Dzień 16 – 26.03.2015r

Szybko minęły te trzy noce (choć i tak jak dla nas, to zbyt długo w jednym miejscu), spędzone w naszej kapadockiej bazie, jaką było „Ali’s Guest House” . Rankiem, żegnani przez gospodarzy wyjeżdżamy z Goreme. Ponieważ dzisiaj ponownie wzorcowa, słoneczna pogoda, mamy sposobność podziwiać przelatujące nad skalnymi tworami balony na ogrzane powietrze, przewożące turystów. Startują wczesnym rankiem (około 6.00), obecnie na niebie jest ich niewiele, ale ponoć w sezonie bywa, że jest ich w powietrzu kilkaset. Przyjemność ta kosztuje obecnie około 130€ od os. My robimy fotki z kolorowymi balonami w „Dolinie Miłości” i jedziemy do miejscowości Derinkuyu zwiedzić podziemne, ośmiopoziomowe miasto, sięgające w głąb ziemi na 55m. „Drinkuyu Underground City”, czy też „Derinkuyu Yeralti Sehri” (wstęp 20 lira od os.). Podziemnych miast w Kapadocji jest dużo, ale to zalicza się do najciekawszych. Niegdyś zajmowało 12 poziomów i mogło pomieścić 20 tys. mieszkańców, chroniących się przed najeźdźcami lub prześladowaniami. Pod ziemią było wszystko, co potrzebne do przeżycia nawet przez pół roku. Były tam mieszkania, spiżarnie, stajnie, studnie oraz kościoły. Po ukryciu się, wejścia blokowano ogromnymi głazami, w których wydrążono dziury… taki dzisiejszy „judasz”.Po wyjściu z podziemi, pozostało nam 600 km przejazdu pod górę Nemrut, czy też „Nemrut Dagi”, następne miejsce, które wyznaczyliśmy sobie na zwiedzenie. Opracowujemy trasę i jedziemy na wschód przez Nevsehir, Kayseri (droga nr300) do Pinarbasi. W cudownej aurze, objeżdżając rozległe miasto Kayseri, możemy przez prawie 50 km, podziwiać widok na ośnieżony szczyt wygasłego wulkanu „Erciyes Dagi” wys.3917m.n.p.m., który jest najwyższą górą w środkowej Anatolii i jest celem pieszych wycieczek, w zimie stanowi ośrodek narciarski. W Pinarbasi odbijamy na południe w drogę nr815 do Sariz, pokonując przełęcz na wysokości 1890 m n.p.m. Bajeczne panoramy w ośnieżonej wersji. Góry Taurus o tej porze roku, najbardziej kojarzą się nam z Alpami i Austrią, czy Szwajcarią niż z Turcją. Jeszcze ciekawsze widoki, przedstawiły się na trasie z Sariz do Elbistanu, gdyż jechaliśmy pośród takiej masy śniegu, na wysokości prawie 2000 m n.p.m, że po bokach drogi, wycięte na metr jego pionowe ściany, wyznaczały szlak. Po zjeździe, w Daglica, podglądamy ruiny zamku „Hurman Kalesi”. Z Elbisanu, jedziemy przez Golbasi do Adiyaman i tu po przejechaniu dzisiejszego dnia 600 km, na stacji BP, zakładamy obozowisko.

15-03-24-26a-map

Jeszcze nie skończyliśmy się rozkładać, a tu już pracownicy stacji, przychodzą z gorącą herbatą… dość często spotykamy się z tak przyjaznym zachowaniem.

…kawa czy herbata?…

… niegdyś „kahve”, była narodowym napojem Turków. Pomimo sprzeciwu islamskich duchownych, którzy znaleźli przeciwko piciu kawy… specjalny ustęp w Koranie, raczenie się tym gorzkim naparem, było w Imperium Osmańskim na porządku dziennym. Kawa dodająca wigoru, tak ciału, jak i umysłowi, zrobiła karierę jako namiastka… zakazanego przez islam alkoholu. Skoro Arabowie, pierwsi na świecie muzułmanie, pili napar z etiopskiego kawowca… to dlaczego nie mieliby skosztować go Turcy? A dziś?… kawę do imentu zdetronizowała herbata, czyli „cay”, która pełni ważną rolę w życiu towarzyskim i pija się ją wszędzie, w maleńkich szklaneczkach na porcelanowej podstawce i… świetnie komponuje się z dużą ilością cukru… koniecznie w kostkach.

15-03-24-26b-map

Dzień 17 – 27.03.2015r

Obsługa stacji od rana zapewnia nam pełny serwis, herbata, dużo herbaty, nawet chcą nam umyć auto i to wszystko kurtuazyjnie, jako gospodarze stacji. Korzystamy jedynie z tradycyjnej herbatki i jedziemy do „gwoździa” naszego dzisiejszego planu, czyli dotarcia na górę Nemrut. Z Adiyaman, jedziemy 50 km na wschód do Kahta, gdzie odbijamy w kierunku „Nemrut Dagi”. W wiosce usytuowanej u podnóża tego masywu górskiego, środkowej części gór Taurus, otrzymujemy niezadowalającą nas informację iż odwiedzenie tego miejsca nie jest niemożliwe, ze względu na zalegający śnieg i to w wydaniu… zaspy po pachy, są i takie, sięgające nawet kilku metrów, w końcu jest to miejsce usytuowane 2150m n.p.m. Nie odpuszczamy, jedziemy dokąd jest to możliwe, a dalej pójdziemy pieszo. Na nieco ponad 4 km przed końcem drogi prowadzącej pod szczyt, na wys. 1650m n. p.m., musimy pozostawić naszą Toyotę i dalej, niezbyt zaprawieni na wyprawę górską, ruszamy na szczyt. Szczęśliwym trafem, pogoda jest doskonała, więc mozolnie brniemy w śniegu, skromnie wydeptanym szlakiem na przełaj (przed nami idą trzy osoby, widzimy po śladach).

Eskapada dotarcia do wschodniego tarasu, na którym ulokowano niezwykłe kamienne posągi, zajęła nam ponad dwie godziny, teraz rozumiemy co znaczy 5km pokonane w bezkresie śniegu i różnicy poziomów 450 m. Jednak panoramy, ośmielamy się napisać 4D… na cztery świata strony z emocjami i radością z dotarcia na szczyt, dostarczyły nam coś w charakterze silnego pobudzenia pozytywnego… teraz dopiero stało się jasne, dlaczego Antioch wybrał to miejsce (najwyższe w królestwie), na budowę świątyni i miejsca swojego pochówku. U podnóża nasypu wzniesiono ołtarz, na którym znajduje się część tronów z bezgłowymi postaciami, posągi uległy uszkodzeniu na skutek trzęsienia ziemi, ale archeologowie ułożyli głowy u stóp ich prawowitych właścicieli. Zachodni taras, ze względu na dużo większy zalegający śnieg, niestety niedostępny. Powrót zajął nam nieco mniej czasu, ale i tak dopiero późnym popołudniem, zjeżdżamy z masywu i docieramy do przeprawy promowej, aby przedostać się na drugą stronę zalewu Ataturk Baraji, powstałego na rzece Furat, poprzez ustawienie tamy „Ataturk Dam”(koszt przeprawy-15 lira).

Już po zmroku docieramy na rogatki miasta Siverek i ponownie na stacji paliw, jakiejś pomniejszej tureckiej firmy, rozbijamy nasz obóz… a co z herbatką?… była… i to szybciej niż o niej pomyśleliśmy.

15-03-27-map

Dzień 18 – 28.03.2015r

Niestety rankiem przywitał nas deszcz. Jedziemy dalej na wschód w kierunku jeziora Wan, czy też „Van Golu”, położonego niedaleko granicy z Iranem. Przez Diyarbakir, Silvan aż po Baykan jedziemy w łagodnie pofałdowanym, wyżynnym terenem, gdzie wiosenna wegetacja jeszcze nie dotarła (700÷900m n.p.m.) Od północy, nieustająco w tle, towarzyszą nam ośnieżone pasma gór Taurus. Co widzimy po drodze?… ano wjechaliśmy w inny świat, skromne domki, pasterze ze swoim przybytkiem, ludność jakby bardziej muzułmańska i pojawiły się duże ilości spontanicznie lokowanych śmieci, ale jest jeszcze coś… wozy opancerzone, a co któryś pagórek stanowisko wojskowe lub baza z czołgami. To jakaś inna Turcja, niż dotąd widziana… taka lekko egipska, tylko pogoda nie pasuje i ta przydługawa jazda, staje się nieco monotonna.

15-03-28a-map

Od Baykan pniemy się w górę, aby przez Bitlis dotrzeć do Tatvan położonego na zachodnim brzegu jeziora Wan. Jezioro położone na wys. 1700m n.p.m otoczone górami, wokół śnieg i prawdziwie zimowa aura. Parujące jezioro tworzy zalegającą mgłę, która skutecznie ogranicza widoczność, jakoś tak smutno, szaro i posępnie. Jedziemy dalej wzdłuż południowego brzegu na wschód, w kierunku głównego miasta, stolicy tego okręgu, ponad półmilionowego Van (Wan). Na 50 km przed celem, docieramy do małej przystani, przed miejscowością Gevas i płyniemy na wyspę „ Akdamar” (10 lira od os.). Stoi tu wspaniały zabytek ormiańskiej architektury Kościół (pod wezwaniem Świętego Krzyża), który został zbudowany w X wieku n.e. na zlecenie króla Armenii Gagika I (wstęp 5 lira od os.). Materiałem budowlanym był różowy piaskowiec, a kopuła wznosi się na wysokość przeszło 20 metrów.

