15.10.2015 – czwartek

Wczoraj rano dostaliśmy pomyślną wiadomość z biura Interregion (tel.: +48-788807788) załatwiającego wizy do Nigerii, że są gotowe do odbioru. Tak więc, jak zaplanowaliśmy, tak ruszamy o czasie, w dalszą część objazdu naszego globu.

Powróćmy, do nie tak odległej historii, tej trwającej już od 2009r podróży. Jak już wcześniej informowaliśmy po objechaniu obu Ameryk (2009÷2013r), podróż skierowaliśmy na Afrykę. Jednak jej objazd, z powodu epidemii eboli, nie sposób było rozpocząć, od przejazdu zachodnią stroną tego kontynentu, tak więc ten etap wyprawy, odbyliśmy na trasie w jakby odwrotnym kierunku… z RPA do Izraela i dalej do Polski, wschodnią stroną kontynentu, wysyłając nasz pojazd statkiem do Cape Town (2014r). Następnie zaplanowaliśmy, aby dalej nasza podróż biegła do Azji i Australii, z czego wykonaliśmy tylko azjatycką część trasy, przez Azję Centralną, Mongolię, Bajkał do Władywostoku. Z przyczyn transportowo-celnych, nie było możliwości przesłać naszej toyoty na kontynent australijski. Powróciliśmy więc, w połowie tego roku do kraju i na przełomie jesieni i zimy, zabraliśmy się za zaległy temat… Afryka i jej objazd zachodnią stroną, od Maroka po RPA.

Aby do tego doszło, musieliśmy poczynić sporo przygotowań logistycznych. Nasza toyota, po azjatyckich trasach, przeszła gruntowny przegląd. Od strony technicznej, po przebyciu 62tys.km, nie było potrzeby wykonania żadnych modyfikacji i poprawek, jedynie dołożyliśmy dodatkowo baterie słoneczne do ładowania akumulatorów (350W – chodzi o dłuższy czas pracy lodówki i wentylatorów). Ponownie wyrobiliśmy karnet CPD, jest nieodzowny w tej części Afryki (PZM Travel, tel: 22 849 84 49 www.pzmtravel.com.pl ).

Jednak największym problemem w regionie do którego jedziemy, oprócz konfliktów, terroryzmu i wielu chorób, są wizy i ich pozyskanie. Sprawy te powierzyliśmy firmie Wiza Serwis (tel: 48 600 401 500 www.wizaserwis.pl/ ), gdzie na przestrzeni ostatnich trzech miesięcy wyrobiliśmy wizy do – Mali, Nigru, Ghany i Kamerunu (wszystkie konsulaty znajdują się w Berlinie). Tę ostatnią, pozyskaliśmy za pomocą zaproszenia wystawionego przez ojca Darka z Katolickiej Misji www.misja-kamerun.pl/ . Ostatnią sprawą przed wyjazdem, było załatwienie wizy do Nigerii, której siedziba mieści się w Warszawie. Bardzo trudna do uzyskania wiza, żadne biuro i nikt nie chciał się podjąć tego tematu. Po wielu rozmowach, włącznie z wcześniejszą rozmową z konsulem Nigerii, po skrupulatnym opisie naszej trasy, tłumaczeniu, co i jak i dlaczego, jak wspomniałem już wcześniej, mamy pozytywny wynik i możemy startować. W myśl naszego hasła „nuda jest zbyt nudna… aby się nudzić”… ruszamy po przygodę, nowe doświadczenia, świeże widzenia i kontakty międzyludzkie… jakie będą?… tego nie wie nikt… zapewne nie neutralne i letnie…

naklejka_afryka_www

Przed nami długi (3300km), europejski odcinek do Gibraltaru, który mamy zamiar odbyć w miarę szybko. Mamy też możliwość, po wielu latach, odwiedzić dalszą rodzinę w Niemczech, gdzie byliśmy niezwykle mile goszczeni. Są entuzjastami naszych podróży, więc tematów do dyskusji podczas spotkania było mnóstwo.

Bielsko-Biała > Praga > Dietzembach (Niemcy – nocleg w domu u kuzyna) – 920km

16.10.2015 – piątek

Do południa, mamy jeszcze sporo czasu na rodzinne rozmowy, gdyż czekamy na naszych kompanów podróży, Zbyszka i Przemka, którzy maja dołączyć do nas w Offembach i dowieźć owizowane paszporty. Zbyszek swoją przygotowaną wyprawowo Toyotą Land Cruiser – Prado 90 pojedzie z nami przez Afrykę, Przemek jedzie tylko do Maroka, do Marrakechu w góry Atlasu pochodzić trochę po ich szczytach. Mają nieco opóźnienia, tak że dopiero późnym popołudniem ruszamy już razem dalej, w kierunku Francji.

Dietzembach > Offenbach > uciekając z autostradowego „korka”, śpimy na parkingu przy stacji benzynowej „Shell” w okolicy Baden-Baden – 205km

17.10.2015 – sobota

Dzień bez historii, jedziemy przez Francję, podrzędnymi drogami wyznaczonymi przez najkrótszy dystans do celu, omijający płatne drogi. Po pierwszym krótkim przejeździe płatną autostradą, okazało się, że nasza toyota wpada w kryteria drugiej taryfy i płacimy podwójną stawkę, krótka kalkulacja i wynik do granicy z Hiszpanią… to około 250€… chyba lekko przesadzili… modyfikujemy kurs, jego pozytywny aspekt… mamy sposobność podpatrywać małomiasteczkowe i wiejskie życie miejscowych społeczności.

Baden-Baden > Mende (śpimy na przydrożnym parkingu) – 695km

18.10.2015 – niedziela

Do chwili obecnej, nic nie było planowane, jednak dzisiaj postanowiliśmy po drodze odwiedzić Księstwo Andory. Jest to kraj całkowicie pokryty górami, gdzie średnia wysokość terenu to 1996 m n.p.m. Na licznych zboczach często występują wysokogórskie łąki i lasy. Najwyższy punkt w państwie to szczyt góry Pic Alt de la Coma Pedrosa (2942 m n.p.m.). Najdłuższą rzeką jest Valira, będąca dopływem hiszpańskiej rzeki Segre. Góry i zachwycająca natura to tylko część atutów Andory. W jednym z najmniejszych państw Europy jest wszystko: 300 km tras dla miłośników białego szaleństwa, snowparki, szałowe duty-free, wyborna kuchnia oraz spa (monumentalny szklany budynek zwany Caldea). A co dla nas?… krajobrazy „Bramy Wiatrów”… i okazja do zatankowania dużej ilości taniego paliwa (olej napędowy 0,87€)… stacji paliw jest tutaj bez liku.

