewnianych palach wbitych w dno jeziora. Większość z nich zajmuję się rybołówstwem, ale również turystyka zaczyna powoli wkraczać na te tereny. Datę jej powstania szacuje się na XVIIIw., gdy ludzie uciekali na bagna jeziora, by schronić się przed handlarzami niewolników. Prócz domów, sklepów, restauracji i hotelu, na wodzie jest… cmentarz. Wszystko w pięknych fioletowych kwiatach, dzieci wracają ze szkoły, płynie pralnia, ktoś kupuje drewno, ktoś tankuje wodę, ktoś wraca z zakupów… fascynujące!

Wykorzystując światło zachodzącego słońca, rozkoszujemy się niepowtarzalnymi widokami. Specyfika miejsca nie do opisania, więc przedstawiamy obszerny materiał fotograficzny. Już o zmroku powracamy na brzeg i z braku alternatywy bezpiecznego miejsca noclegowego, już w ciemnościach jedziemy po zrujnowanych, zadymionych, zapylonych i zatłoczonych wszelakiej maści motorkami drogach przedmieść Cotonau, aż nad ocean. Dalej jadąc na zachód, na parkingu, przy punkcie poboru opłat, 7km przed miastem Ouidah, zakładamy naszą bazę noclegową – jedna z tych kiepskich – hałas, smród, ale lepsze to niż nic i jest w miarę bezpiecznie, gdyż inni miejscowi kierowcy ciężarówek, też tu nocują.

Grand-Popo > Come > Aplahorie > Abomey (królewskie pałace Dahomeyu 1620-1900r) > Ganvie > Ouidah (nocleg na parkingu, przy punkcie poboru opłat, 7km przed miastem) – 300km

15-11-30-12-01-map

02.12.2015 – środa

Rankiem zbieramy się z truck-stopu i jedziemy prosto do Ouidah. Miasto, jest centrum kultu voodoo. W środku Ouidah znajduje się bazar, gdzie można kupić lalki voodoo, suszone głowy małp, czaszki, ogony, jaszczurki, nietoperze i setki innych artefaktów, jest „Świątynia pytonów” (chatka-klatka, dumnie zwana świątynią). Ale zacznijmy od początku… docieramy na plac główny, gdzie młody chłopak proponuje nam pomoc w odnalezieniu istotnych miejsc. Pierwszym punktem programu jest „Temple Des Pythons” („Świątynia Świętych Pytonów”), wstęp (3tys. CFA od os.), jest ich tam około 40 sztuk i nawet dostąpiłam wyjątkowego zaszczytu… potrzymania jednego ze świętych, być może jakaś osobliwa moc bezwiednie na mnie spłynie. Odwiedziliśmy króla voodoo (wstęp na teren 1700 CFA od os.), miły pan po pięćdziesiątce przyjął nas w swoim gabinecie, to najważniejsza postać w Beninie, szef 41 odłamów voodoo, dostojnie ubrany i rozmawiający z nami za pośrednictwem tłumacza, bo tak ma być, nawet pomimo znajomości języka. Zezwolił nam na zrobienie zdjęcia, ale obowiązkowo należy obok niego uklęknąć, absolutnie nie wolno stać. Pomieszczenia tuż obok domu szefa, to jakby komórki, a w każdej z nich, jest bardzo silny fetysz i mieszkają tam vodun. Jak nam wyjaśniono później, vodun może oznaczać zarówno demony, pomniejsze bóstwa, jak i duchy przodków. Tylko kapłan wie, czy vodun skłonne są przyjąć gości i czy nie zrobią krzywdy nam lub jego poddanym. Asekuracyjnie, nigdzie nie zaglądaliśmy, bo można tym obrazić duchy, a potem trzeba je przebłagać, gdzie ceną może być dżin… duchy przyjmują także gotówkę. Miasteczko Ouidah było centrum handlu niewolnikami w dawnym Dahomeyu. Takich głównych ośrodków było kilka, czyli obecny Benin, Senegal, Gambia, Ghana i Angola, wywieziono z nich w sumie około 20 mln ludzi do obydwu Ameryk i Europy. W mieście swoje siedziby mieli Portugalczycy, Brytyjczycy, Holendrzy, Duńczycy i Francuzi. Rozgłos na tym polu zyskał Brazylijczyk Francisco Felix de Souza. W roku 1788 przejął on kontrolę nad fortem w Ouidah, gdzie znajdował się główny rynek niewolników co spowodowało, że popadł w konflikt z tamtejszym królem, Adandozanem, i trafił do więzienia. Prawdopodobnie wtedy to uknuł spisek z bratem króla i w roku 1818, udało im się go zdetronizować. Tak zaczęła się intratna współpraca de Souzy z nowym królem, Ghezo, który powierzył mu pieczę nad handlem żywym towarem. Ghezo dążył do powiększenia swego królestwa i w tym celu potrzebował europejskiej broni. Dlatego mianował de Souzę swoim przedstawicielem w Ouidah, mającym mu pomagać w prowadzeniu handlu z Europejczykami. Posiadając wyłączność na obrót żywym towarem w tej części Afryki, de Souza w krótkim czasie zgromadził fortunę. Targ niewolników znajdujący się nieopodal jego domu, na głównym placu „Place Chacha”, stał się miejscem przyciągającym lokalnych i zagranicznych handlarzy. Niewolników kupowano, aby po wielu procedurach, w ciemnościach, spętanych poprowadzić do portu, skąd odpływali. Droga Niewolników „Slave Route”, jest ikoną tego procederu,chcieliśmy obejrzeć poszczególne posągi ustawione wzdłuż trasy, a były to symbole voodoo i wizerunki władców. Bardzo interesujący jest jeden z pomników przypominający swojską syrenkę, stojący w miejscu niegdysiejszego „drzewa zapomnienia”. Mężczyźni musieli okrążyć drzewo 9 razy, a kobiety 7, wierzono… iż w ten sposób wymażą ze swej pamięci dom i rodzinę, zapomną na zawsze. Było tam też drzewo powrotu, po jego trzykrotnym okrążeniu, niewolnik miał zapewniony po swej śmierci, powrót ducha do ojczyzny… takie „atrakcje” po drodze do „Bramy bez powrotu”, mieli zapewnione niewolnicy. Byli oni wywożeni nie tylko do USA i Europy, ale również do Brazylii, Haiti, Jamajke i na Kubę. Na szlaku stoi też pomnik przypominający o nieistniejących już chatach zomai. Nazwa ta odnosi się do panujących wewnątrz nieprzeniknionych ciemności. W chatach tych trzymano niewolników, aby przywykli do ciasnoty i podłych warunków, z jakimi mieli się spotkać na statkach. Niektórzy w oczekiwaniu na wywóz spędzali w zomai całe miesiące. potem przez pewien okres trzymano ich na zewnątrz narażonych na deszcz, wiatr i słońce. Miało to zahartować ich organizmy, a dodatkowo wyeliminować słabsze jednostki, Kto nie przeżył takiego traktowania, kończył w masowym grobie, gdzie dziś stoi cmentarz z wymownymi rzeźbami. Szczególnie przejmujący jest pomnik Zomachi, symbolizujący skruchę i pojednanie. Co roku w styczniu potomkowie niewolników wraz z potomkami handlarzy zabiegają o przebaczenie dla tych, którzy uprawiali ten nikczemny proceder.

