Po sześciu tygodniach przerwy, 22stycznia 2016r, wieczorem ruszamy ponownie z naszej „Chałupy na Górce”, kontynuować podróż wzdłuż zachodniej strony kontynentu afrykańskiego. Jak to bywało wielokrotnie w naszym przypadku, wszystkie czynności wizowe, które mieliśmy wykonać tu w kraju, podczas przerwy w afrykańskiej podróży, zapięły się dosłownie na ostatnie godziny (Angola, Namibia, Dem.Rep.Konga). Dopiero w piątek po południu, na godzinę przed zamknięciem konsulatu, otrzymaliśmy wizy do Demokratycznej Republiki Konga, a firma pośrednicząca w tych czynnościach „WizaSerwis” www.wizaserwis.pl poprzez przesyłkę kolejową, dostarczyła nam paszporty do Częstochowy, które to odebraliśmy już w drodze, jadąc na wcześniej umówione spotkanie podróżników, organizowane przez globtroterkę panią Elę, właścicielkę „Pałacu Nieznanice” http://www.nieznanice.pl/ . Był to ostateczny możliwy termin, bez zmiany daty wylotu, gdyż w poniedziałek rano, 25 stycznia powracamy lotem z Berlina, na trasę naszej podróży po Afryce, tak aby następnego dnia dotrzeć do stolicy Kamerunu, Yaounde, gdzie w sierocińcu „Foyer Saint Dominique” http://www.misja-kamerun.pl/ prowadzonym przez ojca Dariusza, pozostawiliśmy nasz pojazd www.dziecislonca.org . Dalej wg naszego planu z Kamerunu przez Gabon, Kongo, DRK, Angolę i Namibię, mamy zamiar dotrzeć w połowie marca do RPA. Jak zwykle będziemy dokładać wszelkich starań, by wiadomości z trasy przesyłać, ale zdajemy sobie sprawę iż nie będzie to zbyt proste, a już z pewnością nieregularne… przecież to Afryka.

22÷24.01.2016 – niedziela

Już w październiku, jeszcze przed wyruszeniem na zachodni odcinek afrykańskiej trasy, mieliśmy zaproszenie na spotkanie podróżników, organizowane przez globtroterkę Elę, do jej pałacu w Nieznanicach. Obecną przerwę w podróży dostosowaliśmy więc również do terminu tego spotkania, przedłużając ją o tydzień. Teraz dziękujemy losowi, czy jak kto woli zbiegowi okoliczności za zaistniałą sytuację, gdyż z powodu długotrwałego załatwiania wiz, byłoby sporo stresu i obaw w przesuwaniu już wykupionych wcześniej lotów. Tak więc, Nieznanice były pierwszym punktem na naszej trasie do lotniska w Berlinie. Kameralne spotkanie, gdzie prezentowaliśmy naszą afrykańską podróż, podparte było kulinariami z różnych stron świata, w wykonaniu Eli i jej córki Beaty. Gościem promującym Nową Zelandię, była ceniona promotorka pozytywnego życia, doradca rozwojowy i charyzmatyczna liderka seminariów Ewa Foley. Natomiast Ela przedstawiała walory Kuby i Zanzibaru, a do niesamowitych francuskich jaskiń, zachęcała Beata. Do późnych godzin nocnych rozprawialiśmy o podróżach z gośćmi, przy pałacowej nalewce i winie.

Z Nieznanic, w niedzielny poranek, przemieściliśmy się do Polkowic, gdzie na posesji Zbyszka z którym podróżujemy po Afryce, spędziliśmy wieczór i fragment nocy przed wyjazdem na lotnisko. Mieliśmy wreszcie okazję poznać jego żonę Danusię, która niestety odbywa tę podróż jedynie korespondencyjnie, czytając nasze relacje.

25.01.2016 – poniedziałek

Już o 4.00 pobudka i dojazd z Polkowic do Berlina na lotnisko Tegel Airport. Wypiliśmy kawę i radośnie maszerujemy do punktu odpraw, a tam nasz optymizm zderzył się z niekorzystnymi warunkami meteorologicznymi. Dowiadujemy się iż z powodu przechodzącej śnieżycy nad Istambułem, lot jest opóźniony 1,5h co powoduje, że nie załapiemy się na następny lot z Istambułu do Yaounde. Turkish Airlines zaoferował nam pokoje w przylotniskowym „Mercure Hotel” i cóż nam pozostało?… należne trzy posiłki z piwem na koszt fundatora i czekamy do jutra w nadziei, iż podobna sytuacja się już nie powtórzy.

26.01.2016 – wtorek

Cali w obawach, idziemy do stanowiska odpraw… deja vu?… nieokreślona przeszłość?… nie!… to było wczoraj… a dzisiaj?… wszystko zgodnie z planem, lecimy o czasie do Istambułu. Na miejscu w stolicy Kamerunu, Yaounde jesteśmy tuż po północy. Ale, czyżby zaczęło działać prawo serii?… czy realizuje się powiedzenie, że nieszczęścia chodzą parami?… nasz bagaż nie doleciał! Prócz tego iż nie mamy najistotniejszych rzeczy, to jeszcze świadomość, że na powitanie dzieciaków z sierocińca, nie mamy żadnych prezentów, pewnie gdzieś leżą, albo wciąż podróżują. Ojciec Dariusz czekał już na lotnisku, pocieszając nas, że to się często na tej trasie zdarza i że z pewnością dotrze następnym lotem, czyli jutro. Sprawnie dotarliśmy do siedziby Misji Kamerun i jakże inaczej mogłoby być, muszą się odbyć nocne polaków w świecie rozmowy, przy zimnym miejscowym piwie „33” (trente trois… nazwa nawiązuje do równoleżników 33, pomiędzy którymi leży większa część Afryki).

27.01.2016 – środa

Od rana, najpierw mototaxi (trzy osoby na jednym motocyklu), a potem zwyczajowym taxi (stan techniczny… rupieć przechodzący w dekompozycję), w stolicy załatwiamy wizy do Gabonu (Gabonese Embassy in Yaounde – Nikol Eton, Rue Lamido, Rey Bouba,Quartier Bastos, Ekoudou, BP 4130, Yaoundé, Cameroon tel: (+237) 22608703 e-mail: ambaga.cameroun@diplomatie.gouv.ga ). Po wielu ceremoniach (krótkie spodenki nie kwalifikują do wejścia do ambasady), tak więc, ja weszłam, a Wojtek ze Zbyszkiem… nie! Zostałam w środku i w czcigodnej ciszy czekałam dość długo… wrócili… nie wierzyłam własnym oczom, obydwaj w przykrótkich i obcisłych dresowych spodniach… z wieloma złotymi suwakami!… brakowało im tylko tak popularnych tutaj złotych zegarków, a i bez nich wyglądali na tyle głupawo, że gdyby nie te wizy, to wyparłabym się jakiejkolwiek znajomości. Dopiero kiedy powiedzieli, że ich nie zakupili tylko wypożyczyli, odetchnęłam z ulgą (wyp. 5tys.CFA od os.). Przyszła kolej na rozmowę z konsulem, kilka pytań i odpowiedzi… mamy zgodę na pozyskanie wiz, ale jak przepiszemy wnioski z angielskiej wersji na francuską. Jakoś poszło, ostatnie rozdanie papierów, a miła pani w peruce powiada, byśmy okazali się żółtymi książeczkami z aktualnymi szczepieniami i ubezpieczeniem, nigdzie nie było o tym mowy, przecież mamy je, ale w aucie w sierocińcu. Wojtek, jakoś udobruchał panią od przyjmowania wniosków i załatwił odroczenie okazania tych dokumentów do momentu odbioru paszportów. W trybie „ekspres” (70tys.CFA od os.) mamy je odebrać jutro o 17.00, natomiast w trybie normalnym są to 3 dni robocze (50tys.CFA od os.). Dalsza część dnia, to typowe organizowanie sprzętu do dalszej podróży, w czym czynnie pomagają nam starsi mieszkańcy sierocińca. Młodsze dzieciaki miały powód do zadowolenia, gdyż znalazły się w aucie, drobne prezenty z poprzedniej części podróży. Natomiast o. Darek cały dzień spędził w łóżku… malaria!