Andora la Vella (Stara Andora) to stolica i zarazem największe miasto Księstwa Andory, położone we wschodnich Pirenejach na terenie malowniczej doliny Gran Valira, na wysokości 1023 m n.p.m. No cóż, położenie wspaniałe, natomiast miasto nie robi zbyt zajmującego wrażenia… coś w stylu francuskich, nowoczesnych wysokogórskich kurortów alpejskich… wielkie eleganckie blokowisko. To taki mikro Hongkong, ogromny sklep wolnocłowy z drogimi restauracjami, salonami samochodowymi, sklepami dla motocyklistów i… skrzywionym zegarem czasu… czyżby zaznaczał powolny ruch w machinie snów?… a o czym to rozmawiają Andorczycy?… „wczoraj znowu była promocja butów”? Wybraliśmy się do jednej z restauracji na obiad, ale nie zawładnął naszymi przeżyciami smakowymi. Zamierzaliśmy zostać na nocleg w mieście, ale aura wielkiej galerii, jakoś nie przypadła nam do gustu, toteż jeszcze tego dnia, przejechaliśmy do Hiszpanii. Nocleg na campingu w Organya (10€ od os.).

Ciekawostka… wszyscy mieszkańcy (przede wszystkim mężczyźni) w wieku produkcyjnym, traktowani są jako rezerwiści. Obrona Księstwa Andory jest obowiązkiem Francji i Hiszpanii, a zgodnie z prawem Andory na wypadek wojny, w każdym domu musi być co najmniej jeden karabin. Jeśli właściciel domu nie posiada własnej broni, policja dostarcza ją z zapasów państwowych.

Mende > Andora > Organya (kemping w Hiszpanii) – 480km

19.10.2015 – poniedziałek

Ponownie mozolny przejazd na płd.-zach., tym razem przez Hiszpanię. Omijamy płatne autostrady, a tutaj nie stanowi to zbytniego problemu, prawie wszędzie obok tych płatnych, biegną państwowe drogi szybkiego ruchu, tak więc i pokonany dystans dzisiejszego dnia był całkiem spory, a na trasie były i kawki i obiadek. Pogoda nie nas rozpieszcza, ponieważ i tutaj dotarła ta dżdżysta, typowo polska jesień. Na nocleg zostajemy na stacji paliw „Repsol” w okolicy Salar, 77 km przed Malagą.

Organya > Salar (nocleg na parkingu 77km przed Malagą) – 930km

20.10.2015 – wtorek

Szybko docieramy do Gibraltaru, jednak pochmurna pogoda i jej totalne załamanie, pokrzyżowało nam plany jego zwiedzenia. Z trudem przebijamy się przez deszczowe nawałnice. Pozostało nam uciekać z Europy, jedziemy jeszcze, 15km do Algeciras i najbliższym promem typu „fast”, przedostajemy się godzinnym rejsem na drugą stronę Cieśniny Gibraltarskiej do afrykańskiej części Hiszpanii, do Ceuty (koszt 170€ za 2 osoby i auto). Z marszu stajemy na granicy z Marokiem i po kilkunastu minutach, jedziemy już w kierunku Chefchaouen. Na trasie wymiana pieniędzy, 1€ = 10.70 MAD, tankowanie 1l = 8,28 MAD (dirham marokański). Wreszcie pogoda poprawia się na tyle, że można na sucho wysiąść z auta. Pierwszy zajazd i oczywiście marokańskie pachnące kulinaria. Tagine, tajine, tażin, tadżin… niezależnie od pisowni, wspaniałe danie, którym zachwycaliśmy się w Maroku, będąc tutaj już wcześniej i nadal nam smakuje. Same składniki dania nie zaskakują (można znaleźć podobne przepisy jednogarnkowe w wielu kuchniach świata). Sekret tkwi w glinianym naczyniu z przykrywką-stożkiem, które stwarza „mikroklimat” w środku łącząc ze sobą różne smaki i czarując doskonały wielowymiarowy smak, któremu danie zawdzięcza nazwę… i oczywiście w przyprawach, których są tutaj kolorowe stosy. Nasza trasa biegnie przez Tetuan, a tam… wizyta króla. Jak okiem sięgnąć… wojsko, policja, żandarmeria, jednostki najspecjalniejsze ze specjalnych i… flagi… mrowie flag. Poddani wyczekują, by choć ukradkiem spojrzeć na „monarchę oświeconego”, miłościwie panującego Muhammada VI. Na tyle wcześnie docieramy do starego Chefchaouen, że mamy cały wieczór na zwiedzanie tego uroczego miasteczka, położonego na stromych zboczach gór Rif.

Samo miasto zadbane, małe i łatwe do zwiedzania, z kameralnymi restauracjami, hotelami i pensjonatami, ludzie są przyjaźnie nastawieni do turystów. Stara medyna wkomponowana w górskie zbocze, to labirynt i plątanina wąskich uliczek oraz schodów. Spacerowanie po jej zakamarkach, to prawdziwa przyjemność i jak żadna inna, nadaje się do wędrówek bez celu. Uwagę przyciągają nie tyle konkretne obiekty, co osobliwe detale. Domy, a nawet uliczki wymalowane na błękitny kolor, a suków i stoisk z towarami nie sposób się już doliczyć. Medyna jest mała, niezatłoczona, placyki wybrukowane, a w jej „sercu” piękna „kazba” o czerwonych murach, orientalny Wielki Meczet z XV w., warsztaty i kramy.

Jest wieczór, więc plac Uta el-Hammam toczy swe nastrojowe życie wśród kafejek, tonących w oparach kifu z krainy Rifu ( lokalna nazwa haszyszu, funkcjonuje także powiedzenie „The Rif is paradise for kif” (Rif jest rajem dla kif), a Maroko bywa nazywane hiszpańskim Amsterdamem). W 2009 r. jechaliśmy motocyklem przez góry Rif, to tam odsłania się ciemne oblicze Maroka… haszyszowe zagłębie.

Jeszcze tylko „Berber whisky”, czyli zielona herbata ze świeżymi liśćmi mięty i dużą ilością cukru… i możemy iść spać, a nocleg mamy w samym centrum starej medyny, na parkingu obok hotelu „Hotel Parador” Akurat tego dnia dojechała tu również grupa motocyklowa, testująca popularne motocykle klasy „duże podróżnicze enduro”. Oprócz Yamachy i Hondy, były wszystkie modele BMW R1200, 800, 700GS, Suzuki, Triumph, Ducati Multistrada. Jadą dookoła świata krótkimi etapami, wymieniając jeźdźców.

Na koniec małe wtrącenie klimatyczne, okazuje się iż europejskie anomalia pogodowe, mają swoje powielenia również w Maroko. Dopiero dzisiaj przestało padać, a w wielu miejscach były tu lokalne powodzie i podtopienia, co nigdy o tej porze roku się tutaj nie zdarzało.