Uwagę przykuwają niecodziennie zdobione ściany zewnętrzne świątyni, z płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny biblijne ornamenty roślinne i zwierzęce. Wewnątrz zachowały się pozostałości fresków (przeważa kolor niebieski), które w porównaniu z zewnętrznymi zdobieniami, wypadają blado (dosłownie i w przenośni). A teraz legenda… do końca nie wiadomo skąd wzięła się nazwa wyspy, ale miejscowi wiążą ją z ormiańską księżniczką – Tamarą. A było to tak… księżniczka zamieszkiwała wyspę  z mnichami, kochanek przypływający z lądu do niej każdej nocy, pewnego razu stracił orientację i tonąc, krzyczał:… „Ach, Tamara” (ormiańska nazwa Achtamar). Obecna, turecka nazwa „Akdamar”, to przypadkowy zbitek słów, nie mający związku z wyspą. Pogoda nieco się poprawia i nawet delikatnie przebija się słońce. Wyprawa na wyspę oddaloną o 4 km od lądu, zajęła nam ponad dwie godziny. Już o zmroku docieramy do Van (Wan) i penetrując bazę hotelową (brak tej turystycznej), wynajmujemy pokój w „Mavi Tuana Hotel” w samym centrum miasta, (wysoki standard, 110lira ze śniadaniem).

15-03-28b-map

Dzień 19 – 29.03.2015r

Pogoda od rana dopisuje, jedziemy z centrum Wan, 6km nad brzeg jeziora Wan do którego prowadzi dwujezdniowa arteria, wprost do podnóża „Twierdzy Wan”, czy też „Van Kalesi” (wstęp 5 lira od os.) i już wspinamy się na strome wzgórze, na wysokość 1850m n.p.m. Na szczycie okolonym murami, mieści się funkcjonujący meczet i ruiny niegdysiejszej warowni. Z wzgórza roztacza się panoramiczny widok na jezioro, miasto i doszczętnie zniszczony Stary Wan (Eski Van), gdzie na zielonej równinie widać jedynie zarysy fundamentów niegdysiejszych domostw. Forteca jest najważniejszą monumentalną pamiątką po starożytnym królestwie Urartu, które od IX do VII wieku p.n.e., wywierało potężny wpływ na dzieje wschodniej Anatolii. Stanowi największy przykład architektury obronnej z tamtego okresu historii (1,5 km dł. i 100 m wys.). Następnie jedziemy na skraj jeziora, gdzie zamierzamy coś zjeść i wypić kawę. Brzegiem spacerują, nawet ćwiczą mieszkańcy miasta, tu i ówdzie robią sobie piknik, pieką rybki (są tak małe, że co tu jeść?), nawet zostaliśmy zaproszeni i grzecznie odmówiliśmy, a dlaczego?… ano wszystko to dzieje się na śmietniku (tak właśnie wygląda to miejsce), jako dodatek specjalny występuje wpadająca do jeziora rzeka „szlam” i szwendające się głodne psy. Patrząc na dwóch sympatycznych Turków, smażących ryby wyłowione z tej cuchnącej wody, w otoczeniu bezładu, stojących przy swoim starym Reno 12, gdzie urządzili sobie bar, nieco bierze nas na „zwroty”, a bezlitosny smród spowodował odwrót. Wracamy pod twierdzę, by w jej pobliżu zobaczyć coś, co jest ewenementem na skalę światową… koty Van… To rasa pod wieloma względami niezwykła, przede wszystkim są to koty, które na ogół bardzo dobrze pływają i lubią zabawy w wodzie, na uwagę zasługuje również bogaty język kota, przez co Vany bywają nazywane „gadającą” rasą… ale jest jeszcze coś… oczy, które mają w różnym kolorze, np. jedno niebieskie, a drugie bursztynowe.

Turecki Van to rasa naturalna, a zatem nie jest wynikiem krzyżowania. Koty te już od wielu wieków zamieszkiwały rejony jeziora Wan i żyły w stadach, a ponieważ jezioro stanowiło dla nich najlepsze źródło pokarmu, to wykształciły cechy pozwalające im na pływanie, nurkowanie i łowienie ryb. A dziś?… by zobaczyć tego kota, próżno szukać go po mieście, są w „kocim domu” – „Kedi Evi”. Obowiązuje całkowity zakaz wywozu tych zwierzaków poza ten rejon. Resztę dnia spędzamy w centrum, podpatrując życie mieszkańców.

img_4263

… coś o tureckich bajkach…

Tradycyjne tureckie bajki z reguły są bardzo długie i skomplikowane, a także pełne sułtanów, wezyrów, pałaców, księżniczek, haremów i tym podobnych orientalnych akcentów, które czynią je podobnymi w klimacie do arabskich “Baśni z Tysiąca i jednej nocy”. Jednak to nie o nich chciałabym dzisiaj napisać. O wiele bardziej urzekł mnie bowiem humor i swoista logika krótkich przypowieści o Nasreddinie Hocy, legendarnym ludowym filozofie z Anatolii. Co ciekawe, choć wiele źródeł wspomina imię Hodży, to wcale nie jest pewne, czy rzeczywiście kiedykolwiek on istniał.

Oto jedna z przypowieści… Hodża Nasreddin miał wspaniałego i użytecznego osła, niestety pewnego dnia zwierzę uciekło. Hodża najpierw zmartwił się, potem zaniepokoił, a w końcu zagniewał. I w gniewie w obecności wielu świadków powiedział: „zaklinam się na Brodę Proroka, jeśli to durne zwierzę do mnie powróci, to wystawię je natychmiast na targu na sprzedaż za jednego denara! Po jakimś czasie osiołek wrócił. Świadkowie zaczęli się zatem dopominać o obiecaną sprzedaż za jednego denara. Żal się Hodży zrobiło z osiołkiem rozstawać, zatem dumał cała noc, jak wybrnąć z tej sytuacji. Następnego rana wziął osiołka oraz klatkę ze starym kocurem i poszedł na targ. Stanął pośrodku i zaczyna tak krzyczeć: „osioł, piękny osioł na sprzedaż za jednego jedynego denara!… a przy okazji do sprzedania jest również kot za tysiąc denarów! Niestety, nie sprzedaję owych stworzeń osobno!”.

Dzień 20 – 30.03.2015r

Po nocnych opadach i porannym śniadaniu, a miasto Wan słynie z wykwintnych śniadań, co potwierdzamy, ruszamy na północ do Dogubayazit. Pokonujemy dystans 190 km dzielących nas od tego miasta i przełącz ulokowaną na 2605m n.p.m. Na trasie jeszcze sporo przed przełęczą spotykamy parę: Turczynkę Gokben i Francuza Nicolasa, jadących wokół świata na specyficznych rowerach poziomych – www.frogsonwheeis . Wieje, leje, tylko 2ºC, w momencie rozstania pada śnieg, nieco im współczujemy, bo to trudne wyzwanie. Jedziemy górzystymi terenami, mijane domki są niezwykle skromne, dominuje niebieska folia, a służy przede wszystkim do uszczelniania przeciekajacych, prymitywnych dachów i przykrywania opału, czyli… formacji ze zwierzęcych kup. Natomiast miasto ulokowane u podnóża wielkiego i legendarnego „Agri Dagi” („Ararat”), gdzie wg legendy osiąść miała arka Noego, jest świetną bazą wypadową do jego zdobycia. Już od pewnego czasu jest to możliwe, jedynie od czerwca do września, lecz nadal potrzeba oficjalnego pozwolenia z tureckiego Ministerstwa Turystyki, a wyprawa trwa 5÷6 dni. Natomiast my, jedziemy 7 km za miasto, w góry, na przeciwległą stronę od „Araratu”, pod pałac „Ishak Pasa Sarayi”. Niestety jest zamknięty, z daleka robił niesamowite wrażenie, niestety z bliska czar prysł, ktoś go totalnie popsuł (remont), dodając zadaszenia z plastiku i szkła.

Pogoda niestety niespecjalna, ze wspaniałych widoków, zostały tylko widoki. Opuszczamy miasto i jedziemy następne 190 km na północ do miejscowości Kars. Od Tuzluca następna zmiana, wojsko pojawiło się już nie tylko przy, lecz na drodze (mundurowa atmosfera się zagęszcza). Po drodze, wiedzeni drogowskazem, próbujemy dotrzeć pod ormiański kościół „Kilitasi”, niestety po 4 km, grzęznąc w błocie i pozbawieni dalszej informacji, co do wybrania odpowiedniej drogi (totalna pustka), musimy odpuścić. O zmroku docieramy do miasta i przy stacji paliw rozbijamy obóz.