Do muzeum nie poszliśmy, ale chłopak miał tak świetną wiedzę, że opowiadał dość ciekawie i długo. Dowiedzieliśmy się, że niewolnicy, przed wejściem na statek, byli „stemplowani” rozpalonym do czerwoności żelazem,. Każdy handlarz miał swoje logo, a niewolnicy płynęli jednym statkiem, więc aby uniknąć nieporozumień po dopłynięciu, każdy z niewolników był oznaczany. W czasie trwającego 12 tygodni rejsu, byli trzymani pod pokładem, częściowo skuci, karmieni jedynie chlebem i wodą. Ci, którzy umierali (a była to często nawet połowa)… byli wyrzucani za burtę. Portugalczycy wymieniali z królami Dahomeju papierosy, alkohol, ubrania, ozdoby, broń czy armaty… na niewolników. Jedna armata to 15 silnych i zdrowych mężczyzn lub 21 kobiet. Władcy Dahomeju bogacili się uczestnicząc w wojnach i handlu niewolnikami aż do 1892 r. kiedy stał się kolonią francuską. Na końcu „Drogi Niewolników”, docieramy do imponującego pomnika stojącego na czele rozległej i pięknej plaży. Dominuje tu zarówno przez swój rozmiar, jak i przedstawione na nim symboliki. Murale mają pokazać drogę niewolników, a po każdej stronie znajdują się posągi voodoo, by powitać dusze martwych, wracające po latach do ojczyzny. W Beninie 10 stycznia obchodzone jest święto Suwerenności Państwowej, które jest świętem voodoo. Słowo „voodoo” wywodzi się z języka plemienia Fulanów i znaczy „duch”. Tradycja voodoo sięga setek tysięcy lat, a zapoczątkowali ją ludzie Joruba, którzy zamieszkiwali również Togo i Niger. Wyznawcy voodoo uprawiają także kult przodków, bo są animistami. Podstawą tego kultu są „rytuały opętania”. Ważną rolę odgrywa muzyka (głównie bębny), dzięki rytmom i pewnym ruchom ciała, uczestnicy obrzędów wchodzą w trans. Z voodoo kojarzona jest też „czarna” magia, zwana także „leworęcznym Voodoo”. Elementem najbardziej kojarzącym się z mrocznymi obrzędami voodoo, są figurki o ludzkich kształtach przynoszące śmierć i nieszczęście. Lalki takie mogą też służyć szlachetnym celom, chociaż cieszące się złą sławą Wangi (laleczka do czarów, klątw i uroków) są u nas dużo bardziej znane. Jedną ze znanych praktyk „czarnej” magii jest zombifikacja. Słowo zombie w Kongo oznacza fetysz, a w Dahomeju… boga pytona . Zombi, w wierzeniach voodoo to żywy trup, pozbawione duszy ciało zmarłego, pod wpływem specjalnych zabiegów magicznych powstałe z grobu i zdolne jest do spełniania różnych czynności nakazanych przez bokora (kapłana)… może niszczyć i zabijać, ale też może wykonywać ciężkie prace. W zombi zmienia się też zwykle jego ofiara , a często i zmarły, który za życia nie zdążył zemścić się za doznane krzywdy. W codziennym życiu wyznawców tej religii, najważniejsze miejsca zajmują obrzędy i rytuały mające przynieść pomyślność. Kapłani voodoo bronią się przed stereotypowym wizerunkiem ich religii na świecie. Twierdzą, że „czarna” magia praktycznie już nie istnieje, a Wangi i zombie są głównie wymysłem ludzi filmu… tak więc, religia to czy szamanizm?… Voodoo nie jest religią z typowymi bóstwami, kapłanami, obrzędami i ceremoniami, lecz raczej jest to luźny zbiór praktyk służących głównie magicznej manipulacji ludźmi i rzeczami. To rodzaj szamanizmu, do którego wykorzystuje się również zioła. Poza tradycyjną białą szałwią używany jest piołun czy adjna… są to zioła, które w odpowiednich ilościach wspomagają wejście w trans. Najbardziej popularne są obrzędy odprawione przez kapłanów „prawą ręką”, czyli takie, które przywołują duchy łagodne i pokojowo nastawione. Nie brakuje też ceremonii bardziej mrocznych, odprawianych „lewą ręką”, podczas których wzywa się duchy złośliwe i okrutne… hm… wszystko zależy od intencji.