Salar > Algeciras > prom do Ceuty > granica z Marokiem > Chefchaouen ( nocleg na parkingu hotelowym)- 330km

20-10-2015-map

21.10.2015 – środa

Rano ruszamy w kierunku starej stolicy Maroka, Meknes. W odległości 30 km od miasta docieramy do Volubilis. To najlepiej w Maroku zachowany kompleks ruin z czasów Cesarstwa Rzymskiego – wpisany na listę UNESCO. Zwiedzaliśmy ten kompleks dość dokładnie, będąc tu na motocyklu w 2009r., teraz podziwiamy ruiny z oddali. Tu na myśl przychodzą wspomnienia rzymskich budowli, które oglądaliśmy w tym roku również w Armenii i zastanawiamy się, jak potrafiło funkcjonować w tamtych czasach tak rozlegle cesarstwo, w dobie braku internetu i telefonów komórkowych? Choć tak potężne, to jednak upadło… wielkość, widać, gdy za długo trwa, to po czasie gubi! Dalej zjeżdżamy do Meknes, do miasta położonego w północnym Maroku, na przedpolu Atlasu Średniego. Jego historia sięga VIII w., kiedy powstała w tym miejscu pierwsza ufortyfikowana osada. W X w. na terenach dzisiejszego Meknesu, osiedliło się berberyjskie plemię Miknasa, od którego miasto wzięło swoją nazwę. Za rządów okrutnika, tyrana sułtana Mulaja Ismaila (1672 – 1727), miasto w ramach obsesyjnego programu budowlanego, znacznie rozbudowano i przekształcono w stolicę marokańskiego państwa. Rozpoczął budowę olbrzymiego kompleksu pałacowego (nigdy nieukończonego) oraz imponujących, 25-kilometrowej długości murów obronnych z monumentalnymi bramami. Jako główny architekt niezliczonej ilości budowli w całym kraju, wizytując place budowy, uderzając włócznią robotników po głowach, motywując ich w ten sposób do pracy… mawiał… „moi poddani są niczym szczury w koszyku, jeśli się nie będzie potrząsać koszykiem, wygryzą sobie drogę na wolność”. Śmierć władcy w 1727 r. i późniejsze trzęsienie ziemi w 1755 r. było ciosem dla miasta, co spowodowało, że, stolicę przeniesiono do Marrakeszu.

W roku 1996 medyna w Meknesie została wpisana na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Zabytkowe, nieduże i spokojne miasto, nazywane „Wersalem Maroka”, które otaczają żyzne równiny, zapewniające obfitość zboża, oliwek, wina i cytrusów. Dopiero kilkadziesiąt lat temu, wraz z rozwojem ruchu turystycznego, przystąpiono do jego restauracji. Punktem centralnym zespołu murów i bram miejskich, jest wielka Bab al-Mansur, bogato zdobiona brama o charakterze ceremonialnym, która zarazem jest symbolem miasta. Po spędzeniu przyjemnych chwil na placu „Place el-Hedim” i posiłku w formie tajina, snuliśmy się po zakamarkach miasta, przyglądając się wszystkiemu uważnie.

Jeszcze tego dnia przemieszczamy się następne 120km, do obecnej stolicy Maroka, Rabatu i docieramy prosto w sektor willowy, pod siedzibę Ambasady Mauretanii, ponieważ jutro musimy załatwić wizy do tego kraju. Po wcześniejszych rozeznaniach, wiemy iż jest to najlepsza opcja czasowa i cenowa – inną było wcześniej wyrabiać ją w Berlinie, na co nie było już czasu. Tutaj trwa to zaledwie kilka godzin i kosztuje 1000 MAD od os. (90€). Tu też, w pobliżu ambasady, przy ulicy, w zaciszu muru… rozbijamy nasze obozowisko.

Chefchaouen > Meknes > Rabat (śpimy na poboczu ulicy obok ambasady Mauretanii) – 340km

21-10-2015-map

22.10.2015 – czwartek

Punktualnie o 9.00, jako pierwsi petenci, zdajemy paszporty z wypełnionymi wnioskami do wizowania, po odbiór mamy zgłosić się o 14.00. Mamy więc sporo czasu na zwiedzanie Rabatu – stolicy Maroka, który został nią, dopiero za czasów protektoratu francuskiego (30 marca 1912 r. podpisano konwencję fezką i Maroko stało się protektoratem Francji). Oglądane z zewnątrz fortyfikacje koloru ochry… zdają się otaczać całą stolicę. Ciągną się od wielkiej „Bab er-Rwah” („Brama Wiatrów”), najwspanialszej z pięciu bram, przez trawniki i gaje pomarańczowe ku „Bab el-Had”, gdzie jest Marche Central (to właśnie tutaj ostatni sułtan Maroka sprzed czasów francuskiego protektoratu, wystawiał na widok publiczny głowy rebeliantów). Rozpoczynamy od cacuszka architektonicznego o fantastycznym klimacie w postaci „Kazby al-Udaja”… otoczona potężnymi murami z przepiękną bramą „Bab Udaja” (1195 r.)… położona przy samym ujściu rzeki Bou Regreg do Atlantyku.

W jej wnętrzu wiją się piękne uliczki, a przy nich asymetryczne domy, wszystko utrzymane w kolorystyce biało-błękitnej. Kompleks pochodzi bowiem z 544 r. n.e. i został wybudowany przez dynastię Almohadów na pozostałościach kasby postawionej wcześniej przez dynastię Almorawidów. Ci pierwsi podbili swych przeciwników, niszcząc, a następnie odbudowując fortecę, później dodając do niej pałac i meczet doprowadzili do świetności. Niestety pół wieku później zmarł Jakub al-Mansur – władca, pod którego panowaniem Rabat wraz z kasbą rozwijał się jako stolica Maroka, co spowodowało że forteca została porzucona. Dopiero w XVII w. n.e. ponownie zaludnili to miejsce Maurowie, uciekinierzy z Hiszpanii, którzy w kasbie założyli niezależną republikę, najbardziej znaną ze swojej pirackiej działalności. Obecnie nie ma tu zbyt wielu ludzi, a my zagubieni w biało-błękitnym „gnieździe piratów”, doszliśmy do tarasu, z którego rozciąga się widok na ujście rzeki Bou Regreg i położoną na jej drugim brzegu miejscowość Sale. Nieco poniżej znajdują się pozostałości burj, Wieży Korsarzy, działa której były w czasach pirackiej republiki, wycelowane w morze i sąsiednią miejscowość. Ponieważ lubimy wypatrywać ciekawych detali, a w tej kasbie (jak zresztą w całym Maroku) ich nie brakuje, toteż widać tu błękitną skrzynkę pocztową, tam pomazaną białą farbą tabliczkę z zapisaną robaczkami nazwą ulicy, koty rosnące w doniczkach, a jeszcze gdzieś indziej przepiękne zdobione brązowe drzwi z mosiężną rączką, prowadzące… dokąd? Ale czy to ważne?