28.01.2016 – czwartek

Rano doskonała wiadomość, bagaż już się nalatał i jest do odbioru, mamy nasze istotne do podróży rzeczy, a i prezenty dla dzieciaków (słodycze, gry, lalki, autka). Ja odbieram bagaż, a Wiola przejęła się rolą tymczasowej matki zastępczej w sierocińcu i ma już dwoje swoich ulubieńców. Wreszcie są zabawki i wiele frajdy, widzieć radość tych maluchów, te emocje, tą wdzięczność, to zaprzeszłe przeżycia w cywilizowanych, wysokorozwiniętych krajach, a tutaj takie niewymuszone, swobodne i szczere. Przyszedł też czas na sprawy dokumentacyjno-techniczne, po 18tys.km, czas na wymianę oleju – sprawnie można tego dokonać przy stacjach paliw Total. Nasza baza znajduje się nieco na peryferiach, co powoduje iż pokonanie dystansu 10km do centrum, zajmuje ponad godzinę, brnąc w ogromnych korkach, pomiędzy setkami motocyklowych taksówek. Właśnie tam, pozostał nam jeszcze zakup ubezpieczenia (34tys.CFA ważne dwa miesiące – prócz Kamerunu obejmuje również Gabon, Kongo i DRK). O czasie jedziemy odebrać owizowane paszporty do konsulatu Gabonu. A tam… rozczarowanie, wiz jeszcze nie wystawiono, obiecują iż na 100% mają być do odbioru jutro o 10 rano… to się nazywa ekspres! Co za brak profesjonalizmu, no ale nie jest to aż tak zła wiadomość, gdyż następnego dnia i tak w drodze na północ do Bamendy, będziemy obok konsulatu przejeżdżać.

29.01.2016 – piątek

Zgodnie z wytycznymi już o 9.30 jesteśmy ponownie u bram konsulatu Gabonu w Yaounde. Tym razem wszystko jest poprawnie i odbieramy owizowane paszporty. Tak naprawdę, dopiero teraz zaczyna się nasza dalsza przygoda z podróżą. Opuszczamy stolicę, ale jeszcze nie żegnamy się z o. Dariuszem i jego podopiecznymi, powrócimy tu za kilka dni, po zwiedzeniu płn.-zach. części Kamerunu. Najpierw jedziemy na północ przez Bafia, Bafoussam w kierunku Bamenda, dokładnie tą samą drogą, którą przybyliśmy tu prawie dwa miesiące temu, jadąc z granicy z Nigerią w Ekok. Pierwsze 150km prowadzi równinnymi terenami porośniętymi bujną, soczysta roślinnością. Widoczność kiepska, jedziemy jakby we mgle, która jest mieszaniną wilgoci, dymu i pyłu, a wszystko to przez harmattan, silny, północno-wschodni wiatr wiejący w porze suchej znad Sahary na wybrzeże Zatoki Gwinejskiej. Wjeżdżamy w góry i na 42km przed Bafoussam, zwiedzamy w Bangoua (Bangwa), „Chefferie de Bangoua”. Obok posesji szefa (Fon), znajduje się ciekawe muzeum (wstęp 2tys.CFA plus 1tys.CFA fotoaparat od os.), są tam drewniane figury, czaszki, fetysze, płaskorzeźby i… piłka z mistrzostw świata. Kamerun siedmiokrotnie wystąpił w mistrzostwach świata, będąc pierwszą drużyną z Afryki, która dotarła do ćwierćfinału tej imprezy, co do dziś jest jego najlepszym występem podczas mundialu. Wracając do eksponatów, są to obiekty z dziedziny afrykańskiej sztuki o charakterze kultowo – religijnym, wyrażające określoną magiczną treść. Sztuka Afryki normowana jest przez trzy elementy: wiarę w bogów i duchy, kult przodków oraz magiczne kierowanie energią poprzez czary i fetysze. Większość posągów Bangwa, to królewskie postaci, które są przechowywane w sanktuariach królewskich wraz z czaszkami przodków, więc ich nie zobaczymy, ale przerażające maski związane z duchami nocy już tak, są one w zanadrzu szefa w celu utrzymania porządku społecznego… zawsze można czymś postraszyć poddanych.Urząd wśród Bangwa, czyli władza polityczna jest w rękach wodza wioski, który jest wspierany przez radę starszych i nazywa się Fon. Jest wybierany na swoją pozycję przez radę swego poprzednika i często jest starszym członkiem najpotężniejszej rodziny w społeczeństwie. Wódz jest uznawany za de facto właściciela całej ziemi, która należy do danej miejscowości i jest to postrzegane, jako wyznacznik najwyższej sprawiedliwości. Zachowania społeczne w obrębie wsi, są dodatkowo kontrolowane przez kolumnę zjednoczonej starszyzny i tajnych stowarzyszeń, z których oba objęte są patronatem szefa wioski.

Po następnych 17km zbaczamy do następnego wodza „Chefferie Superieure Bandjoun-Kingdom” (wstęp 2tys.CFA plus 1tys.CFA fotoaparat od os.). Po obu stronach kolejne tradycyjne chaty prowadzą do tej największej, która mierzy 17 metrów wysokości i była niegdyś rezydencją szefa. Została zbudowana przez króla Notouom I cztery wieki temu. Od tamtej pory regularnie odnawiana i konserwowana. Jej strych jest wykorzystywany jako spichlerz rezerw drewna, orzeszków ziemnych i kukurydzy, tak jak w przypadku innych chat. Główna, składa się z 3 pokoi i sali konferencyjnej ozdobionej skórami lwów… to symbol szefa, skórami pantery… to symbol wielkiej szlachty i drzwi z rycin jaszczurek… a to już symbol niższych notabli. Szałas jest otoczony nowymi rzeźbionym słupami, ostał się tylko jeden najstarszy, przeżywszy trzy pożary, które wystąpiły w chefferie, a ponieważ elewacje wykonane są z bambusa przeplatanego włóknami roślinnymi, a strzecha z trzciny, więc nie trudno tu o pożar. Drzwi to prawdziwe dzieło, są oprawione rzeźbionymi panelami i podwyższone 50 cm nad ziemią, tak by ewentualna woda i zwierzęta nie mogły się tam dostać. Całość zwieńczona stożkowym dachem, który jest ciężki i na tyle gruby, aby nie pozwolić przefiltrować się kroplom deszczu. Chefferie zawiera również muzeum, gdzie znajdują się akcesoria dawnych wodzów i dziedzictwo rodziny, jest tu wiele interesujących tronów, obrazy, tykwy, posągi, statuetki, maski, trofea myśliwskie i dużo muszelek i koralików. Jest też kapelusz do tańca, noszony tylko przez szefa podczas corocznego festiwalu i waży zaledwie 25 kg. Musi być i na bogato i dużo, wtedy władza jest bardziej transparentna i onieśmielająca. Król Bandjoun, jest centralną osobą w Królestwie. Jest on zainstalowany jako demiurg poprzez potężne rytuały intronizacji jako Wielkiego Mistrza. Jako potomek przodków założycieli, ma on pierwotną siłę polityczną podporządkowaną świętości jego królewskiego rodowodu. Nadprzyrodzone moce są przesyłane do niego poprzez złożony rytuał inicjacji, który towarzyszy jego intronizacji. Król staje się mistrzem magii i świętych uprawnień okultystycznych. Te mistyczne atrybuty spotęgowania osoby króla, zapewniają wyniesienie do Czcigodnego Arcykapłana, którego moc wzniesie się powyżej wszystkich czarowników królestwa. Tak więc, będąc posiadaczem mocy magiczno-religijnych, jest on traktowany jako istota nadrzędna i jest głównym pośrednikiem między martwymi, a żywymi. Jest również posiadaczem wielkiej potęgi gospodarczej, gdyż jest jedynym właścicielem terytorium, stanowiącym jego stan. To on daje prawo do korzystania z gruntów i odbiera je przy wszelkich niegodziwościach ze strony poddanych, ponieważ jest wszechmocny, a ziemia jest nieodzownym atrybutem korzyści. Ziemia nie może być sprzedana, ponieważ jest własnością bogów, którzy dają ją przez szefa, do uprawiania wyłącznie przez mieszkańców. Jest sędzia i sędzia: to on powołuje członków rady centralnej w ramach swojej prezydentury, rozstrzyga spory i sprawia, że wydawane są ostateczne wyroki w sprawach określonych przez sąd rejonowy. On deleguje do naczelników okręgowych władzę sądzenia drobnych spraw w terytorium podlegającym ich jurysdykcji. Jest posiadaczem władzy politycznej i administracyjnej: On dzieli terytorium na dzielnice i powołuje szefów powiatowych do których deleguje część swoich uprawnień. Ludność płaci mu podatki poprzez pracę w naturze, którego częstotliwość i kwota nie są ustalone, lecz zależą od potrzeb szefa i konkurencyjnego ducha podatników… hm… w teorii marksistowskiej feudalizm jest formacją społeczno-ekonomiczną następującą po niewolnictwie… a przed kapitalizmem… a tutaj? … czyżby to tylko zapłata za wyświadczane dobrodziejstwa pomazańca boga?… a może tak jest wygodniej dla wszystkich, bo po co zmieniać coś, co wieki uplotły, a czas usankcjonował.