Z Ouidah jedziemy przez Cotonau i Porto Novo, Po drodze oglądamy zatłoczone i zadymione Cotonau oraz spokojne i prowincjonalne, choć stołeczne, Porto-Novo, z barwną kolonialną architekturą, ale niezbyt przyjazną atmosferą. Zagadywanie o cadaeu (po francusku „prezent”, „łapówka”) jest tu znacznie bardziej namolne niż w innych regionach kraju. Wcześniej wołano o pieniądze za zdjęcia, podniesiony z ziemi owoc baobabu czy wskazanie drogi… tutaj mamy płacić za samą obecność (generalnie „szlak cadaeu” trwa już dość długo i nie wiemy kiedy się skończy). Oczekiwanie na cadaeu wynika z przekonania, że bogatszy powinien się dzielić z biedniejszym… a biały zawsze utożsamiany jest z kimś, kto ma pieniądze… oraz z powszechnego tu zwyczaju wymiany… coś za coś. Korupcja jest w ich krwi… w Ouidah przez wieki dochodziło do wymiany, a niewolnik był towarem, na której Dahomejczycy zbudowali swą potęgę gospodarczą i militarną. Obowiązującą, afrykańską walutą tamtego czasu były muszle kauri, przywożone głównie z Malediwów. Jako ozdoba kauri są wykorzystywane na całym świecie do dziś, również na kapeluszach naszych podhalańskich górali. Jedziemy na granicę z Nigerią, ale najpierw strona Beninu, pierwsze słowa jakie padły po opuszczeniu szyby auta, to… „musicie dać po 5tys. CFA od auta, za stempel w karnecie CPD”, jak już wysiedliśmy, kolejni urzędnicy, tym razem policjanci, zażądali 20tys. CFA od auta, za rejestrację w zeszycie, a ponieważ nie mamy zamiaru płacić, bo to zwyczajne wyłudzenie, chaotycznie ganiają nas od budy do budy. Wybiłam im to, z ich bezczelnych główek, tym samym ironicznym tonem, jakiekolwiek marzenia o oszustwie… jest efekt, wściekli, odpuszczają. Po jednym chaosie, przyszedł czas na drugi. Strona nigeryjska, błądzenie po wielu budkach z pomagierem kosztuje nas od auta 5tys NGN (naira nigeryjska) 100$USD=20tys. naira. Wszyscy coś chcą, to jakiś obłęd. Uwolniliśmy się z granicy i to co działo się później… to jakaś katastrofa. Kontrole drogowe, różnych kolorów mundurów… co 500 metrów! Do tego, jacyś siedzący przy drodze ludzie, podstawiają pod koła kolczatki (samoróbki) i też coś chcą. Niewiarygodne, ale zamiast jechać, wszyscy zamęczają nas tymi samymi pytaniami i żądają wciąż tych samych dokumentów, jakby coś miało się zmienić, przez ten krótki odcinek od kontroli do kontroli. Jesteśmy niczym łatwy, ruchomy cel, jak tylko wyłowią nas wzrokiem, jak opętani biegną z drewnianymi pałami, by na czas nas zatrzymać, co z czasem zaczęło nas śmieszyć, tylko cóż z tego, kiedy zamiast ubywać kilometrów, nikną nam rzeczy z auta, bo jak nie damy nic, to nie ruszymy się z miejsca w ogóle. Zmęczeni, 55 km od granicy, zostajemy na nocleg na parkingu hotelu „Toll Plaza Hotel LTD.” (10$ od auta plus dostęp do prysznica). By odreagować, zamówiliśmy lokalne piwo „Gulder” i skusiliśmy się nawet na obiad (steki twarde jak podeszwa i dużo sałatki). Cóż takiego zapamiętamy z drugiej połowy dnia dzisiejszego… wymuszenia, łapówkarstwo, patologia… chyba wystarczy.

Ouidah > Cotonau (stolica gospodarza Beninu – wielki moloch) > Porto Novo (stolica administracyjna Beninu – bez historii) > granica Benin-Nigeria (koszmar do potęgi „entej” – korupcja i łapówkarstwo na niewyobrażalną skalę, mafijnie zalegalizowane) > Badagry (nocujemy na wewnętrznym parkingu „Tol Plaza Hotel Ltd.” 55km za granicą, 30 km przed ścisłym centrum Lagos – 140km