Na terenie kompleksu ulokowano również andaluzyjskie ogrody, a z kawiarni serwującej lokalne słodkości i ciasteczka roztacza się panoramiczny widok na zatokę. Przechodzimy do tętniącej życiem medyny, z pewnością ustępującej charakterem tej z Meknes, jednak pozbawionej natłoku turystów, klimatycznie tchnie pełną autentycznością. Na koniec pojechaliśmy zobaczyć symbol miasta… Wieżę Hassana, która jest częścią nigdy nieskończonego meczetu, który swym pięknem i potęgą miał przewyższać te mieszczące się w Mekce czy Medynie. Nie doczekał się ukończenia i wraz z przylegającym do niego mauzoleum króla Mohameda V, jest atrakcją turystyczną. Wreszcie przyszła pora odebrać nasze paszporty. Jedziemy ponownie pod Ambasadę Mauretanii, bardzo sprawnie odbieramy co nasze i pędzimy prosto do Marrakechu (Marrakesz), nową, płatną autostradą (łączny wydatek 100 MAD), pozostawiając z boku potężną i rozległą Casablankę… miasto stworzone przez Francuzów na bazie rybackiej wioski w 1906r., na wzór i podobieństwo Marsylii… obecnie to ponad trzy milionowy moloch, ośrodek przemysłowy i portowy, borykający się ze skrajną biedą i nie mający nic wspólnego ze słynnym filmem i rolą Ingrid Bergman i Humphrey’a Bogarta pt. „Casablanca”.

Jesteśmy tak szybko w Marrakechu, że po pozostawieniu naszych aut na strzeżonym parkingu (60 MAD za auto) i zakwaterowaniu w hotelu „Hotel Foucauld” (350 MAD za 2 os.), tuż obok placu „Djemaa el – Fna”, mamy sporo czasu na klimatyczne wędrówki po medynie. Najważniejszy jest jednak plac „Djemaa el – Fna” o rozmiarach 500×500 m … najwspanialszy plac miejski na świecie, w ciągu dnia odbywa się na nim targ, występują zaklinacze węży, opowiadacze baśni, akrobaci i kuglarze, można położyć sobie na skórze tatuaż z henny i skorpiona na czole. Pierwsze wrażenie?… niesamowity harmider i tłok, a drugie?… plac cudów! Ale dopiero wieczorem rozpoczyna się prawdziwa zabawa. Na rozświetlonym lampami placu dzieją się jednocześnie tysiące rzeczy. Działają tu pod gołym niebem dziesiątki, jeśli nie setki mini barów i restauracji. Zjeść w nich można marokańskie przysmaki z rożnych regionów tego kraju. Cały wieczór spędzamy snując się pomiędzy orientalnymi straganami, namolnie nagabywani, by coś zjeść, coś kupić, albo za coś zapłacić… choćby za patrzenie na dowolny występ. W dobie telewizji satelitarnej i trójwymiarowego kina, takie widowiska cofają nas o 100, a może 200 lat, wydając się być czymś abstrakcyjnym. Łatwo jednak wrócić na ziemię, bo wszystkie spektakle mają także drugą odsłonę. Tu aktorami są obserwatorzy, którzy wychwytują natychmiast każdego cudzoziemca, który zatrzymał się i biegną do niego z wyciągniętą dłonią, bo zdjęcie to opłata ekstra… a nawet super ekstra. Marrakech ze swoją medyną i sukami to bardzo specyficzne i jedyne w swoim rodzaju miejsce na świecie, wpisane na listę UNESCO.

Rabat > Casablanka > Marrakech (hotel tuż obok placu Djemaa el-Fna) – 340km

22-10-2015-map

23.10.2015 – piątek

Uzupełniamy zapasy i kierujemy się na południe, drogą R203 w kierunku Asni i pasma gór Wysokiego Atlasu. Tuż za Asni, rozstajemy się z Przemkiem, bierze swój plecak i rusza w góry pod „Diebel Toubkal” (4167m. n.p.m.). My jedziemy dalej i po następnych 70km, na przełęczy Tizi-n-Test, na wys. 2092 m n.p.m., przecinamy to pasmo górskie. Krajobrazy to brąz zmiksowany z zielenią, góry do oglądania podały się nam z posypką, a droga miejscami wiła się agrafkami. Zjeżdżamy do Taroudant i pozostawiając z boku Agadir (nie zwiedzamy ponownie mniej ciekawych miejsc), jedziemy do miejscowości Tiznit, gdzie tuż za miastem lokujemy się na campingu (60 MAD od auta).

Marrakech > Asni > Taroudant > Agadir > Tiznit (kemping tuż za miastem) – 360km

23-10-2015-map

24.10.2015 -sobota

Dzień mozolnej jazdy na południe. Kierujemy się na wielkie nic, krajobrazy dość monotonne, pustynia skalno-pieszczysta porośnięta skromną roślinnością w postaci krzaczków. Zardzewiałe pagórki obsypane zardzewiałymi kamieniami, jest coraz bardziej sucho i sennie, ale zdarzyło się wreszcie coś, co przerwało jednostajność… mandat w wysokości 300 MAD… przekroczyliśmy prędkość o 3 km/h. Policjanci byli bezwzględni w roszczeniach i wręczyli nam papier formatu A4 z całym naszym wykroczeniem. Jedziemy prawie cały czas wzdłuż brzegu Atlantyku, gdzie ląd kończy się klifem. W towarzystwo wdaje nam się coraz więcej piasku i kontroli policji. Mnóstwo rybaków wysiaduje klify, w nadziei na złowienie ryb, ich obserwację przerywa nam dziura w ziemi, wypłukana przez ocean. W Tarfaya, dojeżdżamy do nabrzeża i zwiedzamy niegdysiejsze szczątki hiszpańskiego fortu, do którego podczas odpływu można dojść suchą stopą. Nic specjalnego, niewielka budowla na skale, ale za to fajny mecz w pobliżu. Tuż przed Laayoune (72km), w Tah przekraczamy granicę byłej Sahary Zachodniej. Obecnie obszar ten wcielony jest do Maroka, jednak sytuacja ta nie do końca jest uznawana przez całe gremium międzynarodowe. Ta dawna kolonia hiszpańska (jako Sahara Hiszpańska, wcześniej jako Hiszpańska Afryka Zachodnia), w północnej Afryce nad Oceanem Atlantyckim, to także państwo proklamowane w 1976 r. przez Front Polisario i częściowo uznane przez 50 państw. Obecnie okupowana przez Maroko, które nazywa ją Prowincją Południową. Sahara Zachodnia graniczy z Marokiem, Algierią i Mauretanią. Do dzisiaj nie zostały rozstrzygnięte spory o przynależności lub samodzielności tego terytorium, do dziś nie odbyło się zapowiadane referendum w tej sprawie. Prof. Adam Kosidło autor książki „Sahara Zachodnia. Fiasko dekolonizacji czy sukces podboju?” pisze, że świat zapomniał o Saharze Zachodniej – jedynej afrykańskiej kolonii, która nigdy nie uzyskała niepodległości, która znalazła się pod brutalną okupacją Maroka. Jej mieszkańcy znikają bez śladu, a wiatr pustynny i ruchome piaski niekiedy odsłaniają ciała zamordowanych i jak mawiają sami Saharyjczycy… to największe więzienie świata. Szesnaście lat wojny między partyzantami Frontu Polisario a wojskami marokańskimi i dwadzieścia pięć lat negocjacji nie przyniosły rozwiązania konfliktu. W jego wyniku połowa rdzennej ludności uciekła do Algierii i mieszka w obozach uchodźców, druga żyje pod marokańską okupacją. Dzieli ich zbudowany przez Marokańczyków „mur wstydu” … fortyfikacja wojskowa, od której większy jest jedynie Wielki Mur Chiński. Tymczasem organizacje międzynarodowe, powołane by bronić pokoju na świecie, zdają się cierpieć na ciężki przypadek hipokryzji i przewlekłej niemocy… marginalny obszar… wielostronny konflikt…