Późnym popołudniem docieramy do Bafoussam, niestety następny obiekt, pałac który zamierzaliśmy zwiedzić, a była to rodowa posiadłość króla Bafussamu, był już zamknięty. Ponieważ w drodze powrotnej będziemy tędy ponownie przejeżdżać, odpuszczamy dzisiaj ten temat i jedziemy jeszcze następne 80km do stolicy okręgu Northwest, Bamenda. Na rogatkach miasta, na strzeżonym parkingu obok hotelu „Hilltop Hotel” pozostajemy na nocleg. Uprzejmy właściciel udostępnia nam toalety i gwarantuje bezpieczny pobyt. Niestety, coraz mocniej zaniepokojeni jesteśmy panującą tu obecnie pogodą, harmattan został wzmożony wypalaniem uschłej roślinności i śmieci, co powoduje, że widoczność spada do kilkuset metrów, o swądzie lepiej nie wspominać.

Dzisiejszy dystans: Yaounde > Bafia > Bafoussam > Bamenda – 380km

16-01-29-map

30.01.2016 -sobota

Naszym dzisiejszym planem jest objechanie masywu górskiego okręgu Nortwest, drogą okrężną o nazwie „The Ring Road” (łącznie ma 367 km). Jedziemy wokół tak zwanych „Grassfields”, czyli pól trawy, przeciwnie do biegu wskazówek zegara w stronę Kumbo. Droga prowadzi ostro w góry, a jej nawierzchnię można nazwać „okrutną”. Zrujnowane pozostałości asfaltu, pył i kurz wzbijany w górę osadza się na wszystkim, a zieleń wokół ma odcień brunatno-rudy. Jesteśmy w górach, a gór nie widać. Po czterdziestu kilometrach walki, docieramy do małej miejscowości Babungo, gdzie przy „Fons Palace Babungo” utworzono muzeum z ogromną ilością rytualnych figur, masek i fetyszy oraz mnóstwem unikalnych tronów (wstęp 2tys.CFA plus 5tys.CFA fotoaparat od os.). To niezwykła kolekcja, spiętrzone tysiące rzeźb, setki masek, imponujące ściany, ościeżnice, filary, a wszystko bogato rzeźbione i zdobione koralikami i muszelkami.

Po dalszych 60km docieramy do drugiego co do wielkości miasta regionu, do Kumbo położonego na wysokości 2000m n.p.m. Naszym celem jest zwiedzenie „Palace of the Fon of Nso”. Kompleks z ogromną bramą i wielkim dziedzińcem, znajduje się kilometr od głównej drogi. Wita nas mężczyzna z obsługi króla. Trochę przez niedomówienie, ale sytuacja rozwinęła się tak szybko, że nim się zorientowaliśmy, zostaliśmy zaproszeni do sali tronowej i czekamy na dalszy rozwój sytuacji. Król, ubrany cały na biało wchodzi, zasiada na tronie, my stoimy, tymczasem jego sługa uniżony referuje naszą chęć oddania mu pokłonu i sam nie dość iż jest pochylony, klaska na w pół złożonymi dłońmi, to chwilę potem, mówi do zaciśniętej dłoni, niczym do mikrofonu, chodzi o to, by nie rzucać słów bezpośrednio do króla lub niechcący kichnąć, czy zakasłać. Król zadaje nam pytanie… jaki macie problem? Przecież to on właśnie jest od rozwiązywana problemów poddanych, jak już wcześniej opisywaliśmy. Teraz już wiemy, że na pewno zaistniało nieporozumienie. Tłumaczę, iż nie mamy żadnych problemów, opowiadam o naszej podróży i wyjaśniam, że jedynie interesuje nas zwiedzenie obiektu i poznanie panujących tu zwyczajów oraz historii. Król zezwolił nam zrobić zdjęcie i wydał odpowiednie rozkazy obsłudze, byśmy zostali oprowadzeni po całej posiadłości.

Po zwiedzeniu kompleksu okazuje się, że jest już późne popołudnie, zamglona aura nie pomaga, a dalsza jazda około 250km wokół ringu, staje się wyzwaniem dla samego wyzwania, sztandarowych, historycznych miejsc na tej trasie już nie ma, więc szkoda nam czasu, by tłuc się następne półtora dnia, podobnymi terenami, w podobnym klimacie. Decyzja, wracamy ta samą droga do Bamenda, by spojrzeć jeszcze raz na to zardzewiałe miasto, gdzie przepycha się setki mototaxi, kobiety w perukach całe w obowiązkach biegają to tu, to tam. Jak zwykle przy rzece jest automyjnia, a żółte taxi, choć są w stanie rozpadu, wciąż jeżdżą. Każdy porusza się pojazdem dowolnie, czyli w zależności od chwilowych potrzeb, dlatego należy bardzo uważać, kiedy nie obowiązują żadne przepisy. No cóż, jedziemy teraz w przeciwną stronę, jedynie do Bafut, gdzie ulokowana jest jedna z najciekawszych atrakcji „Chiefdom of Bafut” Było niegdyś ośrodkiem potężnego królestwa ludu Tikar. Najsłynniejszą budowlą miasta jest pałac królewski (obecnie siedziba muzeum). Docieramy na tyle wcześnie, iż mamy jeszcze czas na zwiedzenie rozległego obiektu (wstęp 2.500CFA plus 1500CFA fotoaparat od os.). Pierwsi, w 1890r. dotarli tu Niemcy z ekspedycji po Kamerunie. Pałac został Fulcrum (punktem podparcia) władzy politycznej od ponad 400 lat. Jest ucieleśnieniem tożsamości kulturowej Bafut, dając świadectwo mocy i znaczenia ludzi Bafut na przestrzeni wieków, pozostaje znaczącym ośrodkiem obrzędów religijnych, tradycyjnych ceremonii i dziedzictwa Kamerunu. Natomiast świątynia, zbudowana z drewna i bambusa, pokryta strzechą, to cenny obiekt oddania, zwykle określany jako fetysz… a to imponujący przykład tradycyjnej architektury sakralnej. Ponad 50 domów jest skupionych wokół duchowego rdzenia (sanktuarium) i są wykorzystywane przez króla (Fon) i jego żony.