Na stacji odbywa się lokalna nasiadówka, oczywiście nie zapomnieli nas zaprosić na herbatkę, zasiedliśmy wokół stolika i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie problem z porozumieniem się. My nie znamy tureckiego, oni nie znają angielskiego, ale cóż tam, szef stacji przyniósł iPhone’a i już po drugiej herbacie… przywitaliśmy się. Tak sobie pomyśleliśmy… jeszcze jakieś osiem herbat… i się zapoznamy.

15-03-30-map

…a co do góry „Ararat” („Góra Bólu”, „Góra Ognia”, czy też „Góra Noego”), masyw wulkaniczny, leżący w samym sercu Wyżyny Armeńskiej, między jeziorami „Wan” i „Sewan”, na terytorium Turcji, 32 km od granicy z Armenią i 16 km od granicy z Iranem. Masyw górski zajmuje powierzchnię ok. 1000 km² i składa się z dwóch szczytów: „Wielkiego Araratu” – 5137 m n.p.m. i „Małego Araratu” 3925 m n.p.m. Na obydwu wierzchołkach zalegają lodowce. Góra budząca trwogę u pobożnych Ormian, utrzymujących… że „Araratu” nie można zdobyć, była obiektem kilku wypraw poszukiwawczych, mających na celu odnalezienie szczątków arki. Zauważony przez tureckiego pilota (lata 80 XX w.) rzekomy zarys kadłuba, okazał się być skałą, w istocie przypominającą statek, co więcej, o podobnych wymiarach,, jakie podano w „Księdze Rodzaju”. Góra nadal rozpala wyobraźnię, poszukiwaczy „zaginionej arki” było wielu, nawet znany wszystkim, słynny „archeolog” Dr Indiana Jones ;-) kiedyś zapytany… wiesz, co to jest Arka?… usłyszał… to nadajnik… radio… przez które można rozmawiać z Bogiem… hm… a może to tylko pogoń za reliktami historii?

Dzień 21 – 31.03.2015r

Noc bardzo zimna, tylko 2ºC, wszak jesteśmy na wys. 1750m n.p.m. Jednak ranek ciut słońcem zachęca. Jedziemy od Kars 42km na wschód, na samą granicę z Armenią, aby po tureckiej stronie, zwiedzić niegdysiejszą stolicę Armenii, Ani (wstęp 8 lira od os). Majestatyczne ruiny świetnego średniowiecznego miasta, położonego na żyznych terenach w kształcie trójkąta, ograniczonego z dwóch stron głębokimi wąwozami, których dnem płyną z jednej strony rzeka Arpa Cay, z drugiej rzeczka Alaca Suyu. Miasto obdarzone potężnymi murami rozciąga się na olbrzymiej powierzchni i było niegdyś zamieszkane przez ponad sto tysięcy ludzi. Jego kulturowa potęga w średniowieczu była tak znacząca, że z powodzeniem mogło rywalizować z takimi metropoliami jak Konstantynopol czy Bagdad. Ani jako główne miasto ormiańskiego państwa, sprawowało kontrolę nad handlem w regionie oraz było stolicą ortodoksyjnego Kościoła Ormian. Nazywane było miastem czterdziestu bram lub miastem 1001 kościołów. W jego obrębie mieszkało 12 biskupów, 40 mnichów i 500 księży. Stawiano tu olbrzymie świątynie i pisano księgi. Ani rosło w siłę, lecz czasy jego świetności nie trwały długo, a historia brutalnie potraktowała metropolię. W XI w. gruziński król Gagik II napadł i złupił miasto, które następnie trafiło kolejno pod panowanie Bizancjum, Seldżuków i Mongołów, a ostatecznego dzieła zniszczenia dokonało trzęsienie ziemi w 1319 r. po czym na długie lata popadło w zapomnienie. Dla świata dawną stolicę Ormian odkryli ponownie rosyjscy archeologowie, kiedy w II połowie XIX stulecia Ani znalazło się w granicach rosyjskiego imperium. Można by przypuszczać, że wszyscy słyszeliśmy o Ani wiele razy, że powinniśmy uczyć się o nim w szkole na lekcjach historii, to w końcu jedno z najistotniejszych chrześcijańskich miast średniowiecza. Nic takiego!… przynajmniej my dowiedzieliśmy się o Ani dopiero tutaj. Cóż, jest ku temu powód. W Ani od kilkuset lat nie mieszkała żywa dusza. Jedziemy, minęliśmy może trzy samochody i kilka traktorów. Mijana wioska jest uwsteczniona, zgodnie z charakterem zbiegłych czasów. Każdy pokonany kilometr oddalał nas od współczesności i przybliżał do wieków średnich… minęliśmy po drodze mongolskie hordy, gruzińskie szyki królowej Tamary i Seldżuckich Turków… dotarliśmy w głąb złotych wieków Ormian… spojrzeliśmy na ich potęgę… na usytuowanie miasta… klasztor na górskim półwyspie i olbrzymią katedrę… na cytadeli powitał nas król Gagik… i co?… i wyrósł przed nami meczet… wszystko rozsypało się jak proch na wietrze… Ani zostało miastem duchów… metaforą całej Armenii. Najwięcej Ormian uciekło z niego już w XIV w. Później przyszły czasy osiedlenia się tu Turków, ale było to już raczej niewielkie miasteczko i na nie zresztą przyszła pora. W XVIII w. dotarły tu wędrowne klany Kurdów i zamordowały większość mieszkańców. Ani umarło. Martwe pozostaje.

Teraz dobitnie czujemy, dlaczego do tej pory Armenia nie nawiązała stosunków dyplomatycznych z Turcją, przecież to tak jakby Kraków, był obecnie w granicach państwa rosyjskiego, a jeszcze do tego ich święta góra „ Ararat”, która znajduje się na terenie Turcji. Spędzamy w tym niezwykłym i zarazem magicznym miejscu całe do południa, jest tu niezwykle cicho i tylko śpiew ptaków wypełnia tę pustkę.

Wracamy do Kars i dalej kierujemy się na płn-zach. w kierunku Morza Czarnego. Jedziemy przez Ardahan, Artwin, gdzie pomiędzy tymi miastami pokonujemy przełęcz na wys 2470m n.p.m z typowo zimową alpejską aurą, a zaspy sięgają prawie 4m wysokości. Ostatnie 120km, aż do nadmorskiego Hope, jedziemy wzdłuż zbiorników wodnych powstałych przez zagrodzenie tamami rzeki Coruh Nehri. Są to wielkie inwestycje energetyczne Turcji ostatniego okresu. Generalnie Turcja jako całość, obserwując z drogi, podjęła wiele trudnych i finansowo kosztownych przedsięwzięć, to zadziwiający kraj, w którym tak wiele zrobiono w zakresie urbanizacji miast, budowy dróg i ogólnego pozytywnego wrażenia w zmierzaniu ku Unii Europejskiej. Po dotarciu do Hope, szukamy miejsca na nasz obóz i tuż za miastem, na wyjeździe w kierunku Batumi, znajdujemy takowe, na parkingu dla ciężarówek, dosłownie 5m od brzegu Morza Czarnego. Wreszcie mamy przyzwoitą temperaturę 15ºC, a dzisiaj nawet po raz pierwszy na trasie, po zjeździe z gór dobiła do 20ºC. Na dobranoc, ostatni raz pijemy tureckie piwo „Efes”.

15-03-31-map

…podsumowanie…

… nie sposób napisać o Turcji w kilku zdaniach… to niczym wyprawa do źródeł cywilizacji europejskiej… mitycznej Troi, Efezu czy Konstantynopola, czasów Grecji, Persji, Rzymu i Bizancjum oraz od wschodniej strony sięgająca terenów średniowiecznej, wielkiej Armenii. To spotkanie z orientem, tym od sułtanów, haremów, tym od kopuł i minaretów, jak i tym zwyczajnym bazarowym. To też kebap, kofte, pide, baklava, chałwa, lokum i herbata, bo kawy „po turecku” napijemy się wszędzie, ale nie w Turcji. To dywany, wyroby skórzane, z miedzi, „oko proroka”, kolorowe lampy, ceramika, gra planszowa „tavla” czy też ozdobna fajka wodna „nargile”. Lecz jest coś, co nas Polaków szczególnie dotyczy, z jednej strony to niesamowicie dalekie sąsiedztwo, z drugiej, jakże bliskie wspomnienia wspólnych dziejów. Chciałabym napisać coś, co będzie oczywiście wielkim skrótem myślowym, ale pomysł z dywanem wydał mi się najlepszy.