Tego dnia jedziemy jeszcze 110km za Laayoune, im dalej tym więcej policji i żandarmerii, zostajemy w Lemsid, obok stacji paliw „Atlas”, na parkingu i rozbijamy nasze dzisiejsze noclegowe lokum na kółkach. Wieczorny muezin, głośne wymiany zdań, praca silników starych ciężarówek i smród… to wszystkie ozdoby hałaśliwej nocy.

Małe wtrącenie odnośnie kontroli drogowych – jechałem tędy 10 lat temu na motocyklu z Dakaru i nie było żadnego problemu, teraz to istny koszmar, co chwilę jesteśmy kontrolowani przez różne służby; policję, wojsko, żandarmerię, służbę ochrony dróg – i za każdym razem to samo – po co, dokąd i dlaczego?… a jako nowość… każdemu kontrolującemu wręczamy wcześniej wydrukowane fiszki z naszymi danymi.

Tinzit > El Ouatia > Tarfaya (hiszpański fort) > Laayoune > Lemsid (spanie na stacji paliw „Atlas” – hałas i smród) – 650km

24-10-2015-map

25.10.2015 – niedziela

Noc nieprzespana. Totalny hałas trwający całą noc, przeplatał się ze smrodem padliny, cuchnących zgniłych ryb i wyziewami z „toalety”. Z uporem maniaka, nikt podczas postoju nie wygasza silników… czyżby to zaraz po muezinie, najbardziej umiłowany dźwięk dla uszu.. Zamęczeni negatywnymi bodźcami, kontynuujemy podróż na południe. Generalnie jest płasko i żółto po horyzont, suniemy jak po pasie transmisyjnym, góra cała niebieska i tylko słupy, regularnie podają sobie nitki z prądem. Z prawej strony nieprzerwanie ocean, czasem tylko rybacy rozbiją się z namiotami. Ciągle nic, nawet ocean gdzieś sobie poszedł, krzaczki coraz rzadsze, ale… posterunki coraz gęściej… jest atrakcja!… do zestawu doszło dodatkowe pytanie… jaki zawód wykonujemy w Polsce. Dojechaliśmy do miasteczka Boujdour i wreszcie jest jakieś zajęcie, wręcz akcja ratunkowa, Wojtek ze Zbyszkiem pomagają uwolnić pojazd, który ugrzązł w piasku, bo… przyjechał po piasek.

Jest stabilnie sennie, a ponieważ nie posiadamy automatycznego pilota, wykonaliśmy skręt na dziką plażę „Plage Aouzioualte”, by tam napić się kawy i popatrzeć na wraki statków. W porze obiadowej jesteśmy na wysokości Dakhli, ostatniego, najbardziej wysuniętego miasta będącego w obecnych granicach Maroka. Miasto położone jest na wysuniętym półwyspie, oddalone 42km od lądu. Jedziemy tam. Poza odmiennymi krajobrazami półwyspu Yala, wręcz przestrzennymi, a ponieważ niebo i ziemię zagarnęły dla siebie ptaki, ludzie są tam tylko epizodem. W mieście, mamy sposobność zjeść przyzwoity obiad (tajin) i zakupić warzywa. Miejsce to jest licznie odwiedzane przez emerytowanych europejczyków z Francji i Hiszpanii, w celu spędzenia tu zimowego czasu – zawitaliśmy na jeden z campingów. Ale też, jest to nieodkryty zakątek surfowego świata… taki kite-raj pośrodku niczego. Dzisiejszą podróż kończymy w osadzie C.Bir Gandouz, położonej 80km przed granicą z Mauretanią. Śpimy na parkingu przed hotelem, panuje tu względny spokój… pomimo iż w telewizorze z okiennicami zamykanymi na kłódkę… leci jakiś ważny mecz.

Lemsid > Dakhla (obiad) > C.Bir Gandouz (śpimy obok hotelu, 80km przed granicą z Mauretanią) – 710km

15-10-25-map

Dojechaliśmy prawie na południowy koniec Maroka, tak więc przyszedł czas na małe podsumowanie tego przejazdu:

Chciałabym ciut podsumować współczesne państwo Mohammeda VI z dewizą „Allah, Ojczyzna, Król”… a król?… z tytułem „Księcia Wiernych” jako zwierzchnik religijny, próbuje trzymać się Europy, choć on sam jest nowoczesnym i wykształconym człowiekiem… to mimo wszystko zawiaduje krainą analfabetów.

… miasta w mieście… plątanina wąskich zaułków, w której, aby trafić do celu, należy się zgubić… targi pachnące przyprawami… stoiska pobłyskujące od oryginalnej biżuterii… sklepiki po brzegi wypchane barwnymi skórzanymi kapciami… piramidy, ale z owoców… sproszkowane zioła, ale nie do kuchni, lecz do odpędzania złych mocy… monumentalny Wysoki Atlas z królewskim Tubkalem… garbarnie skór w średniowiecznym Fezie… pełen barów i magików plac Jemaa el-Fna w „czerwonym” Marrakeszu… mauzoleum Mohammeda V w stołecznym Rabacie… monumentalna brama Mansour w warowni Meknes… niebieskie dzielnice Chefchauene… baśniowe zamczyska na „Drodze Tysiąca Kazb”… wirtuozeria mozaik, subtelność stiuków, maestria rzeźbień w drewnie cedrowym… fascynujący świat Berberów… islamska pobożność przeplatająca się z wiarą w dżiny i magię… dywan jako zegar odmierzający czas berberyjskim kobietom… kute lampy z ażurowym kloszem… endemiczne drzewa arganowe z których powstają znane wszystkim olejki… „Dłoń Fatimy” chroniąca przed przekleństwami rzuconymi przez zawistnych… to wszystko i jeszcze wiele ponadto co napisałam… to kraina z „Baśni Tysiąca i Jednej Nocy”… miejsce niespodzianek i kontrastów… Maroko…