Tego dnia przemieszamy się jeszcze z powrotem do Bafoussam, ale gdzieś na trasie, w przydrożnej wiosce, spostrzegliśmy jakiś tumult ludzki, rozemocjonowane kobiety ubrane na niebiesko, tak więc postanowiliśmy się zatrzymać. Poszłam sama zdiagnozować o co chodzi, wszyscy tańczą wokół grobów, ale tylko na jednym są kwiaty, na plakacie przystojny mężczyzna uśmiecha się, to on właśnie spoczywa pod nimi, pozwolili bym robiła zdjęcia, zapraszali do tańca, w czasie którego wdowa zbierała pieniądze od tych, którzy zechcieli ją wspomóc. To zdarzenie było dla mnie czymś niezwykłym, ale i zastanawiającym… smutek czy radość po odejściu bliskiej osoby?… tak wiele nas różni w podejściu do wielu sytuacji i dokonywaniu wyborów. Na nocleg pozostajemy na strzeżonym parkingu hotelowym „Hotel Ino” i urządzamy naszą bazę noclegową. Trudy dnia w hotelowej restauracji na powietrzu, koimy niczym innym, jak tylko zimnym piwem „33”.

Bamenda > Kumbo > Bafut > Bamanda > Bafoussam – 310km

16-01-30-map

31.01.2016 – niedziela

Dzień zaczynamy od zwiedzenia obiektu „Palais Royal de Bafoussam”, którego nie udało nam się zwiedzić przedwczoraj, z powodu przybycia tu o zbyt późnej porze. Bafoussam to stolica Prowincji Zachodniej i departamentu Mifi i główny ośrodek ludu Bamileke, to tutaj mieści się pałac jego wodza. Tego ranka, zwiedzanie jak i jego tryb, zdaje się być mało przejrzyste. Po małych dogadaniach słowno-migowych, efekt jest pozytywny (wstęp 3tys.CFA od os.) i idziemy zwiedzać obiekty. Ceremonialny Dom Spotkań konstrukcji bambusowej nakryty obecnie aluminiową blachą, odbiega od oryginału krytego strzechą. Najciekawsze jednak było muzeum, a właściwie skład tronów, rytualnych figur i masek, całych w koralikach i muszelkach. Przebierając w unikalnych eksponatach wraz z oprowadzającym nas przewodnikiem, zawłaszczaliśmy intrygującą historię z otoczką okultystyczną wierzeń animizmu, będącego niegdyś główną wiarą tego regionu. Obecny król jest wyznania katolickiego, ale wszystkie stare i nowe rytuały mieszają się i uzupełniają.

Dalej przemieszczamy się pagórkowatymi, przyjemnymi krajobrazowo terenami w kierunku Atlantyku, do nadoceanicznej miejscowości Limbe. Mijamy na trasie setki małych osad i wiosek, ulokowanych w gąszczu tropikalnego lasu. Każda z nich wyspecjalizowała się w produkcji innego gatunku płodów rolnych, wystawionych do sprzedaży na beczkach lub starych oponach. W jednej arbuzy, w innej kassawa (granulowana mączka z bulw manioku jadalnego), marchewka, cebula, ziemniaki i dziesiątki innych produktów, a czasem również wyrobów rzemieślniczo-użytecznych. Bogactwo gatunków podobne do naszego, ze względu na specyficzny klimat masywu górskiego przez który podróżujemy, położonego sporo ponad 1000m n.p.m. W jednej z wiosek, znów trafiliśmy na podobny obrządek pośmiertny, jaki opisywaliśmy wcześniej, ale w tym przypadku, zmarła kobieta była kimś szczególnym w hierarchii. To było istne szaleństwo, portret pochowanej krążył wokół grobu, jedni tańczyli, tym razem ja również, wiele osób siedziało na stołkach, ale każdy z uczestników ceremonii był wyśmienicie ubrany, a niektórzy nawet posiadali atrybuty władzy. Niektóre kobiety kopały się po pupach, ale czy to było przywitanie?… tego nie wiem do tej chwili. Najważniejsi z ważnych siedzieli za obstawą z drewnianych figur i obserwowali całość z boku.

Co po drodze?… lasy bananowców, kauczukowców, palmy oleiste, mnóstwo ananasów, papaji, porośnięte pagórki, mięso piekące się na ruszcie, gotowana kukurydza prosto z miski przykrytej szmatą, maniok, cebula i marchewka. Są również kawowce i kakaowce, ale jest coś jeszcze w ofercie… martwe szczury palmowe i pancerniki. Wypatrujemy w nieprzejrzystym powietrzu zarysów największej góry Kamerunu, wulkanu Mont Cameroun 4070m n.p.m., ale to gonienie wzrokiem jest daremne, tylko pylista, dymna mgła.

Pod wieczór docieramy do oceanu i w miejscowości Limbe, podziwiamy specyficzny wygląd powulkanicznej plaży (Downbeach) w kolorze brunatno-czarnym, równomiernie zasłanej śmieciami. W aurze spowitej mgłą, majaczą przybrzeżne szyby naftowe, a na bulwarze, gdzie handlarze wystawiają się z czapkami i butami, zadowoleni kameruńscy wczasowicze w małych restauracjach, degustują specjały morza z widokiem na ten cywilizacyjny „syf”… cóż za szkaradziejstwo.

Dalej jedziemy jeszcze następne 30km na północ wzdłuż oceanicznego brzegu do kurortowej bazy „Same Beach Hotel”. Jest tu nawet wersja pobytu kempingowego z której korzystamy, płatna jedynie 2500CFA od os. Spotykamy tu następnych, czyli drugich turystów, tym razem z RPA, podróżujących po Afryce podobnie jak my, czyli autami terenowymi (poprzednich, Austriaków spotkaliśmy w Burkina Faso). Późne popołudnie i wieczór spędzamy na czarnej plaży (Seme Beach) spowitej mgłą, rozkoszując się smakiem piwa „33”.

Jest też element techniczny, brak powietrza w kole, duży blachowkręt wdarł się w zamkniętą przestrzeń wnętrza opony. Naprawa w postaci zakołkowania wypadła pomyślnie, co było powodem do następnego toastu.

Bafoussam > Bafang > Nikongsamba > Loum > Limbe > Seme Beach (pod Mont Cameroun 4070m.n.p.m) – 310km

16-01-31-map

01.02.2016 – poniedziałek

Rankiem opuszczamy miejscowy kurort spowity mgłą i próbujemy doszukać się choćby zarysu wielkiego wulkanu Mont Cameroun. Po kilku kilometrach… jest, widzimy ogromną, stożkową górę, choć nie najwyraźniej. Wracamy do Limbe, zwiedzić miejscowy zwierzyniec „Limbe Wildlife Centre” (wstęp 3tys.CFA od os.). Rzeczywiście jest, tyle tylko, że to raczej małpiarnia, gdyż tak naprawdę znajdują się tam tylko przeróżne gatunki małp z srebrzystym gorylem na czele, który swą postawą i wielkością robi niezwykłe wrażenie.