… latający dywan… szklane oko i kapelusz panamski…

… pierwszymi co w zamyśle mieli tkanie dywanu byli Hetyci, oj uprzędli oni potężny kawał kobierca… tymczasem Frygowie i Lidyjczycy, postanowili dodać coś od siebie, swój własny motyw zdobniczy… jeszcze kilka barbarzyńskich akcentów doprzędli Persowie, ale kres ich wyplotów położył wielki zdobywca Aleksander… jego marzenia o ogromnym dywanie, łączącym dziewiarstwo Hellady i wschodu spełniłyby się, gdyby nie… i mam trzy warianty do wyboru, alkohol, strychnina lub trująca bakteria z wód Styksu… dywan wciąż podlegał wyplataniu, hellenistyczne wzory popruły się, powstawał zarys nowych spod znaku „pax romana”… lecz stylistyka wykonania sprowadziła dekadencję, co spowodowało nieoczekiwany zwrot w splocie… inwazja islamskiego sztrykowania, gdzie głównym projektantem, tak metamorfozy jak i ornamentyki dywanu… był znany wizjoner Mahomet… po wielu niekorzystnych sekwencjach układania właściwego wzoru, a to tkanie „krzyżowe”, a to splot seldżucki, do przędzenia zabrali się Osmanowie… dywan zaczął rozrastać się, piękniał splotem złotych nici i coraz większych motywów dekoracyjnych… to już był niemalże szczyt potęgi rękodzielnictwa, gdzie wielkość i różnorodność, zespolona była jednym grubym sznurkiem wiary… i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie twórcza robocizna pewnego wspaniałego sułtana Sulejmana, który podciągnął dywan aż pod Wiedeń… oj wiele się działo wtedy na dywanie, kłębiła się dzianina aż nitki się poplątały… i w tym właśnie czasie, na odsiecz kiepskiemu projektowi wzornictwa, przybył nie kto inny, jak król Jan z „Lechistanu” i nakazał żwawo zawijać się dywanowi, byle jak najdalej … w poszarpanym kobiercu wpleciono kilka reformatorskich motywów, ale późniejszy konflikt z proponowaną stylistyką rosyjską, pogłębił spadek wartości i jakości arrasu… po pierwszej wielkiej wojnie, upodobania w stosunku do kilimów germańskich, niemalże doprowadziły do roztargania i podzielenia dywanu, ale do akcji wkroczył wojskowy Kemal, gdzie po wielu zmaganiach pozbył się chętnych na kawałek gobelinu i nadał nazwę dywanowi… turecki… gdzie jako pierwszy, dzierżawił i kierował radykalnymi przekształceniami w programie odnowienia dywanu, między innymi wyprania go w liberalnym proszku oraz separacji wplecionego sznura wiary od nowoczesnych laickich wzorków… tkane z mozołem tradycyjne szyki, nie popierały zmian w dziewiarstwie… pomimo wszystko Kemal „panamski kapelusz”, twardą ręką tworzył to co założył, lecz kres temu położyły używki… a bez niego, w czasie drugiej wielkiej wojny, lawirujący dywan na czas opowiedział się przeciwko kobiercom germańskim… w późniejszym już czasie, wprowadzono kilim na salony NATO, a kolejne pucze wojskowe i trzęsienia na dywanie, odbiły się na kondycji i wizerunku gobelinu… tymczasem negocjacje w sprawie członkostwa na parkiecie w Unii Europejskiej, to skomplikowane zagadnienie, ponieważ jest wiele przeszkód, jedna z nich to problem kurdyjskich złowrogo prezentujących się wzorów, zupełnie nie współgrających z resztą utkanej przestrzeni… deportowany i tłumiony splot, represje i brutalne postępowanie dzierżawcy dywanu, prowokowało do ekstremalnych w charakterze inicjatyw wzornictwa… jeszcze jeden zaprzeszły i nieludzki, szydełkowany z premedytacją motyw, kładzie się cieniem na arrasie i nic tu nie pomoże szklane „oko proroka”, nie odpędzi złych spojrzeń świata… bo idzie tu o usunięcie wskutek egzekucji, bądź też świadomych poczynań zsyłki ormiańskich splotów, by zaginęły bez wieści… a jak dziś ma się turecki dywan?… na zachodzie wzornictwo jakby europejskie, choć wiele w nim ornamentów konserwatywnych, ale gdy spojrzy się na wschodnią stronę gobelinu, to niepisane prawa tkania i prowincjonalna mentalność w tworzeniu rękodzielnictwa… objawi nam kwintesencję islamskich możliwości w głębokim postrzeganiu twórczości…

…Wiola…

Wiola ujęła w ramach splotu „latającego dywanu” wszelkie aspekty historycznych dziejówdotyczących tego 0bszaru. Ja, patrząc tylko nieco wstecz, kiedy 11lat temu wracając na motocyklu z Armenii, przemierzałem ten kraj północnymi terenami, przyległymi do Morza Czarnego, mam obecnie obraz prawie całej Turcji XXIw. Jednak ta Turcja sprzed lat, to nie to samo państwo. Widzę w tym kraju geometryczny postęp gospodarczy, a co za tym idzie, zdecydowaną poprawę standardu życia przeciętnego Turka. Ponadto widać w tym kraju działalność służb publicznych, czuwających nad wszelako pojętą organizacją życia państwa, zarówno w sferze bezpieczeństwa, jak i wszelkich dziedzin, które tworzą obraz uregulowanego porządku. My, w naszym kraju mamy problem z 20km drogi z Nowego Targu do Zakopanego, tu praktycznie przejeżdżając przez całą Turcję, przemieszczaliśmy się wyłącznie dwupasmowymi drogami. Byliśmy zaskoczeni, kiedy drugorzędne drogi w wysokich górach, były utrzymane również w tym standardzie. Są oczywiście duże różnice w jakości życia zachodniej Turcji, tej bogatszej, w stosunku do wschodu, ale to jest normalne i występuje w każdym kraju, są tzw. rejony oraz kresy „B”. Jeszcze jeden aspekt jest warty podkreślenia, to niebywała gościnność i przyjacielskość oraz bezpieczeństwo bycia w tym kraju. Mamy wiele niezbyt miłych wspomnień z bytności w krajach arabskich, gdzie przebywaliśmy wśród wyznawców islamu, tu chylimy czoła – okazuje się, że wszystko zależy od ludzi.

Na koniec jeszcze nasza uwaga – winietę na przejazd autostradami należy wykupić, ale tę o najmniejszym nominale – 35lira, gdyż w centralnej Turcji autostrady są bezpłatne, my wykorzystaliśmy jedynie ok. 15lira z wykupionych 100lira (jak już wcześniej pisaliśmy tak nam przy zakupie doradzono).

…Wojtek…

15-03-15-31-turcja-trasa

Dzień 22-01.04.2015r

Jedziemy dwadzieścia km na granicę turecko-gruzińską. Odprawa po obu stronach w eleganckich obiektach i w światowym stylu, z marszu i bez wysiadania z auta. Wymiana pieniędzy i tankowanie. Jeden gruziński GEL – lari to ok. 1,76zł – 1€ = 2.37lari, za jeden litr oleju napędowego płacimy 1,67lari – wreszcie w porównaniu z Turcją, mamy niską cenę paliwa, ok.2,95zł za litr. Praktycznie już po kilku kilometrach od przejścia, zaczyna się miasto Batumi, stolica Adżarii. Na rogatkach miasta zwiedzamy twierdzę „Gonio-Apsaros Museum Reserve” (wstęp 3 lari od os.). Dzisiejsze Gonio to niegdysiejsze starożytne miasto Apsaruntos, założone jeszcze przez Greków. Największą atrakcją są ruiny rzymsko-bizantyjskiej twierdzy z I w. Warownię zbudowano na planie prostokąta, zaś jej mury wzmacnia 18 baszt. Twierdza Gonio pełniła swoją militarna rolę aż do czasów nowożytnych. Od XVI do drugiej połowy XIX wieku stacjonował tu turecki garnizon. W czasach ZSSR pracowała tu polska misja archeologiczna. Natomiast, tak naprawdę z twierdzy pozostały w całości jedynie okazałe mury obronne i fragmenty wież, jest też skromne muzeum do wglądu, generalnie nic nazbyt interesującego. Jedziemy do centrum miasta, a ponieważ byliśmy tu trzy lata temu na motocyklu, to oczom naszym ukazują się niesamowite przemiany, nowe drapacze chmur, bulwar, nowatorskie pomysły urozmaicające serce miasta, elegancko zaprojektowane i doskonale wkomponowane w całość, wykonane z rozmachem i niebywałą dokładnością – nieco przypomina nowe inwestycje urbanistyczne Baku w Azerbejdżanie.

Zatrzymujemy się tuż obok teatru, gdzie złote zdobienia wręcz rażą słoneczną żółcią. Od razu jak tylko wysiedliśmy z auta, mamy w propozycji miejsce parkingowe i nocleg w przyległym posowieckim bloku. Płacimy za wynajem dwupokojowego mieszkania z przyzwoitym wyposażeniem 50lari za dobę i już mamy lokum na następne dwa dni. Ponieważ jest doskonała pogoda, resztę dnia spędzamy na włóczędze po mieście, podziwiając nowe urbanistyczne inwestycje. Osobną i dość istotną rzeczą, są dla nas miejscowe kulinaria, których nie omieszkaliśmy posmakować. Wiedzeni podpowiedzią uprzejmych mieszkańców Batumi, dotarliśmy do typowo adżarskiej knajpki „Restaurant Shemoikhede”, gdzie degustowaliśmy wspaniałe pierożki chinkali (rosół z mięsem w cieście), gruziński kebab (baranina) oraz różne formy chaczapuri (serowy chleb). Wieczorem, towarzystwo gruzińskiego białego wina „Askaneli”, wspomagało nas w układaniu się do snu.