… Wiola…

26.10.2015 – poniedziałek

Po godzinie jazdy, gdzie ziemia wygląda jakby dostała wysypki, stajemy na granicy Maroko-Mauretania w Guerguarat. Najpierw stoimy godzinę w kolejce, potem procedury obowiązkowe trwające ponad godzinę, bajzel ciężki do ogarnięcia jednym rozumem. Nadal pomiędzy obydwoma państwami, istnieje czterokilometrowy pas ziemi niczyjej, który obecnie stał się śmietniskiem Europy… porzucone pojazdy, telewizory, komputery. Jedziemy wertepami pomiędzy hałdami śmieci… no cóż, ziemia niczyja, to i „wyrzuty” niczyje . Natomiast, to co działo się po mauretańskiej stronie, przerosło naszą, doświadczoną przecież, wyobraźnię. Dosłownie każdy chciał pieniądze i brałby ile się da! Wzięliśmy agenta do załatwienia spraw formalnych… a właściwie sam się wziął. Jak się później okazało, tylko on wiedział o której budy wejść i w jakiej kolejności… taki specjalista od zamętu w fermencie. Witał się z urzędnikami, podstawiał paszporty, zawiadywał tematami i wymieniał kwoty. Ubezpieczenie na 10 dni- 25€, odprawa auta na przejazd tranzytowy- 50€, zielony kwitek z palmami za parking- 500 MRO, za jego usługę- 5€. Najsłabszym ogniwem był punkt numer dwa, wypisany odręcznie świstek papieru tylko do wglądu, a po pieniądze przyszedł jakiś zmarnowany życiem człowiek i nic nie powiedział, tylko wyciągnął rękę po euro. Po czterech godzinach papierologii stosowanej, lżejsi o 80€, jedziemy w kierunku mauretańskiego portu Nauadhibou. Jeszcze na granicy wymieniliśmy pieniądze 1€ = 360 MRO (ugija mauretańska). Naszym celem jest przylądek Cap Blanc. Próbujemy tam dotrzeć, lecz nasze zmagania w końcu spełzły na niczym – końcowy cypel półwyspu, to obecnie wielki rejon inwestycyjny: port rudy żelaza, rafinerie, magazyny. Tak rozbudowali linię kolejową, że przestały istnieć drogi. Definitywnie nadeszła szara godzina, zostaliśmy w wydmach i należało zarządzić odwrót. Zjechaliśmy na „plażę”, skąd jest widok na zatokę i cmentarzysko starych statków rybackich, domki, śmieci i pobojowisko. Powtórnie przez portowe miasto, przebrnęliśmy na rekreacyjną część półwyspu, gdzie w „Auberge des Dauphins”, prowadzanej przez młodą Francuzkę, pozostaliśmy na nocleg (miejsce dla auta 5€)… w pakiecie tylko muchy… poza nimi, nie ma nic.

C.Bir Gandouz > granica z Mauretanią > Cap Blanc > Nauadhibou – (nocleg na plaży w Auberge des Dauphins) – 270km

15-10-26-map

27.10.2015 – wtorek

Jedziemy w kierunku stolicy Mauretanii, Nouakchott. Droga przez pustynię, prowadzi przez dużo wielkiego nic, tylko piasek przesypuje się to tu, to tam. Co po drodze? Domki-kostki, kozy, posterunki i prymitywne „stacje paliw”. Obszar linii brzegowej i przyległego Atlantyku to ogromny Park Narodowy „Parc National Du Banc d’Arguin” wpisany na listę UNESCO. Mamy zamiar się do niego dostać. Dopiero na 160 km przed Nouakchott, znajdujemy taką możliwość, są nawet jakieś drogowskazy z których wynika jedynie tyle, że zaczyna się park. Wszystko wydaje się porzucone, zaniedbanie i zapomniane dla świata. Jak jest, tak jest – jedziemy. Droga całkiem przyzwoita, gdzieś w oddali laguny z ptakami, ale jak się tam dostać? W konsekwencji dotarliśmy do samego brzegu Atlantyku, a na koniec największą atrakcją tego miejsca, okazała się być mała wioska rybacka, tuż obok Nouamghar. Spędziliśmy tam kilka przyjemnych chwil z rybakami, wypiliśmy kawę i powróciliśmy tą samą drogą do trasy.

Późnym popołudniem dotarliśmy do stalicy. Pamiętałem z mojego przejazdu motocyklowego przyjemne miejsce, jakim niegdyś była „Auberge Sahara” i tam też skierowaliśmy się na dzisiejszy popas. Cóż za rozczarowanie zaskoczyło mnie, kiedy tam dotarliśmy, tętniąca 10 lat temu podróżniczym życiem baza, świeci obecnie przygnębiającą pustką, brudem i zniszczeniem. Po kilku chwilach rozmowy, okazuje się iż mamy odpowiedź – po zamachach w 2007 i 2008r. życie turystyczne w Mauretanii zamarło i praktycznie przestało istnieć. Rozmówcy narzekają na obecny rząd i czasy jakie nastały z zachwytem patrząc na sytuację sąsiedniego Maroka. Ostatecznie zostajemy za bramą auberge, płacimy po 3000 ugija od auta i korzystamy ze śmierdzącej toalety połączonej z obskurnym prysznicem. Do much dołączyły komary mając w ofercie nowy rodzaj dengi. Ze specjalnej herbatki z pianką po mauretańsku ne skorzystaliśmy,gdyż sam nam odradzili, ze względu na zły stan wody.

Nauadhibou > N.P. Du Banc d’Arguin > Nouamghar > Nouakchott (nocleg w Auberge Sahara) – 570km

15-10-27-map

28.10.2015 – środa

Rano robimy naradę sztabową… pytanie zasadnicze brzmi: czy jedziemy do Chinguetti – historycznego miejsca istnienia niegdysiejszego centrum kultury Mauretanii, będącego na szlaku karawan idących od Egiptu do Maroka? Mamy świadomość istnienia noty MSZ o zagrożeniu w tym rejonie, oraz niepozytywne podpowiedzi postronnych, tych „wszystkowiedzących”. Zdanie Wioli było decyzyjne… jedziemy! Opuszczamy wstrętną mekkę mercedesów i mamy do pokonania ponad 500km, aby tam dotrzeć. Na trasie mijamy dwa niezbyt ciekawe miasta Akjoujt i Atar. Droga prowadzi płaskimi, pustynnymi terenami, gdzie co rusz wyłaniają się pojedyncze małe osady pasterskie, gdzie dominują kozy, osły i wielbłądy. Już przed Atar, krajobraz się zmienia i wkraczamy w góry pozbawione całkowicie roślinności, przypominające kolorem i kształtem niekiedy nasze pokopalniane hałdy. Za Atar kończy się asfalt i następne 84 km jedziemy szutrówką, tam też po kilkudziesięciu kilometrach zaczynają się prawdziwe góry, podobne do dużych ślimaków z Atlantyku, ale pozbawionych muszli, pobocza niebieskich kamieni z wzorkami i kamienne kaniony. Po wyjechaniu na płaskowyż, późnym wieczorem docieramy do kamiennego miasteczka Chinguetti.