Następnie podjeżdżamy pod sam wulkan od strony wschodniej w miejscowości Buea, po drodze herbaciane pola jak okiem sięgnąć, ale nadal wulkan nie osiągnął efektu krajobrazowego i wobec braku dalszych perspektyw na poprawę widoczności, jedziemy do stolicy, do naszej bazy, Misji Kamerun. Mamy wiele kontroli policji, żandarmerii i ruchu drogowego, są one bardzo kulturalne, nikt od nas nic nie żąda, czasem sprawdzają dokumenty, jedyne czego wymaga się kategorycznie od kierowcy, to ma posiadać gaśnicę i dwa trójkąty odblaskowe. Po drodze mijamy okropne miasto portowe Douala, szczególnie nieciekawe na swych rozległych przedmieściach, przypominających nigeryjskie Lagos… śmieci, nieludzki brud i syf, a do tego smród i temperatury sięgające 40°C. Po minięciu rzeki Sanaga i miejscowości Edea, bardzo dobrą i spokojną drogą, prowadzącą przez bujne tereny tropikalnego lasu deszczowego, późnym popołudniem docieramy do Yaounde.

Tu mamy spotkanie z siedmioosobową grupą przybyłą rankiem z Polski, jako: „Ekspedycja do Afryki śladami wielkiego polskiego odkrywcy Stefana Szolc-Rogozińskiego” – odkrywcy, patrioty i humanisty. Nie tylko w Kaliszu, gdzie się urodził i wychował, ale w całej Polsce i poza jej granicami, niewielu zna historię, największego polskiego odkrywcy Afryki w XIX w. Rogoziński marzył o polskiej osadzie w Afryce i chciał podkreślić podmiotowość naszego kraju na arenie międzynarodowej. Marzenie było tyleż śmiałe, co niewykonalne z racji realiów XIX-wiecznej geopolityki i trudnego okresu Polski po Powstaniu Styczniowym. Pod koniec XIX w. istniała biała plama na mapach Afryki między Nigrem a Kongiem, której poznanie stało się misją jego życia. Szolc-Rogoziński wyprawę zorganizował mając zaledwie 21 lat, przy zaangażowaniu się m.in. Benedykta Tyszkiewicza, Konstantego Branickiego i Filipa Sulimierskiego. Odrzucając lukratywne propozycje obcych potęg zdecydował się wędrować pod flagą białą-czerwoną. Statek Łucja Małgorzata wyruszył 13 grudnia 1882 roku z Havru i za cel obrał kameruński ląd. Blisko 2-letnia eksploracja przyniosła długą listę odkryć i badań naukowych. Sytuacja polityczna spowodowała jednak, że odkrycia Rogozińskiego miały zostać zapomniane. Interior kameruński na mocy ustaleń Konferencji Berlińskiej 1884-85 przypadł Niemcom. Wraz z wytycznymi cesarza Bismarcka, polskie nazwy zostały wymazane z atlasów geograficznych. Po powrocie z Kamerunu, Rogoziński wygłaszał odczyty w Polsce i za granicą, został przyjęty do Royal Geographical Society w Londynie. Niestety, splot niekorzystnych wydarzeń życiowych spowodował, że zmarł przedwcześnie w wieku 35 lat.

Warto pamiętać, że Bolesław Prus porównywał Rogozińskiego do Pawła Edmunda Strzeleckiego, Sienkiewicz z kolei widział jego zamierzenia jakby wyjęte z powieści Juliusza Verne’a. Rogoziński był fenomenem wśród odkrywców i podróżników XIX wieku. Nie napadał, nie mordował, nie prowadził armii, a krajowcy przyjmowali go jako przyjaciela i powierzali mu swój los. To nie tylko postać historyczna, ale przede wszystkim wzór młodego człowieka – idealisty, ale i pragmatyka, wizjonera i patrioty, który powinien zostać przybliżony młodemu pokoleniu. Nie szukajmy dobrych wzorców daleko, skoro najlepsze są tak blisko.

Jak zwykle w takich sytuacjach, spotkania Polaków w świecie i rozmowy przy piwie „33”, trwały do nocy, a tematów było w bród. Ekipa pod przywództwem Macieja Klósaka z Kalisza maciej.klosak@gmail.com przyjechała między innymi wmurować pamiątkową tablicę upamiętniającą osiągnięcia odkrywcy w nadoceanicznej miejscowości Limbe, z której my właśnie dzisiaj powróciliśmy. Na kolację zaserwowano nam węża boa i królika, było pysznie.

Seme Beach > Limbe > Buea > Douala > Edea > Yaounde – 360km

16-02-01-map

02.02.2016 – wtorek

Mamy ponownie dzień beztroski z dziećmi. Zbyszek z pomocą gospodarza obiektu, pojechał naprawiać uszkodzoną klimatyzację (źle zamocowana przez „pseudo” mechaników, pękła od wstrząsów), a my podglądamy życie dzieciaków, będących w sierocińcu. Moi ulubieńcy Vantiane i Teddy, są niesamowici, kiedy ja stałam przy murze, a dzieciaki opierały się o mnie, ja głaskałam je po buźkach, a one spały na stojąco. Natomiast najmłodszy Pipi, jeszcze nie chodzi do szkoły, dlatego był z nami cały czas, głupkując ile wlezie. To co widzicie na zdjęciu, poprawnie zawieszone na jego ręce, to nie torebka z najnowszej kolekcji Louis Vuitton, lecz zamrożony pancernik, nasza dzisiejsza kolacja. Ponownie podziwiamy upór i konsekwencję o. Darka, który sprawnie zarządza i dyryguje działaniem sierocińca, już tak wiele lat. Patrząc na to wszystko, tu na żywo, mając na uwadze, że właśnie kończy się rok obrachunkowy i nie zawsze macie komu przekazać ten 1% swojego dochodowego podatku, uprzejmie prosimy o ofiarowanie na ten cel, podając nr KRS 0000313743. Niech i dzieci, sieroty w Afryce, będą nakarmione i posłane do szkół, my oczywiście dokonaliśmy tej czynności jeszcze przed wyjazdem. Więcej o działaniach o. Darka można poczytać na stronie http://www.misja-kamerun.pl/category/aktualnosci/

Można również pomóc za bezpośrednią wpłatą na konto nr: PKO BP Oddział 1 w Sosnowcu ul.Kilińskiego 20, 41-200 Sosnowiec 03 1020 2498 0000 8002 0268 4942

Wieczór samych przyjemności… klimatyzacja naprawiona, Wiola i Zbyszek obchodzą dzisiaj urodziny, tak więc będzie okazja do kilku toastów!

03.02.2016 – środa

Po śniadaniu, już na dobre, przychodzi nam opuścić progi o. Darka i Misji Kamerun, jedziemy dalej na południe w kierunku Gabonu. Droga przez Ebolowa do punktu granicznego w Aban Minkoo w super stanie, częściowo chyba zbudowana od podstaw i to niedawno. Odprawa po stronie Kamerunu sprawna, a czas zabiera jedynie drobiazgowe przepisywanie danych z paszportu do zeszytu w kratkę i to kilkakrotne. Po stronie Gabonu w Eboro, jest to wszystko bardziej skomplikowane. Najpierw trzeba wypełnić podobne wnioski jak składaliśmy do wyrobienia wiz, następnie je zarejestrować w budce na granicy, a w kolejnej budce wpisać je do zeszytu w kratkę. Ostateczne podbicie paszportów nastąpiło dopiero w urzędzie imigracyjnym w oddalonym o 28km Bitam. Zamknięcie i otwarcie karnetów CPD po obu stronach odbywa się na przejściu granicznym. Jeszcze tego dnia mkniemy nowo wybudowaną drogą do Oyem. Próbujemy znaleźć jakieś rozsądne lokum na umieszczenie naszych pojazdów i spędzenie dzisiejszej nocy. Pod jedynym hotelem, o luksusowym wizerunku, ale posiadającym zamknięty parking, za postawienie na nim naszych aut zażądano 120€ (efekt białasa), co w sumie spowodowało, że bazę kempingową utworzyliśmy przy centralnym skwerze miasta, obok remontującego się hotelu „Hotel de Ville” i stacji paliw. Co zaskakuje po przebyciu pierwszych kilometrów w Gabonie… jest jakoś tak niemrawo, spokój, brak ruchu samochodowego i kompletny brak motocykli, co powoduje, że czujemy jakąś pustkę. Skończyły się przywioskowe sprzedaże produktów, a w skromnych, czystych wioskach, ludzie praktycznie nie robią nic, no poza odpoczynkiem i prostymi czynnościami.