03.12.2015 – czwartek

Dzień zaczynamy podle, ja od biegunki, a Wojtek, tak na dobry początek, od tankowania, gdzie zaczęli lać paliwo, startując z pozycji 30 litrów nieskasowanych z licznika, tutaj nazywa się to pewnie cwanym zarobkowaniem… dla nas to zwyczajne złodziejstwo! Na szczęście cena paliwa bardzo niska – 110 naira (2.20zł za litra oleju napędowego). Wymiana pieniędzy 1$ USD= 200naira. Zmierzamy do Lagos… syf, smog, kurz i ciekawostka… w budowie jest nowa droga, ale by była wystarczająco szeroka, gdyż środkiem ma biec linia kolejowa… ludziom mieszkającym przy drodze, wyburzono po kawałku domu, więc jedni mają go pół, inni po jednym pomieszczeniu, co niektórym zostały tylko ściany i nieważne jest, czy dom był nowy, czy stary, potraktowano je analogicznie. Prócz kolejnych kontroli, przewija się pomiędzy nami nieskończona masa żółtych busów transportujących ludzi, są w tak żałosnym stanie, jak i mijające nas ciężarówki, ledwie się ciągną zionąc czarnymi chmurami. Smog w połączeniu z dzisiejszą mglista aurą, dodatkowo wzmaga niesamowicie ponurą atmosferę, a wokół… gdzie by nie spojrzeć sterty śmieci. Na pasach rozdzielających, w miskach kąpią się dzieci, kalecy i ciężko chorzy ludzie oczekują datków, a pomiędzy autami drobny, szybki handelek. Ogromne miasto, mrowisko nie do ogarnięcia, demoniczne miejsce, szczególnie jeśli chodzi o wjazd wzdłuż Zatoki Gwinejskiej od zachodu. Przebijając się przez 25-milionową aglomerację Lagos, nagle… znaleźliśmy się w środku konfliktu pomiędzy wojskiem, a bandytami, z użyciem broni palnej włącznie… koszmar! Ja, jako były żołnierz UN, przyjąłem to z rozwagą i na chłodno obserwując rozwój sytuacji, zachowawczo kontrolowałem poczynania wojska, natomiast Wiola leżała, skulona na siedzeniu jak pies husky, w niewyobrażalnym stresie, płacząc. Ludzie wysiadali z aut, uciekając w boczne uliczki, leciały grube kamienie, ktoś leży ranny, ktoś pokrwawiony ucieka. Zamieszanie skończyło się po kilku minutach i kilkudziesięciu strzałach, no cóż… znaleźliśmy się w nieodpowiednim czasie, w nieodpowiednim miejscu! Wreszcie po trzech godzinach mozolnej walki na zatłoczonych drogach Lagos, docieramy do autostrady i kierujemy się na północ. W miejscowości Shiwun, odbijamy na wschód w kierunku Benin City. Niby jedziemy autostradą, dwa pasy rozdzielone betonem, tymczasem każdy jeździ wg uznania, najczęściej pod prąd. Znów nas zatrzymują, nie chcą nic sprawdzać, przecież nawet „tępe dzidy” wiedzą, że wszystko mamy w porządku, ale witają nas jak zawsze… „witaj Johny, masz coś dla mnie?, daj mi pieniądze, albo wino, albo inny alkohol!”. To dziwne… jak trudno jest mi wywołać echo… w najbardziej pustych głowach… tłumacząc, że nie jesteśmy ani bankiem, ani sklepem. „Trans Africa Route”, ładna nazwa która nic nie znaczy, ale służby znaczą wiele… policja, żandarmeria, celnicy, wojskowi, służba ochrony drogi, jednostki obrony cywilnej etc…. wszyscy biorą… mają długie drewniane pały i walą nimi po dachach samochodów, w nasze auto pijany policjant uderzył tylko z boku.

Kolejny dzień, kiedy jesteśmy zmęczeni, czy to jakieś deja vu?… w miejscowości Agbor, zostajemy na nocleg w „Golden Suit Hotel” (6tys. Naira za pokój). W tym kraju, absolutnie nie odważymy się spać gdzieś przy drodze, dodatkowo, przed zmierzchem, należy pozostać gdzieś za hotelową bramą, w żadnym razie nie należy jeździć po zmroku. Jeśli idzie o zdjęcia, to nim zaczęliśmy je robić, to już zaprzestaliśmy, tak więc jest ich niewiele, powód?… jest ich trzy… zmasowane kontrole, pozdrowienia środkowym palcem i najważniejszy… warunki bycia i życia urągające człowiekowi. Cały ten chaos nie nastraja pozytywnie, wręcz odstręcza, a do tego te nieustające odmiany szarości dnia, strefa wiecznego cienia… zapędzająca się w melancholię.

Badagry > Lagos > Shiwun > Benin City (na trasie istny koszmar związany z kontrolami wszelkich służb jakie istnieją w Nigerii – korupcja i łapówkarstwo na niewyobrażalną skalę) > Agbor ( nocujemy w kompleksie hotelowym „Golden Suit Hotel” ) – 410km

15-12-02-03-map

04.12.2015 – piątek

Jedziemy dalej, powietrze wciąż widać i czuć, słońce wygląda jak księżyc w pełni i ledwie go widać. Ciąg dalszy kontroli, stoimy w kolejce do mostu przez rzekę Niger, cztery sznury aut zbijają się w jeden, oczywiście z właściwą dla siebie kulturą. Dojeżdżamy do Onitsha, koszmarne miasto, którego wizytówką są spalone ciężarówki, patrole policyjne z bronią w gotowości do użycia i nastolatkowie w kajdankach. Wojskowi na drodze, prócz tego iż wykrzykują coś, grożą i wymuszają, nakazują motocyklistom prowadzenie swoich sprzętów, by móc ich przeszukać. Całościowy brak kultury, agresja, no i my… występujemy w roli permanentnego dawcy. Co za kraj! W miejscu, gdzie powstał zator, sprzedawcy biegają pomiędzy samochodami jak poparzeni, tuż za nimi kaleki, chorzy na ciężkie choroby widoczne zewnętrznie, walą nam po szybach, pokazując zdjęcia tychże chorych, byśmy coś dali. Za miejscowością Awka, droga koszmarna, a przy niej inwalidzi na wózkach… przecieramy oczy, zastanawiamy się, czy to wszystko dzieje się aby naprawdę? Odliczamy kilometry, przeganiamy je, a i tak wszystko dzieje się w replayu. W każdym mieście produkuje się bramy, potężne, z ostrzami, zdobione i nieodzowne zamożnym. Obserwujemy długie kolejki do stacji paliw, są poważne braki benzyny, natomiast z dieslem nie ma problemu, toteż na wielu stacjach pracownicy się nudzą, albo przychodzą tylko wtedy, kiedy jest benzyna. Tym razem kontrola przeistacza się w horror, mundurowi wymyślili powód na grubszą łapówkę… chcieli skasować nam wizę nigeryjską (tranzytową), bo niby zobowiązuje nas do wyjazdu w ciągu 72 godzin… to jakiś żart! Przy tylu kontrolach, złych drogach, korkach, nie sposób przejechać w tym czasie dystans dzielący nas od Kamerunu. Od oficera na granicy dostaliśmy 8 dni na pokonanie tego liczącego 1000km odcinka. Widząc moją irytację i zdenerwowanie, po 15 minutach oddali paszporty odpuszczając. Po mozolnym dniu jazdy, nękani ponad stu kontrolami drogowymi, dotarliśmy do Ikom, pod granicę z Kamerunem, oddaloną już tylko o 27km.