Miasto zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO i zalicza się do największych atrakcji turystycznych Mauretanii. Dawniej było węzłem transsaharyjskich szlaków handlowych. Dziś nie przyciąga już kupców i karawan, tylko turystów zainteresowanych jego legendą. Chinguetti, miasto-biblioteka na środku pustyni, które zasypuje piasek. Samo miasto powstało w 777 r. i do XI w. rozwinęło się jako ważny ośrodek handlowy dla berberyjskiej konfederacji plemion Sanhadża. Po dwóch stuleciach upadku, miasto zostało odbudowane w XIII w. i stało się na powrót ważnym ośrodkiem handlu na trasie karawan zmierzających przez Saharę i łączących cywilizacje dorzecza Nigru ze światem śródziemnomorskim. Z północy na południe przewoziły sól, wełnę, drewno, proch, daktyle, a w drodze powrotnej zabierały kość słoniową, strusie pióra, złoto, niewolników. Te skarby trafiały do Fezu, a potem do odległej Wenecji czy Genui. Oprócz handlu w Chinguetti rozkwitała również nauka. Bezcenne dziś manuskrypty powstawały w szkołach koranicznych, albo zostawiały je karawany. Przez całe stulecia Chinguetti służyło też jako miejsce spotkań pielgrzymów z obszaru Maghrebu, zmierzających dalej do Mekki. Było niekiedy określane, jako siódme najświętsze miejsce islamu i z czasem samo stało się celem zastępczych pielgrzymek, zwłaszcza dla tych, którzy nie mogli pozwolić sobie na długą podróż na Półwysep Arabski. W okresie największego rozkwitu Chinguetti było też obok Timbuktu jednym z najważniejszych ośrodków edukacji islamskiej w Afryce Zachodniej, zaczęły powstawać islamskie szkoły, nauczające nie tylko religii, ale i astronomii, medycyny, czy też prawa.

Tyle o historii, tymczasem bierzemy przewodnika (3tys. ugija) i udajemy się na zwiedzanie miasteczka. Najciekawszym miejscem jest biblioteka i zgromadzone w kamiennych murach święte księgi. Jak je chronić? Nie było i nie jest to łatwe, gdyż księgom zagrażał nie tylko piasek. Narażone były na niszczycielskie działanie czasu, temperatury i pustynnych rabusiów. Możemy zobaczyć stare manuskrypty, miniaturowe księgi, bibliotekarz w rękawiczkach otwiera stare zwoje i księgi, objaśnia wszystko dokładnie, potem recytuje poezję… robi to wrażenie, a wszystkie te rękopisy zamykane są na klucz, coś pomiędzy szczoteczką do zębów, a szczotką do włosów… lecz zamiast włosia… są gwoździe… (wstęp 3tys.ugija). Otoczeni przez kobiety handlujące wisiorkami i dziećmi podskakującymi z radości, że ktoś wreszcie przyjechał i może coś im się dostanie i dostali długopisy… tworzymy orszak błąkający się po kamiennym miasteczku. Na koniec pojechaliśmy na wydmy i zakopaliśmy się, ależ było poruszenie, najpierw Zbyszka auto wygarnęliśmy pchając, a potem nasze za pomocą liny. Akcja zakończona i na nocleg zostajemy w przyjemnej „Auberge La Rose De Sable” (2tys. ugija od auta), której właścicielem jest nasz dzisiejszy przewodnik Cheikh. Jest czysto, schludnie, miło przebywać w takim miejscu. Na dobranoc herbatka z pianką, którą zaserwował gospodarz i to by było na tyle… jak to mawiał Jan Tadeusz Stanisławski.

Nouakchott > Akjoujt > Atar > Chinguetti (kamienne miasto, biblioteka – UNESCO) – (nocleg w Auberge la Rose de Sable) – 530km

15-10-28-map

29.10.2015 – czwartek

Rano witani świeżymi bagietkami przez właściciela, rozpoczynamy nowy dzień. No cóż musimy ta samą drogą powrócić do stalicy i kontynuować jazdę na południe, w kierunku Senegalu. W drodze powrotnej, po zjeździe z gór, postanowiliśmy przyjrzeć się bliżej niebieskim kamieniom, widzianym już wcześniej, zastanawiający widok skał pokrytych niebieską glazurą we wzorki, coś niebywałego, a to nie koniec, gdybyśmy odbili około 30 km w lewo, to zobaczylibyśmy tajemnicze „Oko Sahary”. Struktura mierzy prawie 50 km średnicy i jest doskonale widoczna z kosmosu, no właśnie… z kosmosu. Jej pochodzenie nie jest do końca wyjaśnione. Pierwotnie uważano ją za krater meteorytowy, później za niedoszły wulkan… badania trwają. Mozolnie płyniemy wielkim morzem bez wody, podziwiając upór mieszkających tu ludzi, żyjących w tak trudnym klimacie. Obecnie, ciut pomaga im nowoczesna technika.. wielkie zbiorniki wody wyglądające jak materace, pontony napełniane nią i używane dla ludzi i zwierząt.

Przejeżdżamy ponownie przez całą stolicę, koszmarne dzielnice biedy, smrodu i brudu. Wykoślawione mercedesy i inne złomowe wersje, osły z beczkami, chaos komunikacyjny, życiowy bajzel, bagietki z taczki i dzieciaki rzucające do nas kamieniami lub włażące do środka przez otwartą chwilowo szybę. W sklepach ceny co najmniej dziwne, skrojone na białasa?… czy są takie po prostu? Jeszcze tego dnia zjeżdżamy następne 100km na południe i w miasteczku Tiguent poszukujemy parkingu za bramą. Jest pięknie, nikt nie widzi problemu, abyśmy stanęli autami, spali w nich i mogli korzystać tylko z toalety, ale za jaką cenę!… w pierwszym 50€, w następnym 25€, a w trzecim zostajemy na parkingu „Auberge Mouna”. Zabawni właściciele poprzednich, prawdopodobnie są mistrzami w liczeniu kóz, ale w pieniądzach, akrobacje obliczeniowe spowodowały zwarcie i wynik wyszedł podły. W trzeciej możliwości parkingu, przeliśmy zupełnie odmienny tok rozumowania Mauretańczyka… my biali mamy płacić i to dużo, bo cóż to dla nas jest te 50€ za parking. Proponujemy więc 5€ od auta, na co właściciel parsknął śmiechem i zapytał… a co to jest 5€?, co to jest 10€? Wiec pytam, ile znaczy dla Ciebie te 5€? Odpowiedział… ja tyle płacę mojemu robotnikowi, za cały dzień pracy na budowie. Podchwytując temat, mówię mu, że ja właśnie płacę za ten parking, całym dniem pracy twojego pracownika na budowie! On uniósł się honorem i stwierdził, że takich śmieci jak te nasze 10€ za dwa auta on nie weźmie i poprosił, abyśmy byli jego gośćmi na tym parkingu. W geście rewanżu podarowałem jego synowi piłkę do nogi, który to był niezwykle zadowolony i dziękował parokrotnie, chwaląc się biało-czerwoną futbolówką. Hm… powszechna bieda, analfabetyzm, syf, brak widoków na cokolwiek, całkiem niedawno zniesione niewolnictwo… a on mówi, że 10€ to nic!...