Dzień 23 – 02.042015r

Ponieważ mamy lokum w doskonałej lokalizacji, postanawiamy dzień przeznaczyć na spacery po Batumi, a jest na to dobry czas, gdyż jest jeszcze przed sezonem, wszędzie cisza i spokój, czuć przyjemną atmosferę miasta. Wjechaliśmy do Gruzji (Sakartwelo), więc warto pokusić się o skromną informację na temat tego kraju. Historia terenów na których leży obecna Gruzja sięga II tysiąclecia p.n.e., gdy wybrzeże Gruzji znane było starożytnym Grekom pod nazwą Kolchida, zaś wschodnie górzyste obszary – Iberia. W 66 p.n.e. obszar ten został podbity przez Pompejusza i włączony do Imperium Rzymskiego. W 337 nawrócony przez św. Nino król Mirian III, przyjął chrześcijaństwo jako religię państwową. W ten sposób Gruzja stała się drugim na świecie, po Armenii, państwem chrześcijańskim. Szczyt potęgi Gruzja osiągnęła za panowania króla Dawida IV Budowniczego, a czas zwany „złotym wiekiem” za królowej Tamary, jego prawnuczki. Wówczas granice państwa rozszerzyły się jeszcze bardziej. Nieco upraszczając, można powiedzieć, że ówczesna Gruzja rozciągała się „od morza do morza”(od Czarnego do Kaspijskiego). Trudno byłoby nam opisać tutaj, całą burzliwą historię tego państwa, powrócimy więc do chwili obecnej. Po uzyskaniu niepodległości w związku z rozpadem ZSRR, wolna Gruzja jest nadal krajem biednym, jak na standardy europejskie, jednak rząd usiłuje wyplenić korupcję i prowadzi reformy gospodarcze przy wsparciu MFW i Banku Światowego. Rząd zdołał przywrócić kontrolę nad zbuntowaną niegdyś prowincją Adżarii (właśnie jesteśmy obecnie w jej stolicy Batumi), jednak Abchazja i Południowa Osetia, nadal znajdują się de facto pod kontrolą Rosji i separatystów, stanowiąc państwa nieuznawane, a 230 tys. uchodźców nie może powrócić do swoich domów, mieszkając w specjalnie stworzonych osiedlach (gęste rzędy jednakowych domków), na utrzymaniu państwa gruzińskiego.

Dzień 24 – 03.04.2015r

Rankiem, wyjeżdżamy z miasta na północ wzdłuż brzegu Morza Czarnego, po drodze odwiedzając „Batumi Botanical Garden” (wstęp do ogrodu 8 laro od os.). Przyjemny, relaksujący spacer po stromych, morskich zboczach, porośniętych wszelaką roślinnością śródziemnomorską, jak również japońską i innych odległych rejonów o podobnym wilgotnym klimacie. Jeśli idzie o kwiaty, zdecydowana większość to kamelie japońskie.

Jedziemy dalej, 20km przed Poti odbijamy na wschód, w głąb kraju i jedziemy do drugiego co do wielkości miasta Gruzji, Kutaisi. Będąc niegdyś dwukrotnie w Gruzji na motocyklu, jakoś tak pomijaliśmy ten rejon, jest więc okazja, by poszerzyć wiedzę na temat stolicy antycznej Kolchidy, jak i jej okolic. Zwiedzamy, położoną na wzgórzu dominującym nad miastem „Katedrę Bagrati”. To symbol miasta, należący do najwspanialszych zabytków kultury gruzińskiej „złotego wieku”. Choć od kilkuset lat świątynia była ruiną, to po mozolnej odbudowie i renowacji, nadal zadziwia swym rozmachem, formą i wspaniałymi zdobieniami (obiekt wpisany na listę UNESCO). Natomiast nieco na północ od miasta (ok.25km) zwiedzamy pięknie położony, w zakolu rzeki Rioni „Monastyr Motsameta”, starożytny klasztor, przebudowany w XIX w. Przyciąga wiernych, ponieważ trzykrotne przejście pod łukiem z relikwiami… ma skutkować spełnieniem życzeń… na wszelki wypadek, pochodziliśmy tam i z powrotem, by choć jedno się spełniło.

Podjechaliśmy do „Zespołu Klasztornego Gelati”, został ufundowany w 1106r. przez króla Dawida IV Budowniczego. Legenda mówi, że król osobiście brał udział w jego budowie, a po śmierci został tu pochowany. Przez długi czas był jednym z głównych kulturalnych i intelektualnych ośrodków w Gruzji. Znajdowała się w nim „Akademia Gelati”, która skupiała największych gruzińskich naukowców, teologów i filozofów. Z powodu rozległej i wszechstronnej działalności, współcześni jej ludzie nazywali ją „nową Grecją” lub „drugim Athos”. Do dzisiejszych czasów w monastyrze przetrwało wiele fresków i manuskryptów pochodzących z XII-XVII w. W 1994 „Monastyr Gelati” został, razem z „Katedrą Bagrati’ w Kutaisi, wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wracamy na główną trasę w kierunku Tbilisi i 17 km za Zestaponi, odwiedzamy położony opodal drogi „Ubisa Monastyr”. Jest to klasztor założony w IX w. przez św. Grzegorza z Khandzta z czteropiętrową wieżą. Zachował się tu unikalny cykl fresków z końca XIV.

Dzisiejszy przejazd kończymy w najsłynniejszym uzdrowisku Gruzji, Borjomi (Bordżomi), położonej 30 km na południe od Khashuri. Miejsce to, jak i położony obok największy obszar chroniony Europy „Borjomi Kharagauli”, najbardziej znane są z występujących tu endemicznych gatunków fauny i flory oraz wód. I do tych właśnie wód, ściągali członkowie rodziny carskiej, a także elita intelektualna. Za czasów kiedy było „wizytówką” Kraju Rad, było dobrze utrzymane, znane i modne, dziś nieco podupadłe. Ciut o wodzie „Borjomi”… jest pochodzenia wulkanicznego, której wiek oceniany jest na ponad 1500 lat. Na powierzchnię ziemi, wypychana jest przez dwutlenek węgla naturalnie zgromadzony w pokładach wodonośnych, znajdujących się na głębokości 8-10 km. W odróżnieniu od innych wód mineralnych o znacznej zawartości wodorowęglanu sodu, woda „Borjomi”nie stygnie pod ziemią i wypływając na powierzchnię, utrzymuje temperaturę w zakresie od 38 do 41°С, po drodze wzbogacając swój skład o sole 60 różnych minerałów, znajdujących się w skałach gór „Kaukazu”. Światową sławę zdobyła swym wyjątkowym składem i jedynym w swoim rodzaju, bogatym smakiem. Przeprowadzono wiele badań nad składem wody „Borjomi” oraz jej dobroczynnym wpływem na organizm ludzki. Dietetycy i gastroenterolodzy w Gruzji, na Ukrainie i krajach bałtyckich, zalecają wprowadzenie wody „Borjomi” jako stałego elementu diety (leczy choroby układu pokarmowego i dróg żółciowych). Wydobywana od 1890r., jest obecnie eksportowana do 33 krajów świata, również do Polski (kupujemy ją w „Auchan”). Po objechaniu niewielkiego uzdrowiska, lokujemy się w jego starej, zabytkowej części i rozbijamy bazę „Toyota Inn”, tuż obok starego dworca kolejowego, obecnie mieszczącego dwie restauracje. A co dziś widzieliśmy z drogi?… domy w kolorze wszystkich odcieni popielatego, ołowianego, myszatego z domieszką rdzawego. Zatrzymaliśmy się w ciągu maleńkich piekarenek, usytuowanych przy drodze, by zjeść ręcznie robionego chleba „shoti” (szoti), aromatyczny, gorący i bez polepszaczy. Aby upiec taki chleb, trzeba się trochę pogimnastykować. Do gorącego pieca „tone”, należy wręcz „zanurkować” i równomiernie poprzyklejać bochenki do ścian (cena 2 lari sztuka, warto!). Co jeszcze?… mnóstwo nowych, eleganckich, mieniących się czterema kolorami, krzykliwie gadających, wręcz nie harmonizujących z otoczeniem… samochodów policyjnych!…

Dzień 25 – 04.04.2015r

Cisza, spokój, otwieramy zasłony okna, parzymy, a wokół biało, pada śnieg i jest 2°C. No cóż, w tej zimowej scenerii, przyszło nam pójść do wód. Odbyliśmy jeszcze w tym mieście, na jego południowych rogatkach, nieudaną próbę zwiedzenia Pałacu Romanowów, carskiej letniej rezydencji . Został zbudowany na brzegu rzeki Mtkvari (Kura) jako letni dwór Wielkiego Księcia Mikołaja Michajłowicza. W sowieckich czasach, rezydencja Likani przeszła w ręce majątku państwa i była odwiedzana przez kluczowych przywódców sowieckich, w tym Józefa Stalina. Obecnie służy jako oficjalna siedziba prezydenta Gruzji (od 2004)., zamknięta dla zwiedzających, oddalona od drogi i niedostępna dla „oka”. Po drodze… zabiedzone domki, zmontowane z wszystkiego co wpadnie w ręce. Na 70 km przed Tbilisi, zwarte wioski dla uchodźców, żółte domeczki, gdzie nie ma pracy, rośnie poczucie beznadziei, przestępczość i agresja. Niby to było rozwiązanie tymczasowe, ale z czasem ludzie o nich zapominają, pomocy płynie coraz mniej i często pozostawiani są sami sobie. Do Gori (to tutaj urodził się „Stalin”, jest tu jego pomnik i muzeum) nie jedziemy, gdyż byliśmy tam 3 lata temu, co jest zawarte w relacji z podróży „Azja Centralna”. Prócz reliktów przeszłości, nowoczesnych radiowozów i służb ochrony… pada deszcz.