Nocujemy w hotelu „Mr. Nice Hotels LTD”, przy stacji paliw (5tys. naira za pokój). Mieszkanka bieguna mnie nie odstępuje, więc jakąś pamiątkę z Nigerii będę mieć… jaki kraj… taki souvenir. Na szczęście opuszczamy już jutro to ohydne, skorumpowane do granic możliwości i wyobraźni o tym zjawisku… państwo Nigeria!

reasumując… zmęczona zdarzeń szaleństwem… odpuszczam wszystkie pochlebne strofy… nawet fotografie, już bez nadziei, ruchem jaszczurki w ogniu, czmychnęły w niebyt …w powietrzu czuć jakiś przykry zgrzyt… wszystkie barwy służbowych szmat, niczym chorągwią, wymachują karabinem i drewnianą pałą… wiem… panurgowe plemię dzierży władzę… zwierzchnictwo nad życiem w drodze… a to, w rzeczy samej, ofiarowuje uprawnienia do wyłudzeń i dręczenia… a dla przeszkód urozmaicenia, są kolczatki podsuwane z zaskoczenia… są kalekie ciężarówki, te co w służbie i spalone… ludzka masa wciąż się kłębi, nerwowo plącząc się po życia scenie, szarpana przez sznurki usankcjonowanej demoralizacji… trwa poza człowieczeństwem, kąpiąc się w lśniących kryształkach głosicieli wiary… tymczasem zeszmacony balast uczuć, kona na dzikim śmietnisku… sępy krążą nisko, ktoś upadł bezgłośnie, radosna ulga, nie przystanął nikt, szkoda… cóż za tłok, za dnia mrok, nawet słońce odroczyło się na kiedyś tam… heros zupełnie nagi, śmierdzący uryną i potem, kuśtyka samotnie na samym przodzie… szukając wciąż spełnienia pastorowych słów… odmówił się sobie jak modlitwę… nie układając wizji kolejnego dnia… wstępując w labirynt niepewności… każde schronienie wydaje się być pułapką… samotny na scenie, ukryty za samym sobą… zbiera resztki z rozbitej tęczy… znieczulając się wiarą w skuteczność psalmu 90…

… Wiola…

15-12-04-map

Agbor > Asaba (przekraczamy ostatni raz rzekę Niger) > Onitsha (widok spalonych ciężarówek i niedawnych rozruchów)> Enugu (trasa do tego miasta, to po prostu gruzowisko drogowe trudne do opisania> Abakaliki > Ikom (nocleg w hotelu „Mr. Nice Hotels LTD” przy stacji paliw) – 400km

05.12.2015 -sobota

Już o 7.30, po nieprzespanej nocy z powodu stresu przeżytego na nigeryjskiej trasie, jedziemy ostatnie 27 km po terytorium tego koszmarnego kraju, do granicy z Kamerunem, zastanawiając się, co będzie na granicy, jaki cyrk odstawią urzędnicy. Oczywiście, na trasie tych ostatnich kilometrów, było kolejnych sześć kontroli drogowych, bardzo czasochłonnych, ale mniej upierdliwych, lecz nie pozbawionych kolczatek co 50 metrów, gdzie znów to samo… daj co masz! Ku naszemu zdziwieniu, odprawa graniczna po nigeryjskiej stronie była elegancka, ale z dużą ilością wypisywanych dokumentów i zajęła tylko niespełna godzinę, o dziwo bez żadnych opłat i prób wyłudzeń. Nadchodzi koniec stresu, jesteśmy na moście, nad graniczną rzeką Cross River i stajemy przed bramą do Kamerunu. Cali i zdrowi, choć zmordowani, najbardziej psychicznie, w miarę bezpiecznie przebrnęliśmy przez Nigerię… skorumpowany i beznadziejny kraj, panoszącej się w każdej dziedzinie życia patologii, ogromnych stert śmieci i szarzyzny życia jej obywateli… nawet mglista i posępna pogoda dostosowała się do tej atmosfery. Po kameruńskiej stronie również wszystko poszło pięknie i gładko, jedynie urzędnik kontrolujący samochód wewnątrz, nie pytając, po prostu bierze co chce, czyżby w Kamerunie było podobnie? Wymieniamy pieniądze na F CFA (Frank Centralnej Afryki– 1€ = 6,56 franka CFA (XAF) i ruszamy na trasę w kierunku Bamenda. Daleko nie ujechaliśmy, bo opony, kłody z drewna i linki, zasugerowały kolejną kontrolę, piszą wszystko co już zostało zapisane i tak jeszcze dwa razy. Potem już tylko dżungla, spokój, miała to być gruntowa droga przez deszczowy las, okazało się iż dzielący nas od tej miejscowości odcinek 220km, to wspaniała, nowa droga, zbudowana przez Chińczyków za pieniądze Unii Europejskiej i do tego prawie pusta. Wokół wspaniała przyroda i my, mkniemy (to ostatnio takie obce słowo) pomiędzy wielkimi drzewami i bujną roślinnością deszczowego lasu. Co raz, zaglądamy do kameralnych wiosek mijanych na trasie, gdzie suszy się kakao, jest przyjemnie i czysto… powróciliśmy do normalnej, ciekawej i przyjaznej dla oka i duszy Afryki. Późnym popołudniem docieramy do Bamenda, położonej w górskiej dolinie na wysokości 1250 m n.p.m. stolicy prowincji płn.-zach. Miasto należało w przeszłości do strefy wpływów brytyjskich i do dziś mówi się tu po angielsku, w przeciwieństwie do pozostałej części kraju, gdzie używa się języka francuskiego. Mijamy kolorowe jarmarki, uśmiechniętych sprzedawców i choć droga kiepska, jest na co popatrzeć. Specyficzne stroje i piękne czapki u mężczyzn, natomiast kobiety są kolorowo ubrane, no i to nienaganne uczesanie… nie pisałam o tym wcześniej, ale tutaj, tak jak i w poprzednich kilku krajach, jest mnóstwo salonów fryzjerskich, kobiety mają możliwość noszenia peruk, dopinanych włosów, sztucznych rzęs, z czego chętnie korzystają. Pojawiły się tutaj inne domy, ich dachy to blaszane piramidki, jest ich co najmniej kilka. Jeśli idzie o warzywa, pojawiły się ziemniaki i kapusta.