Yaounde > Ebolowa > Meyo-Centre > Ambam (24km przed gr. z Gabonem) > granica Kamerun/Gabon > Eboro > Bitam > Oyem – 380km

16-02-03-map

04.02.2016 – czwartek

Noc, okazała się być w tym miejscu całkiem spokojna. Ruszamy na południe w kierunku Mitzic i dalej do Ndjole. Cały czas poruszamy się wspaniałą, asfaltową drogą o standardzie europejskim, biegnącą przez tropikalne lasy. Bujna przyroda, soczysta zieleń i różnorodne gatunki ogromnych drzew, z rozłożystymi koronami uniesionymi dziesiątki metrów nad nami, otaczają nas dookoła. Dżungla, wioska, dżungla, wioska i tak niezmiennie… naprzemiennie. W tych wioskach, gdzie ludzie zajmują się wyłącznie odpoczynkiem, jedyne na co można zwrócić uwagę… są to zwierzęta. Jest ich nawet sporo, szczury palmowe, małpy, małe antylopy, pancerniki, węże, a wszystkie one wiszą sobie na patykach przymocowanych do beczek… są do sprzedaży. Teraz dokładnie obserwujemy i porównujemy, jak prężnie działa wytwórczość, produkcja i handel w Kamerunie, a jak wszystko związane z ta sferą zupełnie nie funkcjonuje w Gabonie. Na 30km przed Ndjole, ponownie dane jest nam przekroczyć równik. Miejsce jest oznaczone skromnym omszałym znakiem. Oczywiście dla Zbyszka, przekraczającego go po raz pierwszy, nie obyło się bez chrztu wodą. Dalej kierujemy się na wschód do stolicy Libreville. Na tej trasie stan drogi się zdecydowanie pogarsza, a im bliżej do celu tym gorzej. Centrum stolicy wita nas już całkiem przyzwoitą zabudową (głównie rządową), dużą ilością luksusowych limuzyn, względnym porządkiem i nad wyraz (jak na Afrykę), sporą ilością białych twarzy, w większości Francuzów. Przy nadoceanicznym bulwarze mamy wreszcie sposobność degustacji morskich specjałów, a ciut dalej, przy plaży „vis-a-vis” hotelu „Radisson Blu” rozbijamy naszą bazę noclegową „Toyota Inn”… też ładna nazwa, tylko wielkość nie ta.

Dziś naocznie widzieliśmy i próbujemy rozumieć słowa określające ten kraj, iż poza klimatyzowaną i krzykliwą stolicą Libreville, Gabon to spokojny, demograficznie nieliczny, 2mln mieszkańców w tym 300tys. ekonomicznych emigrantów z sąsiednich państw, kraj małych wiosek, parnych lasów deszczowych, rwących rzek oraz imponujących gór. Ponieważ jest to też jedno z najbogatszych i najbardziej stabilnych państw Afryki, to jego mieszkańcy znają wartość odpoczynku i relaksu. W dżungli, pełnej słoni, lampartów, goryli, hipopotamów i pytonów, tworzy się nowe parki narodowe, które mają ochronić pierwotny las przed wycięciem. Od czasu uzyskania niepodległości od Francji, 17 sierpnia 1960, był rządzony tylko przez trzech prezydentów.

Oyem > Ambam > Aban Minkoo> Mitzic > Ndjole > Libreville – 520km

16-02-04-map

05.02.2016 – piątek

Ponieważ jednym z powodów dla którego dotarliśmy do stolicy Gabonu było załatwienie następnej wizy, rano już o 8.00 jesteśmy pod drzwiami ambasady Republiki Kongo (Brazzaville) – Congolese (Rep) Embassy in Libreville, Quartier Batterie IV, BP 269, Libreville www.ambacongogabon.wordpress.com , czynna od 9.00, a nie jak w informacji na drzwiach od 08.00-15.00. Jak zwykle mamy małe problemy, tym razem z brakiem nazwisk na rezerwacji hotelowej. Rozmowa z uprzejmą panią konsul Annie Clarisse Takale, mówiącą płynnie po rosyjsku (uczyła się w Kijowie), spowodowała, że sprawy przeszły na pomyślne tory i po opłaceniu należności wizowych w wysokości 60tys.CFA (wiza ekspres), po odbiór paszportów mamy się stawić o godzinie 14.00. Mamy więc czas na zwiedzanie stolicy i okolic. Najpierw jedziemy na oddalony od centrum o 22km, przylądek „Cap Esterias”. Jak ująć tę wycieczkę… nie warto! Na końcu stoi buda, gdzie sprzedają ciepłe drinki, siermiężne zejście do przylądkowej, zaniedbanej plaży, kilka zdezelowanych łodzi rybackich i kupa śmieci… brzydota. Wracamy, a po drodze napotykamy na okazały stadion piłkarski im. Omara Bongo, wybudowany na okoliczność afrykańskich Cap 2012, czyli Pucharu Narodów Afryki. Jeszcze teraz natrafiamy na wiele emblematów tej imprezy, usytuowanych przy drodze, na skwerach i placach. Wizytówką Libreville jest Boulevard de l’independance… szeroka ulica ciągnąca się wzdłuż wybrzeża. Ta promenada, trochę już zniszczona zawiodła nas do jej charakterystycznego punktu, którym jest pomnik wyzwolonego niewolnika, inaugurowany w 2007r., Monumentalna postać w połowie jest mężczyzną, a w połowie kobietą i wyraźnie wyzywająco, spogląda na pałac prezydencki. Nieco dalej, tuż obok charakterystycznego budynku, w którym mieści się siedziba firmy Total, znajduje się „Museum of Arts and Traditions”, czyli narodowe muzeum sztuki i tradycji (wstęp 2500CFA od os.), to muzeum zakrawa na kpinę z odwiedzających, gdyż tak skromnych zbiorów jeszcze nie widzieliśmy, to zupełne minimum, wystarczy kilka minut, by zobaczyć wszystko. Punktualnie o 14.00 odbieramy owizowane paszporty. Pani konsul, osobiście życzy nam dalszej udanej podróży po jej kraju i na wszelki wypadek przekazuje swoją wizytówkę. Mając już sprawdzoną (po wczorajszej nocy) bazę noclegową, po powtórzeniu kulinarnych doznań miejscowej kuchni w „La Boile Rouge”, postanawiamy ruszyć w dalszą drogę dopiero jutro, tym bardziej iż osobiście przeżywam poważne problemy przeziębieniowe (gorąc, bardzo duża wilgotność, zimne napoje i klimatyzacja, dały efekt w postaci dokuczliwego kataru).