Na 17 km przed miastem, odwiedzamy jeszcze dawną stolicę Gruzji i jej kompleks klasztorny w Mtskheta (Mccheta ). Położone u zbiegu rzek Aragvi i Kura. Miasto Mccheta jest jednym z najstarszych nieprzerwanie zamieszkanych miast na świecie. Ze względu na swoje historyczne znaczenie i zabytki została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jako miejsce przyjęcia chrześcijaństwa i najbardziej tętniący życiem ośrodek chrześcijaństwa w Gruzji , Mccheta została uznana za „Święte Miasto” dla Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego. Istniejąca w Mcchecie Katedra „Sweti Cchoweli”, wybudowana w XI w jest jednym z najcenniejszych zabytków. Byliśmy tutaj trzy lata temu, ale była w remoncie, ktoś musi odebrać prace renowacyjne. Czego należy bezwzględnie spróbować?… „gruzińskich snickersów”… to powszechnie sprzedawane, przypominające kiełbaski, albo coś pomiędzy świeczką a batonem „czurczchele”, są to orzechy włoskie i laskowe nawleczone na nitkę i obtoczone masą zgęstniałego soku z winogron, mąki i cukru, następnie wysuszone na słońcu. Kolory ich są różne, jak dla mnie smaczne i nie ma co się zniechęcać, że gryziemy coś w rodzaju kauczuku; -)

Dzień kończymy w Tbilisi, a na nocleg zostajemy w samym starym centrum, tuż obok „carskich bani”… starych łaźni siarkowych. Wynajmujemy jednopokojowy apartament z wszelakimi wygodami za 70lari za dzień – ok.30$ USD.

15-04-02-04-map_0

Dzień 26 – 05.04.2015

Od rana zwiedzamy stolicę Gruzji, Tbilisi. Będąc tu trzy lata temu przejazdem na motocyklu w podróży nad Bajkał, tylko pobieżnie spojrzeliśmy na miasto, teraz mamy okazję go zwiedzić kompleksowo. Nie będziemy wymieniać i opisywać wszystkich obiektów, chcieliśmy zdjeciami oddać atmosferę i klimat tego miejsca, tym bardziej iż pogodę mamy wzorcową, a i dzisiejsza niedziela, będąca w gruzińskim kościele prawosławnym, na tydzień przed Wielkanocą, swoistym świętem, gdzie poświęca się różnego typu ręcznie przygotowane stroiki.

Obeszliśmy w 9 godzin całe nowe i stare centrum, skromnie jakieś 15 km, a na zakończenie wjechaliśmy kolejką gondolową (wybudowana w 2012 r.) z „Rike”(miejsce wypoczynku), na przyległe do starego miasta wzgórze z okazałymi ruinami „Twierdzy Narikala” oraz potężnym, metalowym monumentem kobiety z mieczem, stałym symbolem wszystkich stolic byłego ZSRR, „Kartlis Deda” (strażniczka Tbilisi i Gruzji). Na piechotę schodzimy ze wzgórza i kończymy przygodę ze zwiedzaniem stolicy Gruzji.

Przyszedł czas na relaks. Jeszcze wczoraj w przyległej do naszego zakwaterowania, orientalnej, siarkowej łaźni, zamówiliśmy sobie godzinny seans z wodą termalną o temp 45ºC. Najskromniejsza wersja z pokoikiem biesiadnym i pomieszczeniem właściwej „bani” z małym basenem to wydatek rzędu 45lari, jeśli doliczyć ręczniki i prześcieradła, to o 6 lari więcej. Jest ciekawie, można sobie na miejscu zamówić napoje, również alkoholowe, tylko ukrop nie do wytrzymania. Wejście do wody o tej temperaturze i całkowite zanurzenie, to nie lada wyzwanie. Ja wytrzymałem jakieś 3 minuty, Wiola jedynie na moment całkowicie się zanurzyła. Nieprawdopodobny ukrop gasimy zimnym, gruzińskim piwem. Natomiast samo przebywanie w tym pomieszczeniu, to coś jak gorąca, mokra sauna. Jeśli idzie o obiekt, łaźnie siarkowe to jedno z najbardziej znanych zabytków Tbilisi. W tym miejscu zaczyna się historia budowy stolicy Gruzji. Ponieważ słowo „tbili” znaczy po gruzińsku „ciepły”. Przekonany o uzdrawiającej mocy tych wód król Wachtang Gorgasali, rozkazał zbudować wokół źródła stolicę Gruzji. Po całym dniu deptania po mieście i godzinnym pobycie w „bani”, jest się ciut słabym, ale za to bardzo czystym… teraz tylko buteleczka gruzińskiego wina i nic nas już nie powstrzyma od snu.

A teraz krótkie podsumowanie dnia i obecnego pobytu w Gruzji. W reportażu fotograficznym staraliśmy się i chcieliśmy pokazać dwie twarze stolicy, natomiast nasze wrażenia możemy przekazać tymi słowy… Co można ciekawego zobaczyć w Tbilisi? – dużym mieście, bo liczącym wraz z pobliską aglomeracją 1.5 mln mieszkańców (35%całego społeczeństwa). Nie ma rynku, natomiast większe place są parkingami lub arteriami komunikacyjnymi. Przez Tbilisi płynie rzeka Kura (Mtkwari), ale wzdłuż niej są dwie głównie, ruchliwe drogi. Całkowity brak bulwarów, czy przyjemnych deptaków. Nad rzeką znajduje się szklany „Most Pokoju” dla pieszych, jest to efektowne miejsce, gdzie kamieniczki stoją na wysokich skałach nad rzeką. Po drugiej stronie względem Starego Miasta, buduje się spory park, tylko jakiś taki zaniedbany i mało odwiedzany, jakby niezbyt pasujący do tego miejsca i miasta. Jak w każdej stolicy, znajdziemy trochę zabytkowych kościołów – w końcu Gruzja to drugi kraj po Armenii, który przyjął chrześcijaństwo jako religię państwową, jeszcze przed Rzymem. Największe wrażenie robi „Katedra Sameba” po drugiej stronie Kury w stosunku do Starego Miasta, lśni w słońcu pozłacaną kopułą. Potężna świątynia jak i teren wokół, są zadbane, a co poza katedrą? Klasyczne gruzińskie walące się kamienice lub gdzieś dalej, obskurne zaniedbane bloki, często z foliami zamiast szyb w oknach. Na pierwszy rzut oka Tbilisi, po moich trzech bytnościach od 2004r., wydawało się miastem atrakcyjnym, ale teraz po pieszym przewędrowaniu i bliższym przyjrzeniu się, muszę ten pogląd nieco zrewidować. Stolica Gruzji to tak naprawdę obraz nędzy i rozpaczy, poza oczywiście dziwnymi futurystycznymi obiektami, co do których nie znamy zasadności bycia. Jedno z najbardziej zaniedbanych miast pośród setek podobnych, które widziałem w kilkudziesięciu krajach świata na kilku kontynentach. Jeden wielki bałagan z pojedynczymi przyzwoitymi miejscami. Miasto ma wielkie możliwości, pewnie perełką architektoniczną nie będzie nigdy, ale po odrestaurowaniu byłoby przyzwoite i ciekawe. Potrzeba jednak na to dziesiątek miliardów dolarów, których tu, w tej części świata obecnie brak. Stare miasto w totalnej rozsypce. Walące się budynki, tylko nieliczne odrestaurowane. Na palcach rąk można policzyć ulice i uliczki, które wyglądają na nowo zrekonstruowane, co nie znaczy, że prawidłowo i dobrze. Zakres prowadzonych obecnie prac budowlanych znikomy. Obskurne zaniedbane dziesiątki bloków, nie remontowanych pewnie od czasów budowy za Sowieckich czasów. Walące się stare miasto, zapewne ma swój niepowtarzalny klimat, ale chyba przecież do nie końca o to chodzi.