W tym miejscu, musieliśmy niestety podjąć ważną decyzję, czy zwiedzamy ten rejon teraz, a zajęło by to co najmniej tydzień, czy dopiero po przerwie w podróży? Rozsądek podpowiedział, aby powrócić tu w styczniu i przygotować dokładny program zwiedzania, podjąć go z nowymi siłami i świeżym spojrzeniem. Tymczasem jesteśmy umówieni w Yaounde z ojcem Darkiem, prowadzącym Katolicką Misję i tam kierujemy dalsze swe kilometry. Jeszcze tego dnia jedziemy jakieś 80km na południe i przed Bafoussam, na parkingu obok skromnego hotelu „Hotel Mbe So Mbe”, zakładamy naszą bazę noclegową, gdzie w pakiecie za 5tys.XAF mamy dostęp do łazienki w pokoju.

15-12-05-map

Ikom > granica Nigeria-Kamerun > Ekok > Bamenda > Bafoussam (nocleg na parkingu obok skromnego hotelu „Hotel Mbe So Mbe”) – 290km

06.12.2015 – niedziela

Rano ruszamy w kierunku stolicy Kamerunu, Yaounde. Poruszamy się w miłym dla oka górzystym terenie, gdzie rosną również sosny. Ludzie uśmiechnięci bez oznak agresji, zachęcają do robienia zdjęć. Po wizycie w Nigerii, Kamerun jawi nam się jako kraina szczęśliwości, spokoju i bezpieczeństwa. Piękne lasy deszczowe, bujna, tropikalna roślinność, zachwycające górskie krajobrazy. Do stolicy Yaounde docieramy wczesnym popołudniem. Po 53 dniach podróży i przebyciu 18.170km, dotarliśmy do celu pierwszej części podróży po zachodniej stronie Afryki. Zgodnie z planem stacjonujemy w Katolickiej Misji, sierocińcu „Foyer Saint Dominique”, prowadzonym przez polskiego dominikanina, ojca Dariusza. Jest wyjątkową osobą, która robi tutaj kawał dobrej roboty. Wybudował od podstaw dom dla kilkudziesięciu dzieci, wychowuje, żywi, posyła do szkoły, widać wszędzie jego gospodarską rękę. Ojciec Dariusz, tak wypełnia dzieciom czas po szkole, że z pewnością nie znają pojęcia nudy. Oprócz zajęć pozalekcyjnych, każde z nich ma jakiś swój zakres obowiązków. Już od 22 lat pełniąc misję w Kamerunie, rozwiązuje pomyślnie te problemy społeczne, w których nie uczestniczy państwo. Ma do tego bardzo duże poczucie humoru, jest człowiekiem czynu, doskonałym organizatorem, a przede wszystkim jest otwarty na innych. Ma również swoje pasje, którymi są gołębie i ich hodowla. Przywieźliśmy ze sobą bardzo dobrej jakości siekiery i akumulatory, które są tutaj niezbędne do obsługi misji, a o dostarczenie których poprosił nas Ojciec Dariusz. Popatrzcie również na: www.dziecislonca.org

Więcej o działaniach Ojca można poczytać na stronie http://www.misja-kamerun.pl/category/aktualnosci/

Zachęcamy wszystkich, chcących zrobić coś choćby drobnego, ale niezwykle dobrego, do wsparcia prowadzonego przez Ojca Dariusza domu dziecka. Jeżeli nie bezpośrednią wpłatą na konto nr: PKO BP Oddział 1 w Sosnowcu ul.Kilińskiego 20, 41-200 Sosnowiec

03 1020 2498 0000 8002 0268 4942

To, pamiętajmy o możliwości przekazania 1% z podatku podając nr KRS 0000313743.