Zwiedzanie okolic – 90km

06.02.2016 -sobota

Na szczęście rano po wzięciu antybiotyku (sumamed – mamy go zawsze w podróży) jest na tyle dobrze, że możemy ruszyć dalej. Tą samą drogą jaką przybyliśmy do stolicy, wracamy do Ndjole. Tu postanowiłem opisać przykładowy ruch samochodowy w wielkich, afrykańskich miastach tego regionu. Poruszamy się w tempie niezliczonej ilości zdezelowanych taksówek i mini busów (w Kamerunie dochodzą tysiące motocykli), gdzie każda z nich zabiera i zamienia swoich pasażerów. Przejazd w tym stylu 10km, zajmuje nam czasem godzinę. Najgorzej jest przy skrzyżowaniach szlaków, tam zdarza się totalny kocioł, a każdy z kierowców dosłownie walczy o pozycję w szyku do wyjazdu – tylko spokój ratuje sytuację, a dla polskich nerwusów, kłótliwych z natury i z temperamentem, z pewnością nie ma tu miejsca! Po przejechaniu 15 km za Ndjole, zbaczamy z trasy na prawo, na wschód, przekraczając wąskim, stalowym, kratownicowym mostem dopływ rzeki Ogooue. Tu kończy się asfalt, następne 250km to w miarę przyzwoita, niejednokrotnie bardzo wąska droga szutrowo-gruntowa, najpierw biegnąca do Lope pofałdowanymi terenami sawanny odsłaniające co jakiś czas widoki na rzekę Ogooue (bielone brzegi i kamienie), a później tropikalną dżunglą aż pod samo Lastoursville. Mieliśmy zamiar pozostać w Lope, gdyż tam znajduje się baza hotelowa do wypadu w głąb „Parc National de Lope-Okanda” i jest chyba najdogodniej położonym miejscem, z którego można organizować wypady do podglądania dzikiego zwierza, w tym mandryli (duże małpy). Wg wcześniejszych informacji wycieczki w głąb parku organizuje „Lope Hotel” położony w zakolu rzeki. Dojazd do hotelu z głównej drogi (około 3 km) jest oznakowany, niestety zastaliśmy tam pustkę, brak turystów. Najtańszy pokój w jednym z domków kosztuje 65tys.CFA, więc podziękowaliśmy i pojechaliśmy dalej. Niektóre fragmenty drogi, będące obecnie suche, są pokryte bardzo drobnym, głębokim pyłem o charakterze mąki, z pewnością po deszczach są bardzo błotniste i śliskie. Okolice, przez które prowadzi trasa, są bardzo rzadko zaludnione. Po kilkudziesięciu kilometrach wjeżdżamy w regularną dżunglę, a na 140 km przed miejscowością Lastoursville, na poboczu drogi, przy małej osadzie z funkcjonującym obok prymitywnym barem piwnym (tylko ciepłe piwo), pozostajemy na dzisiejszą noc. Wokół huki i krzyki małp, dochodzące z głębi tropikalnego lasu. Popijając piwo, ekscytujemy się tą jakże naturalną atmosferą „dzikostanu”.

Libreville > Ndjole > Lope – nocleg w dżungli 140km przed Lastoursville – 440km

16-02-05-06-map

07.02.2016 – niedziela

Dzień wita nas typową dla deszczowych lasów tropikalnych, mokrą mgłą. Na 100km przed Lastoursville, widać roboty związane z przebudową drogi, jeszcze nie ma asfaltu, ale jedzie się jakby był. Na 25km przed miastem dopiero zaczyna się asfalt. Dalej to już nowa droga wybudowana niedawno przez Chińczyków. Co w mieście?… duże rondo z murzyńskim wojownikiem z bronią i… trochę niskiej zabudowy wzdłuż drogi. Całkowicie zmienia się krajobraz, wjechaliśmy w pofałdowane wzgórza pokryte sawanną. Z Lastoursville kierujemy się dalej na wschód do Masuku (Franceville). Tam odwiedzamy miejscowy bazar, tuż obok ronda zwanego Poto-Poto. Ten bazar nie ma nic wspólnego z kolorowymi bazarami Maroka, to zwykłe targowisko, gdzie przeważają czarne śmierdzące ryby, mizerne warzywa i trochę bagietek. Zwijamy się szybko i jedziemy dalej w kierunku granicy z Republiką Kongo, do przygranicznego miasteczka Lekoni (Leconi). Co po drodze?… dżungla zamieniła się w sawannę, a drewniane domki, w obite srebrną blachą falistą. Jest na tyle późno iż nie przekraczamy granicy, tylko pozostajemy tu do jutra, a za bazę noclegową wybraliśmy parking przy miejscowym hotelu „Hotel de Leconi”. Właściciel obiektu w cenie 5tys.CFA od auta, udostępnił nam do dyspozycji łazienkę w jednym z pokoi. Za podpowiedzią miejscowego motocyklisty wiemy, iż do granicznego punktu w Akou, wybudowana jest zupełnie nowa droga, przebiegająca inną trasą niż stary, gruntowy dukt.

Lastoursville > Mounana > Mouanda > Masuku > Lekoni (20km przed gr. z Kongo)- 430km

16-02-07-map

…podsumowanie o „Bongostanie”…

… patrząc z góry… zielona plama zawarta w konturze Afryki… patrząc z boku… dyktatury mają się doskonale… patrząc od spodu… czyżby to neokolonializm?…

… Gabon w rytmie Bongo…

… Bongo starszy, był godnym kontynuatorem instalowania w kraju kleptokracji. Mając w ręku pełnię władzy, był głównym beneficjentem bogactwa, jakie spłynęło na to państwo po odkryciu ropy. Dlatego nie zapisał się w dziejach jako krwawy tyran tłamszący uciśniony lud. Nie musiał. Różnica pomiędzy popieraniem go, a byciem w opozycji polegała na tym, że albo miało się co włożyć do garnka, albo umierało z głodu. Stojąc wobec takiej alternatywy, Gabończycy wybrali półpełny garnek. Bongo nigdy bowiem nie zaprzątał sobie głowy takimi bzdurami, jak redystrybucja dochodu narodowego. Kupował społeczny spokój za najniższą możliwą cenę. Zazdrośnie strzegąc zysków z ropy, pilnował, aby do narodu nie trafił ani frank więcej, niż było trzeba. Zbyt mały, żeby się liczyć, ale zbyt ważny, aby wieszać na nim psy i nękać o kwestie praw człowieka. Nigdy nie wszedł żadnej potędze w drogę, nie był rewolucjonistą, nie chciał eksportować gabońskich modeli gdzie indziej. Za jego plecami stała słodka Francja, której największy koncern naftowy Elf Aquitaine, posiada na wodach terytorialnych Gabonu 60 platform wiertniczych. Zgromadził niewiarygodny majątek, nie istnieją nawet szacunki, ile tego jest, ale wystarczy pomnożyć dochód z ropy przez 41 lat rządów i możemy przyjąć, że mówimy o setkach milionów dolarów… bingo Bongo. Kiedy zmarł, jak pisano, ostatni z afrykańskich „wielkich ludzi”, naturalnym kandydatem na sukcesora był jego najstarszy syn, Ali Bongo, można więc powiedzieć, że wszystko zostało w rodzinie. Bongo II Madry, wykształcony na paryskiej Sorbonie, kiepsko włada miejscowymi narzeczami, ale za to płynnie zna angielski i francuski, popisuje się francuską żoną oraz podparyskim pałacykiem z basenem i 14 sypialniami. Każda kleptokracja musi mieć swojego dobrodzieja. Jeśli pustka po śmierci starego, nie zostanie szybko wypełniona nowym i nie ma komu sponsorować rozlicznej klienteli, system się rozpada. Rozpad grozi mu także, kiedy kończą się pieniądze, a w Gabonie ropa nie tryska już z taką siłą jak kiedyś. Kraj jest bogaty w drewno, ale nie jest to równie dochodowy interes jak ropa. Co prawda jest nadzieja na złoża rzadkich metali w głębi kraju, w tej chwili jednak to niepewna karta, a łatwość z jaką konsumuje się petrodolary, zapewne odziedziczona po ojcu, prowokuje do spojrzenia chętniej na turystykę i nie wystarczy umieścić części kraju w parkach narodowych i rezerwatach. Gabon nie wykorzystał swojej szansy. A co się stanie jak zniknie ropa? Jego państwowa elita wypompowuje zyski z ropy… i konsumuje. Tak więc, pomimo bogactw naturalnych i zakupionej stabilności politycznej, Gabon to jednak kraj nędzarzy żyjących w blaszakach… ale za to w oazie spokoju…przynajmniej tymczasem…