I tu dochodzimy do sedna. Sami Gruzini napotkani dzisiaj na trasie naszej wędrówki mówią, że za czasów ZSRR Gruzja i Tbilisi przechodziły okres świetności. Gruzja była bogata, ludziom żyło się dobrze, a kraj był zadbany. Tęsknią za tymi czasami, jednak nie zdają sobie sprawy z tego, że obecnie w Rosji jest podobnie i tamtej, starej, Sowieckiej już nie ma! Wizerunek byłego ZSRR pozostaje w pamięci tych ludzi, a teraz tylko wielka bieda i wszystko się wali. Bo bieda, bezrobocie i ceny to największe problemy Gruzji. Jak wszędzie są enklawy bogactwa, ale większość Gruzinów żyje w niedostatku. Z rozmów wynika, że klany tych co trzymają władzę, rządzą i dzielą sobie, rodzinie i znajomym królika. Kiedy poznana księgowa, pracująca 7 dni w tygodniu, zarabia 300 $USD na miesiąc, a w tym samym czasie po stolicy gonią się mercedesy, to trudno pogodzić jedno z drugim. Jednak zamiast narzekać, to ja bym im lepiej radził, by się wzięli do roboty. Tęsknią za ZSRR, ale nie potrafią dzisiaj nawet utrzymać tego co za ZSRR zbudowano. Widzimy przejeżdżając przez wioski, że nie dbają nawet o swoje podwórka, siedzą na ławeczkach, patrzą na drogę i przejeżdżające auta. Dziwne wrażenie wywołał na nas obraz efektownego, nieco kiczowatego Pałacu Prezydenckiego na wzgórzu, a pod nim dziwna konstrukcja ze stali nierdzewnej i szkła w postaci wielkich rur, ponoć ma to być nowy teatr, a wokół walące się kamieniczki i postsowieckie, obskurne bloki. Do tego ponad przeciętny udział policji w życiu miasta i całego państwa. Czujemy się dziwnie z ich nadmierną obecnością i to na każdym kroku działania tych służb. Migające „koguty”, dźwięk syren, ponaglanie i wydawanie komend przez megafony, umieszczone na dachach ich aut. Ale tak jest wszędzie na świecie – czy to władza kościelna ,czy świecka – ona wszędzie ma się finansowo dobrze, a obywatele?… a co to kogo obchodzi, byleby uwierzyli w kolejne obietnice wyborcze. Dziś żałują swojego wyboru… za późno. Tbilisi ma jednak coś, czego nie mają tureckie miasta. I ta jedna kwestia czyni stolicę Gruzji dużo bardziej atrakcyjną dla europejczyka – to inna mentalność żyjących tu ludzi. Nie islamska ze wszystkimi tego konsekwencjami, tylko zachodnia. W Batumi, Tbilisi i ogólnie w Gruzji, atmosfera, możliwość swobodnego porozumienia (język rosyjski – młodzieży uczcie się), wystarczy by czuć się jak u siebie. Pełna swoboda i trochę wspomnień z komunistycznych, polskich czasów. Normalnie ubrani ludzie na ulicach, normalnie się zachowujący. Normalnie oczywiście z zachodniego punktu widzenia.

Może trochę przydługawe te moje wypociny, ale to by było na tyle…

…Wojtek…

…podsumowanie…

… gdy Bóg stworzył świat, trzeba go było jakoś podzielić między narodami, każdy chciał dostać jak najlepszy, więc tłok i rejwach był niemiłosierny, jedynie Gruzini siedli gdzieś na uboczu, wyciągnęli jadło i wino i zaczęli swoje zwykłe biesiadowanie i śpiewy. I oto gdy Stwórca już skończył, całą Ziemię podzielił, aniołowie przylecieli doń i powiadają: „Zapomniałeś Panie o Gruzinach, a przecież oni śpiewają tak pięknie, jak i my w niebie”. Bóg Ojciec zmartwił się bardzo, ale tylko na chwilę, po czym rzekł: „Tak naprawdę to zostawiłem dla siebie jeden kawałek, ten najpiękniejszy. Tam są ośnieżone góry sięgające nieba, żyzne ziemie w dolinach rzek spływających z gór i lazurowe morze. Niech sobie zatem Gruzini wezmą tę boską krainę, skoro tak ładnie śpiewają”. I tak właśnie powstała Gruzja… ale pomiędzy legendą, Gruzińskim Marzeniem, a rzeczywistością, stoi nie kto inny jak… mozaikowy Bidzina Iwaniszwili… i tylko on wie jaki kurs obierze Gruzja…

…Wiola…

Dzień 27 – 06.04.2015r

Opuszczamy nasze dwudniowe lokum – niestety nie mamy namiarów, ale należy spytać parkingowego i najdalej po dwóch minutach, zakwaterowanie będzie do dyspozycji. Jedziemy 70 km na południe, na przejście graniczne z Armenią w Sadakhlo. Po stronie gruzińskiej odprawa graniczna z marszu, po armeńskiej niestety jak za komuny… „papierologia”, opłaty, ubezpieczenia, a wszystko to w obskurnych budynkach i brudnych pomieszczeniach. Obsługa uprzejma, a na zadane pytanie dlaczego nadal jest taki urzędniczy bałagan?… odpowiadają iż to rząd tworzy te bzdurne zawiłości. I dokładnie teraz spotykamy się z pierwszą z nich. Obywatele UE wjeżdżają bez wiz na trzy miesiące, pozwolenie płatne na wjazd auta jest do wykupienia tylko na 15 dni, a maksymalnie na miesiąc i trzeba przedłużać go… w urzędzie celnym w Erewaniu. Za pierwszy miesiąc płacimy na granicy 31300 dram, za odprawę 2 tys. dram, za ubezpieczenie na dwa miesiące 15 tys. dram– 1$USD = 480 AMD-dram (łączna wartość opłat to ponad 100$USD). Nieco zdegustowani tymi opłatami, ale i plakatem wiszącym w urzędzie… a co na nim?… wielka gorylica siedzi zmartwiona i trzyma patyk z plakatem, na którym umieszczona jest twarz Baraka Obamy, a pod spodem napis… szukam mojego syna! Jedziemy w kierunku Vanadzor, z przerażeniem patrzymy mijając kolejne wioski, że tu jeszcze gorzej niż w Gruzji, przemieszamy się w skansenie sowieckich czasów z patyną minionych 20 lat. Droga jak po bombardowaniu, jamy jak za starych czasów na Syberii, wysłużone poradzieckie Żiguli, Moskwicze, Wołgi, Ziły, Kamazy, Uazy, Gazy itp. to podstawowy środek transportu na tym obszarze. Mijamy zdewastowane ruiny fabryk, a wszystko szare, brudne, tchnie beznadzieją i stagnacją, nawet pogoda i krajobrazy nie poprawiają nastroju… straszne. Po 36 km odbijamy 5 km z trasy i zajeżdżamy do Haghpad. Miejscowość jest znana z X-wiecznego kompleksu klasztornego „Haghpat Monastery” zbudowanego za panowania króla Aszota III. Jest to typowy przykład architektury ormiańskiej dziesiątego wieku, jego centralna kopuła spoczywa na czterech imponujących filarach wkomponowanych w ściany boczne. Przetrwał rożne zawieruchy wojenne, ocalał również po wielkim trzęsieniu ziemi w 1988r, jest nadal w nienaruszonym stanie i stoi do dziś bez zasadniczych zmian. W 1996r wpisany na listę UNESCO.

Wracamy na trasę i po następnych 15 km docieramy do miasta Sanahin, gdzie zwiedzamy następny monastyr z tego okresu, również wpisany na listę UNESCO- „Sanahin Monastery”, co znaczy „starszy niż tamten”. Kompleks należy do Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego z licznymi chaczkarami (khachkar- „kamienny krzyż”), ormiańska kamienna płyta wotywna, upamiętniająca szczególne wydarzenia, chaczkary umieszczane są w murach świątyń, wejściach grobowców, na rozstajach dróg. Są ozdobione bogatą ornamentyką z krzyżem ormiańskim oraz napisem upamiętniającym zdarzenie lub fundatora.

Docieramy do Vanadzor (okropnie zrujnowane miasto) i odbijamy w kierunku jeziora „Sevan”. Pniemy się mocno w górę, krajobrazy w wersji zimowej w słonecznej aurze. Przejeżdżamy przez uzdrowiskową miejscowość Dilijan (Dilidżan), gdzie po raz pierwszy w Armenii, widzimy jakąś nową inwestycję – wielki kompleks sportowy. Docieramy do jeziora położonego na 1900m n.p.m., okolonego zimowa szatą. Obok jezior Van (Wan) i Oroumieh (Urmia) określane jako jedno z „trzech mórz” Armenii. Trochę to dziwne, bo Wan obecnie leży w Turcji, a Urmia w Iranie, ale najwidoczniej Ormianie zdążyli się do nich przywiązać. Zatrzymujemy się pod ormiańskim kościołem „Sevanavank Monastery”. By go zwiedzić, trzeba się troszkę powspinać schodkami na wzgórze. Legenda mówi, że nazwa pochodzi od słów Sew Wank, czyli Czarny Klasztor… ponieważ przybywali do niego grzeszący duchowni, skazani na banicję wyrokiem Katolikosa… swoją drogą całkiem przyjemne miejsce dla grzeszników wybrał. Malowniczo położony na wzgórzu, cyplu wchodzącym w jezioro, w blasku zachodzącego słońca miejsce to wygląda imponująco.