15-12-06-map

Bafoussam > Yaounde – (stacjonujemy w Katolickiej Misji, sierocińcu „Foyer Saint Dominique”, prowadzonym przez polskiego dominikanina – Ojca Dariusza) – 310km

07.12.2015 – poniedziałek

Dzień spędziliśmy uczestnicząc w normalnym życiu sierocińca „Foyer Saint Dominique”. Młodzież chodząca do szkół, odrabia lekcje już od trzeciej w nocy, reszta zaczyna się krzątać od czwartej, o 5.30 zabytkowy dzwon Wilchelm (podarunek od proboszcza zielonogórskiej parafii) obwieszcza oficjalną pobudkę i wzywa na poranną mszę. Po 7.00 robi się pusto, zostają tylko maluchy, z których te starsze, opiekują się młodszymi. Ojciec Dariusz bez słów, czujnym okiem dopilnowuje porządku, który jest właściwie określony od lat i tak naprawdę polega na samodyscyplinie każdego z jego mieszkańców. Podarowaliśmy dzieciakom piłki i inne zabawki, dostały również długopisy, a po naszym powrocie dostaną coś bardziej rozwojowego, jeszcze pomyślimy nad tym. Tymczasem, nie potrafimy sobie wyobrazić takiego miejsca, które byłoby ulokowane gdzieś w Europie, przy 30 dzieciakach byłby jeden zgiełk, wrzask i kłótnie, a tu… spokój, cisza i obowiązki! Patrzymy na to i oczom nie wierzymy, jak dzieciaki szanują tę sposobność i to szczęście, jakie zostało im dane, że mogą się właśnie tutaj znajdować, bo rzeczywistość za bramą jest jak schody… a kiedy schodzi się w dół… wszystko wygląda inaczej. Info na Facebooku.

Przygotowaliśmy również nasze pojazdy do półtoramiesięcznego postoju, to tutaj mają bezpieczne miejsce, aby czekać na nasz powrót do Kamerunu. Wczoraj wykupiliśmy bilety na lot do Berlina. Lecimy jutro, wracamy 25 stycznia. Cena biletu w obie strony 3334zł – Turkish Airlines, z międzylądowaniem w Istambule.

08.12.2015 – wtorek

Tuż po północy, zgodnie z planem, o 01.05 tureckimi liniami Turkish Airlines, lecimy przez Istambuł (pięć godzin przerwy) do Berlina. Na miejscu jesteśmy planowo o 17.55. Z braku połączeń, nocujemy po drodze we Wrocławiu (polecamy w związku z tym „Hotel Piast”, ulokowany „vis a vis” głównego dworca – tanio i luksusowo, bardzo miła obsługa. http://www.piastwroclaw.pl/ ) i 9grudnia o 13.00, docieramy do Bielska-Białej i naszej „Chałupy na Górce”.

15-10-28-11-2015-map

Przyszedł więc czas na małe podsumowanie tego, jakże intensywnego przejazdu po afrykańskim lądzie, zachodnią stroną kontynentu, od Maroka po Kamerun:

Nie będę rozwodził się w szczegółowych wywodach, odnoszących się do poszczególnych czternastu krajów, przez które wiodła nasza trasa, gdyż dość precyzyjnie opisywaliśmy każdy z nich w naszych kolejnych reportażach. Chciałbym się odnieść do ogólnego wizerunku przeżyć, jakich doznaliśmy na dystansie i w czasie trwania tej części podróży. Od ponad siedmiu lat, objeżdżając nasz glob, nie było jeszcze tak intensywnego odcinka, który niósłby tak wiele różnorodnych przeżyć. Prawie każdego dnia, zdarzenia biegły jak w kalejdoskopie, nie dając ani minuty czasu na nudę. Było pięknie od strony widoków i krajobrazów, ciekawie historycznie, co nie znaczy, że zawsze poprawnie od strony stosunków społecznych, zamieszkałych na tych terenach plemion i ludów. Poznawczo, poprzez spotkania z miejscowymi społecznościami z którymi na innych etapach podróży, nie było nam dane się zetknąć. Czasem było strasznie i mocno stresująco, gdyż obecnie tak skonstruowany jest ten nasz świat, że nie wszędzie jest przysłowiowy „raj na ziemi”, a i nie wszędzie piekło pękło. Zobaczyliśmy chyba najbezwzględniej, jak podczas wszystkich odbytych podróży do tej pory, prawdziwe i naturalne życie ludzi, nie ubrane jeszcze w dobrodziejstwa kroczącej w szybkim tempie cywilizacji. Co dają takie doznania i pozyskana wiedza?, ano to, że ci tak bardzo cywilizowani i zabiegani, w dążeniu do pozyskania dóbr europejczycy, z czasem przestają dostrzegać, w jakich luksusach żyją. Robimy problemy z niczego, rozpieszczamy się nad wszystkim i każdym od najmłodszych lat, zachowujemy się wręcz fanaberyjnie, a przecież nie aż tak daleko od nas, świat żyje zupełnie inaczej – nie widzimy tam rozwrzeszczanych bachorów nad którymi trzęsą się spanikowani rodzice, nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy płaczu dziecka, ale widzieliśmy, jak od najmłodszych lat, same się wychowują i jaki mają szacunek dla starszeństwa. Dostrzegamy natomiast jak niewiele potrzeba, aby zobaczyć radość i uśmiech dziecka na twarzy – wystarczy przytulenie, pogłaskanie, mały prezent w postaci długopisu, a czasem nawet pusta butelka po wypitym napoju. Te skromne gesty dają niesamowitą frajdę dzieciom, a nam satysfakcję wyciskającą łzy z oczu. Dobitnie doświadczyliśmy tego podczas pobytu w kameruńskim sierocińcu, prowadzonym przez ojca Dariusza.