…Wiola…

08.02.2016 – poniedziałek

Ruszamy na granicę, rzeczywiście nowiuteńka droga, po 25km stajemy przed kilkoma beczkami. Z boku mała budka, a niezbyt rozgarnięty żandarm, po dokładnym sprawdzeniu, a raczej oglądaniu dokumentów, przekazuje nam informację, że wszystkie czynności paszportowo-celne należy dokonać w innej budce, tyle tylko, że dużo wcześniej, na wjeździe do Lekoni, około 30km stąd. Cóż robić, wracamy do Lekoni i jeszcze po następnych 5km, rzeczywiście są dwie skromne budki. Tam też dokonujemy odprawy, zamykamy karnet CPD i stemplujemy paszporty. Podczas rozmów, przez przypadek dowiadujemy się, iż nieopodal trasy, którą będziemy wracać na granicę, znajduję się ciekawy kanion „Kanyon de Leconi”. Jedziemy, niech będzie jakiś pożytek z naszego powtórnego przejazdu. Około 7km za Lekoni, odbijamy w prawo i w miarę wyraźnymi, ale mocno zarośniętymi śladami, brnąc przez piach i chaszcze, jedziemy około 3km. Na końcu mały placyk i widok na kanion w odcieniach różu i skromnej czerwieni. Dalej to już gabońska granica i ponowne mozolne i czasochłonne, wpisy danych do zeszytów w kratkę. Natomiast odprawa kongijska znajduje się kilkanaście kilometrów od granicy w pierwszej wiosce, gdzie zarówno otwieramy karnet CPD, jak i stemplujemy paszporty. Wszystko odbywa się w miarę sprawnie (zaczynają się prośby o łapówkę, czego w Gabonie absolutnie nie było) i po pół godzinie jedziemy dalej. Jeszcze dwa lata temu była tu okresowa droga, nieprzejezdna w porze deszczowej, obecnie jest nowa droga wybudowana przez Chińczyków. W Gabonie był niewielki ruch, a tutaj… nie ma go wcale. Pierwsza osada Okoyo, to jedynie fragment ulicy z domkami po bokach, pierwsze auto napotykamy dopiero po przebyciu 160km, a do Boundji, pierwszego miasta (180km), naliczyliśmy ich zaledwie pięć. Żartujemy, że ktoś specjalnie zbudował drogę na nasz przejazd. Droga prowadzi w sporym oddaleniu od rzeki Alima, pagórkowatymi terenami porośniętymi wysoką i rzadką trawą, gdzie ulokowano wielkie farmy bydła w stylu australijskim, wszystko ogrodzone i dozorowane. Na dalszej trasie do Oyo, widać potężne plantacje palm oleistych. Miasto zaskakuje wieloma inwestycjami przemysłowymi w stylu europejskim, choć samo nie tętni zbytnim życiem. Przekraczamy rzekę wzdłuż której podróżowaliśmy ostanie 250km i jedziemy w kierunku stolicy Konga, Brazzaville. Po następnych 95km w większym mieście Gamboma, robi się na tyle późno iż przyszedł czas na poszukanie bazy noclegowej. Niestety, żaden z miernych hotelików nie posiada parkingu, może by tak zatrzymać się przy posterunku żandarmerii? Ale przy drodze wypatruję budujący się hotel, strzał był trafny, właściciel pozwala się nam ulokować na jego placu, oddając do dyspozycji jedną z wykończonych już łazienek. Hotel jest w stylu Ludwika XIV, tyle że zdobienia nie są złote, lecz koloru srebrnego, na oparciach łóżek imitacje diamentów, szykowne żyrandole i wszystko co niezbędne by poczuć przepych. Po chwili rozmowy okazuje się, że jest nauczycielem francuskiego w w miejscowych gimnazjum państwowym… hm… taka inwestycja z pensji nauczyciela?… widać dobrze tu płacą. Nam natomiast przypadło ulokować się na dzisiejszą noc na reprezentacyjnym podjeździe i popijać piwo przed fontanną ze słoniami. Za te przyjemności płacimy po 10tys.CFA od auta.

Lekoni > Akou > granica Gabon/Kongo > Edjouga > Kentsele > Boundji > Obouya > Oyo > Gamboma – 420km

16-02-08-map

09.02.2016 – wtorek

Rano w miarę szybki dojazd do stolicy. Co po drodze?… najważniejszym elementem zamieszkanych miejsc… są metalowe beczki. Co można zrobić z beczki?… ano, wystawić na niej oferowane produkty, w tym wypadku kassawę, orzeszki ziemne, maniok i ananasy. Może służyć do grillowania mięsa, a można do nich zbierać wodę, może przydać się dzieciom do zabawy, ale i na śmieci. Można też, po wyprostowaniu, zbudować z nich sklepik, kuchnię, kibelek, obić dom lub użyć jako drzwi czy okiennicę… wszystko w zależności od inwencji twórczej potrzebującego. Jeszcze na 30km przed miastem mały ruch pojazdów, który z każdym następnym kilometrem przeistacza się w jeden wielki potok zielonych taksówek w różnych rozmiarach. Większość jedzie pusta, robiąc niemiłosierny tłok, a miasto stoi zakorkowane tymi pojazdami. Ponadto wygląda jakby dopiero co przeszła powódź, wszędzie wyrwy, zapory i sterty worków z piaskiem. Mozolnie, prawie godzinę, przebijamy się do centrum, gdzie mamy dzisiejszą bazę – „Hotel Hippocampe” Hebergement, tel: +242 06 668 60 68, Brazzaville Centre-ville, en face de l’ex-Radio Congo www.hippocampe.asia e-mail: hotresthippocampe@yahoo.fr – naprzeciwko dawnego Kongo Brazzaville Radio w samym centrum, w strefie bezpieczeństwa, gdzie znajdują się ambasady i biura ONZ.

Tu też spotykamy następnych podróżników, jadących podobną do naszej trasą. Jadą z Jersey, brytyjskiej wyspy do RPA i tak jak my, planują dostać się do DRK trasą przez Luozi. Jesteśmy w posiadaniu informacji, że jest to wyjątkowo trudny odcinek, ale ich wieści iż dwa tygodnie temu był przejezdny, to dobra i świeższa wiadomość, niż nasza sprzed roku.

Mamy tu też dostęp do dobrej, chińskiej kuchni, tak więc chwilowo odraczamy nasze obiady z torebek. Wynajmujemy pokój (38tys.CFA), wykupujemy internet, mamy do niego dostęp pierwszy raz od wyjazdu z Europy i choć co rusz występują braki w energii, będziemy próbowali wysłać pierwsze wiadomości z trasy, a Zbyszek naprawi ponownie swoją klimatyzację, tym razem urwał się przewód i wyłamał się filtr czynnika chłodzącego.

Gamboma > Brazzaville (Hotel Hippocampe – opisany w przewodniku Lonely Planet. Namiary GPS ze strony hotelu: S 04 1624, E 15 16 39) – 330km

10.02.2016 – środa

Brazzaville –Techniczny dzień przerwy w podróży, rozpoczyna dobra wiadomość z Polski… Zbyszek został dziadkiem. Pijemy lokalne piwo „Ngok” za zdrowie Michałka.

afryka_polita-drk-angola

Jesteśmy już po drugiej stronie równika, a przed nami jeszcze Demokratyczna Republika Konga, Angola, Namibia i RPA.

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>