Chinguetti > Atar > Akjoujt > Nouakchott > Tiguent (śpimy w Auberge Mouna na parkingu) – 620km

15-10-29-map

30.10.2015 – piątek

Jedziemy na granicę z Senegalem. Po beznadziejnych wspomnieniach odprawy granicznej sprzed 10 lat w Rosso, tym razem bierzemy kierunek na Diama. Po drodze wydmy, wielbłady i stanowiska z mięsem. Na 45km przed Rosso, skręcamy na zachód w nowo wybudowaną drogę do Keur Massene. Tam kończy się asfalt i kontynuujemy jazdę gruntową drogą, biegnącą po wale wzdłuż rzeki Senegal. Po 40km zmagań z trudnym szlakiem (zastygłe, głębokie koleiny, wymyte rowy i wodne przeloty) docieramy do Parku Narodowego „Parc National Du Diawling (opłata za wjazd 10€ od os.), a po następnych 10km, docieramy do granicznego punktu odpraw. Aby tradycji stało się zadość, wyciągają od nas kasę, nie dając w zamian stosownych kwitów, najpierw celnicy 10€, później pogranicznicy 10€. Jest 12.00 w południe i marudzą, że teraz mają przerwę do 15.00, a facet od szlabanu chce 500 ugija od auta. Jest problem, bo nie mamy, więc chętnie przyjął 5€. Łapówkarstwo nie znające granic, na szczęście wszystko trwa niespełna godzinę i jesteśmy na moście nad rzeką Senegal oddzielającym Mauretanię od Senegalu. Po drugiej stronie bardziej kulturalnie, choć na dobry początek, już za most jest opłata (5tys. CFA), czynności paszportowe ponownie liczą bez urzędowego kwitu, 10€ od auta. Aby nie było za przyjemnie, to następna niespodzianka – oczywiście potrzebny jest karnet CPD dla odprawienia auta, ale ten ostemplują nam dopiero w Dakarze na urzędzie celnym, teraz dostajemy jedynie kwit (2.500 CFA). Mamy tam dojechać w ciągu dwóch dni – paranoja! Przecież jutro sobota, następnie niedziela i  w Senegalu świąteczny poniedziałek, co powoduje iż urząd będzie dostępny dopiero we wtorek, czyli za cztery dni, a kwit dają na dwa i mówią, że tak jest OK. Wykupujemy ubezpieczenie na auto, na szczęście to już taki nasz odpowiednik zielonej karty, będzie ważny przez wszystkie państwa, aż do Kamerunu (80€). Wymieniamy pieniądze 1€ = 650 CFA (frank zachodnioafrykański).

Prosto z granicy jedziemy do pobliskiego Parku Narodowego „Parc National Oiseaux du Djoudj”. Usytuowany w zakolu rzeki Senegal, niedaleko granicy z Mauretanią, założony w 1971 r., a od roku 1981, wpisany jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Zatrzymują się tu liczne stada ptaków, migrujących z Europy przez Saharę. Nieco kluczymy po wałach i gruntowych drogach, aby w końcu dotrzeć do parku, gdzie wynajmujemy łódkę i płyniemy w rozlewiska rzeki Senegal (wstęp do parku 5tys.CFA od os., 10tys.CFA od auta, 4tys. CFA od os. za udział w rejsie pirogą).To jedna z największych atrakcji turystycznych Senegalu, jedno z najważniejszych ptasich siedlisk na świecie. Na 16 tys. hektarów podmokłych terenów, jezior i rozlewisk, zlatują się każdej zimy miliony ptaków z Europy, między innymi pelikany, kormorany, warzęchy, czaple białe, drzewidze, ibisy, gęsiówki egipskie, gęśce, orły bieliki i flamingi. Żyją tu też większe zwierzęta, takie jak guźce, hieny i gazele. Po zwiedzeniu parku, już wieczorem docieramy do Saint-Louis i na półwyspie rozdzielającym rzekę Senegal od Atlantyku, wynajmujemy bungalow w hotelu „Hotel Mermoz” na następne dwa dni. Standard wysoki 55€ za dzień, basen i dostęp do oceanu. Po 15 dniach i przebyciu 8200km zostajemy na mały odpoczynek. Od niepamiętnego czasu mamy internet, jest szansa napisać relację i wysłać pierwsze wiadomości z tego etapu podróży.

Tiguent > Keur Messene > Diama > granica z Senegalem na rzece Senegal > N.P. Djoudj (UNESCO) > Saint-Louis (UNESCO), (śpimy w Hotelu Mermoz, tuż przy plaży) – 300km

15-10-30-map

31.10.2015 – sobota

Dzień techniczny. Wspaniałe miejsce do odpoczynku. Ponadto to pierwszy dzień od wyjazdu bez przemieszczania się naszym pojazdem. Wreszcie mamy także czas na napisanie relacji i krótkie podsumowanie przejazdu po Mauretanii:

Sama nie wiem jak podsumować kraj, który robi wrażenie niekończącego się złomowiska, nie raz zastanawiałam się, czy jest ktoś, jakaś siła sprawcza, by poprawić co nieco… być może jest, a jeśli jest, to dlaczego nie reaguje?… tymczasem „ocean piasku” pikuje w dół… rozsypując się z wolna…

…to na tej spieczonej ziemi, karawany mozolnie sunęły z towarami… to tutaj święte słowa wciąż budzą strach… zakurzone skrypty chaos nieśpiesznie zmienia w proch… to stąd „Oko Sahary” spogląda w niebo, szukając dla siebie wytłumaczenia… a co z dziś?… co z jutrem?… państwo o profilu policyjno – żandarmeryjno – wojskowym, gdzie wszyscy kontrolują wszystkich… to tutaj na oceanie piasku, kursuje najdłuższy, regularnie jeżdżący pociąg na świecie wyładowany rudą żelaza… a cmentarzyska statków, które zechciała już tylko rdza, dzielnie trzymają się brzegu… wraki mercedesów, które ledwie powłóczą kołami lub stoją gdzieś porzucone, tam gdzie skończyła się ich moc… namioty i budy wiosek rybackich, łodzie próbują rozweselić kolorami… rudy, ryby, róże, nawet ropa się znalazła… ale jest też rozpacz… powszechna bieda, analfabetyzm i zatajone oblicze współczesnego niewolnictwa…

…Wiola…

<<<< POPRZEDNIA ————— NASTĘPNA >>>>