Były też inne doznania, strach i stres, którego nie doświadczyliśmy jeszcze nigdzie indziej, nawet wtedy gdy z bronią odebrano mi aparat fotograficzny w Brazylii, czy podczas przejazdów przez slamsy wielu nieciekawych miast, takich jak Caracas w Wenezueli, Colon w Panamie itp. Nigeria z całą bezwzględnością pokazała obrazy największej patologi, którą odbieraliśmy na każdym kroku. Jeszcze pisząc tę relację, mam przed oczami te obrazy, a tragiczne i bezwzględne wizje przeszkadzają nam w spokojnym śnie. Teraz możemy też powiedzieć, że mieliśmy sporo szczęścia, że w końcu cało i zdrowo przebyliśmy przestrzeń tego kraju – zawsze wizja czegoś złego była zazwyczaj przesadzona i nad wyraz uwypuklona, tu potwierdzamy z całą stanowczością – opinie o tym kraju, nie są w żadnym stopniu przesadzone!

Ale żeby to poznać, trzeba tam być i to przeżyć, bo tylko wtedy, taki odbiór zdarzeń jest prawidłowy, nad wyraz dosadny i naturalny. Więc cóż? otrzepujemy pióra, by później, nieco już odstresowani i wypoczęci z naładowanymi do pełna akumulatorami życiowymi ruszyć w dalszą drogę końcem stycznia z Kamerunu przez Gabon, Kongo, DRK, Angolę i Namibię do RPA.

…Wojtek…

… myśli me cięższe niż przed wyjazdowym ważeniem… wypełniona po brzegi zdarzeniami, kłębiące się informacje i doświadczenia, poszukują wytłumaczenia… przeszukuję swoje inicjatywy, by w litery spakować tyle ile się da… lecz jak znaleźć słowa tak pomiestne?… może coś do nich dodać?… może użyję najwyższego stopniowania?… „NAJ”…

przejeżdżając jak najszybciej Europę… znalazłam się na największej „stołówce” pod gołym niebem w mieście Marrakech… najwięcej wraków statków i samochodów zobaczyłam w Mauretanii… najpiękniejsze kolorowe łodzie i to w znacznej ilości, ujrzałam w Senegalu… najtrudniejszą kontrolę przeszłam w Gambii, ale i poznałam najbardziej intrygującą wioskę rybacką w Gunjur… najdoskonalszych mistrzów załadunku dostrzegłam w Mali, jak również najbardziej fascynujące plemię Dogonów… najwstrętniejszym miastem typu więzienie było Gao… najprzyjemniejsze odprawy graniczne i bez najmniejszych opłat, przeszłam w Nigrze… w Burkina Faso, widziałam inny rodzaj pomyślunku na załadunek doskonały (dużo rowerów i motocykle na dachu)… to tutaj, pierwszy raz potrzymałam krokodyla za ogon, co w największym stopniu schlebiło mojej adrenalinie… poznałam nową kulturę animistów, najdoskonalszych „kurczakobójców”… siedziałam w najpotężniejszym w kraju baobabie z najważniejszym i jedynym jego strażnikiem… w Yamoussoukro (Wybrzeże Kości Słoniowej) moim oczom ukazała się najwyższa świątynia w Afryce, a zarazem największy kościół na świecie i najbardziej pusty… to tutaj dostrzegłam największą ilość zakładów fryzjerskich, oferujących najbardziej wymyślne fryzury z użyciem peruk… zobaczyłam największą ilość chatek z kwiatkami na dachach…w Ghanie odwiedziłam najpiękniejsze forty (Axim, Elmina) i zanotowałam największy zbiór zborów i kościołów… najbardziej zaskakującym faktem były reklamy, ponieważ Jezus promuje wszystko (materiały budowlane, łóżka)… ale to co zapadło w mojej pamięci na zawsze i to w największym stopniu, to wymyślne trumny (książka, długopis)… najwyższy wodospad w Afryce Zachodniej i Ghanie „Wli Falls” podziwiałam w miejscowości Wli… najbardziej idiotyczny zamek „Chateau Viale”znalazłam w Togo… natomiast w Beninie poznałam, jak można być wyprowadzonym z równowagi przez celnika, w możliwie jak najkrótszym czasie (skończona wiza)… to tutaj jeździ najwięcej peugeotów 404… i znajdują się pałace królów Dahomeju (Abomey), najbardziej popapranych władców… popłynęłam do wioski na palach (Ganvie), by tam podpatrywać największą ilość domków na wodzie i to w kwiatach… w Ouidah odwiedziłam najważniejszą postać w Beninie, króla voodoo (zawiaduje 41 odłamami)… natomiast największą patologię i szczytowy koszmar przeżyłam w Nigerii (wymuszenia, łapówkarstwo, żądania i strzelanina)… jedyne zatrucie, jako najbardziej uciążliwa przypadłość, dostało mnie tuż po przekroczeniu granicy… to jedyny kraj w którym występowałam jednocześnie jako bankomat i sklep, czyli ustawiczny dawca… to również jedyne terytorium objęte reglamentacją pozytywów, najcięższe w odbiorze, to wręcz ilustrowana historia pęknięcia piekła… to pierwszy ląd, gdzie nawet słońce znalazło swój regres, przypominając raczej księżyc, a on zawsze świeci pożyczonym światłem… ale nie napisałam nic o tym co najistotniejsze, a dotyczy wielu z wymienionych krajów… o najokrutniejszym procederze, handlu żywym towarem i wszystkiemu, co tworzyło naczynia dodatkowe, by działalność miała się doskonale i przynosiła zyski… miejsca, budynki, pomniki, cmentarze, chcą jak najdłużej pamiętać… ludzie niekoniecznie… i choć podłości wciąż wokół wiele, swoje tłumaczymy najczęściej szlachetnym celem… są rzeczy nie na sprzedaż… to parszywa wycena rzeczy bezcennych…

… Wiola…

afryka_cz2_trasa

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>