Nie ma się co dziwić, że Maksym Gorki, rosyjski pisarz i publicysta, powiedział kiedyś: „wody Sewanu są jak kawałek nieba, które zstąpiło na ziemię pomiędzy góry”. Niestety poziom wody w jeziorze stale opada, a w ciągu ostatnich 40 lat, podobno obniżył się aż o 19 m. Wcześniej do obniżenia poziomu wody przyczynił się też nie kto inny jak… Stalin! Kiedyś dawno temu „Monastyr Sewanawank” znajdował się na wyspie (teraz na półwyspie!), to właśnie Stalin polecił spuścić sporo wody z jeziora (do nawadniania pól i hydroelektrowni) i obniżył jej poziom w pewnym okresie nawet o 30 m! Co ciekawe, jezioro zasila aż 28 rzek, a wypływa z niego tylko jedna – Hrazdan. Robi się ciemno, więc na przyklasztornym parkingu, tuż u brzegów jeziora, rozbijamy naszą noclegową bazę. Próbujemy znaleźć płatną toaletę… nie ma, bezpłatnej też nie ma, ale ktoś podpowiedział by iść do czynnej restauracji, była… ale wyjść z jej zasięgu łatwo nie było. Na tyłach, tuż przy „toalecie”, odbywał się wypiek mięs, gdzie mężczyźni kontrolowali stan pieczeni i pili wódkę… to tam właśnie ugrzęźliśmy.

Dzień 28 – 07.04.2015r

Noc na tej wysokości i o tej porze roku jeszcze bardzo zimna, ale po wzejściu słońca szybko robi się ciepło, 12ºC. Jedziemy wzdłuż brzegów jeziora Sevan na południe, zaglądając do następnego monastyru „Hayravank Monastery” i do wioski Noratus (Noraduz), gdzie znajduje się ormiański, średniowieczny cmentarz. To największe skupisko chaczkarów w całej Armenii. Jest ich tu niemal tysiąc! Najstarsze pochodzą z X w. Te najbardziej okazałe, wspaniale dekorowane „kamienną koronką” datowane są na XII – XIII w. Jedno, co wzbudziło w nas awersję, to ręczne jarmarki wśród nagrobków, dziwne doznanie, jakieś takie niepoprawne poczynania.

Natomiast wioska to swoisty skansen warty obejrzenia, można dojrzeć tu wiele inności. I tak dla przykładu, nieco szokującą informacją, właściwie idzie o reklamę sklepu mięsnego, w postaci obciętego krowiego łba, umieszczonego na słupie przy sklepie… mamy świeży towar! Frapującym spostrzeżeniem jest sposób rekonstrukcji ogrodzeń, ano jeśli dozna uszkodzenia, to w ramach rewitalizacji, wstawia się… drzwi samochodowe. Wszędzie, gdzie wzrok tylko dosięgnie, dominuje blacha falista, pomiędzy zdezelowanymi reliktami na kołach, jeżdżą mercedesy z ciemnymi szybami. Domy, z przysposobieniem wszystkiego, co być może odpadem było, tworzą wizerunek jakby cała dostępna szarość spadła prosto z chmur, uszkodziła się i zardzewiała. Po drodze kupujemy wędzone ryby „sig”, pochodzące z wód jeziora (2 tys. dram za sztukę), ryba ta zajmuje w sercach Ormian szczególne miejsce, bo kiedyś uratowała naród przed głodem. Dojeżdżamy do Martuni, żegnamy się z jeziorem Sevan i pniemy się w góry na przełęcz „Vayots Dzor”, na wys. 2410m n.p.m. Ponownie wkraczamy w bezkres śniegu, a z nami tylko zmasakrowana droga pośród zasp. Po zjeździe z przełęczy robi się ciepło i szybko wkraczamy w wiosenny klimat, z budzącą się do życia przyrodą i mnóstwem kwitnących na rożne kolory drzew.

Jadąc dalej na południe wkroczyliśmy w krainę winorośli, sadów, pól uprawnych i stawów rybnych, a przed nami majestatycznie odsłania się wspaniała panorama Dużego i Małego Araratu. W przydrożnych kramach można zakupić wino swojskiej roboty (1 tys. za litr). Jadąc w kierunku stolicy, Erewania, na 30 km przed miastem, odbijamy tuż pod granicę turecką, do następnego ormiańskiego kościoła „Khor Virap” („Chor Wirap”), co znaczy „głęboka studnia”. Klasztor jest znanym miejscem pielgrzymkowym, my akurat trafiliśmy na ślub. Z klasztornego dziedzińca w odległości kilkuset metrów widać zasieki graniczne, a dalej otwarta panorama na „świętą górę” Ormian – Ararat, która jak na ironię, znajduje się obecnie na terenie Turcji.

Późnym popołudniem docieramy do Erewania, od wyruszenia miesiąc temu z domu, przebyliśmy 7200 km. Po przebrnięciu przez zrujnowane i zaniedbane przedmieścia, nagle wkraczamy w inny świat… świat stolicy, gdzie czuć pieniądze, gdzie obok poradzieckich aut, pojawia się wiele luksusowych (czasem nawet zbyt wytwornych), gdzie nowe inwestycje tworzone są z rozmachem, ale i zasadnością, czyste ulice i to widoczne poczucie, że ktoś czuwa i dba o stan tego miasta. Jesteśmy tutaj umówieni z naszym kolegą Armanem. Znamy się kilkanaście lat, od czasu mojego pierwszego motocyklowego przejazdu po tym państwie, 11lat temu. Arman, przeszedł burzliwą historię pracy, nauki i studiów stomatologicznych w Polsce. Po 20 latach, ma już polskie obywatelstwo, a teraz przeżywa życiową rozterkę, gdzie tak naprawdę ulokować swe dalsze losy. Może w Polsce wygodniej, ale tu rodzina, bliscy i sentyment. Dzisiaj obchodzi swe 39urodziny, więc wkraczamy jakby w środek imprezy. Mamy zarezerwowane wyposażone mieszkanie w posowieckim bloku, w samym centrum, przy niegdysiejszym „Placu Lenina”, obecnie „Placu Republiki” na tyłach Hotelu Marriott (45$USD za dzień). Reszta wieczoru aż do nocy, to urodzinowa biesiada w gronie rodziny i przyjaciół. Małe mieszkanko rodziców Armana, tak jak kiedyś u nas w komunistycznych czasach, wytrzymuje najazd kilkunastu osób. Oczywiście znajomość rosyjskiego, po obu stronach nie tworzy żadnych barier językowych, tak więc w radosnym nastroju, popartym toastami i mocnymi trunkami, dopiero o 2.00 w nocy, przybywamy do naszego lokum w bloku.

tr-ge-am-06-07-04

Dzień 29 – 08.04.2015r

Dzień techniczny. Dopiero po południu bierzemy się za biurokrację. Ponieważ po przerwie, którą tu zaplanowaliśmy, powrócimy do Erewania dopiero w połowie maja, musimy już teraz przedłużyć zezwolenie na pobyt naszej Toyoty. Z pomocą przychodzi Arman, szybko dowiadujemy się, gdzie należy tego dokonać, na szczęście blisko centrum, choć do końca nie jest to takie proste. Najpierw informacje w urzędzie, później agencja (w budynku obok), przygotowuje ksera i dokumenty, powrót do urzędu, złożenie papierów i… dwa dni oczekiwania na decyzję – o dokładnym terminie odbioru, powiadomią telefonicznie. Rewelacja!… dobrze, że jesteśmy tu jeszcze trzy dni, a dziś środa. Dość urzędniczych bzdur, jedziemy popatrzyć na miasto. Zaczynamy od monumentalnej i tragicznej historii tego narodu, aktu ludobójstwa dokonanego w czasach I Wojny Światowej przez Turków. Zwiedzamy memoriał, położony na wzgórzu „Armenian Genocide Memorial Yerevan”

Na początku XX w. Imperium Osmańskie (dzisiejsza Turcja) dopuściła się jednej z największych zbrodni przeciw ludzkości. Ludobójstwo Ormian kosztowało życie 1,5 mln niewinnych ofiar. Sprawiło też, że swoje ojczyste ziemie musieli opuścić ludzie, których przodkowie zamieszkiwali tam od ponad trzech tysięcy lat. Cała ormiańska populacja w Turcji przed 1915 rokiem liczyła ok. 2,5 mln osób. Eliminacja ludności ormiańskiej rozpoczęła się w 1914 r., trwała do września 1918 r. Miejscowych Ormian unicestwiono lub deportowano z miejsca urodzenia, do tak zwanych obozów przejściowych – w rzeczywistości zaś, na pustynie Syrii i Mezopotamii, gdzie tych, którzy przetrwali nieludzkie warunki deportacji, zabijano lub zostawiano na pewną śmierć z pragnienia i głodu. Akcja przeprowadzona była z wyjątkowym okrucieństwem. Ormian (w tym kobiety, starców i dzieci) pędzono pieszo, pod eskortą uzbrojonych w karabiny i baty policjantów, w upale anatolijskiego lata, przez pustynię do obozów zagłady, które znajdowaly się na pustyni mezopotamskiej. Po drodze gwałcono kobiety i mordowano dzieci na oczach oszalałych z rozpaczy matek. Mężczyzn wcielano do drużyn roboczych, do budowania dróg strategicznych, a następnie po wykonaniu zadania likwidowano przy pomocy plutonów egzekucyjnych. Była to pierwsza tak masowa masakra ludności cywilnej w XX w. Zaznane w tych czasach cierpienia Ormian, przyczyniły się później do powstania terminu „ludobójstwo”. „Metz Yeghern” – tymi słowami Ormianie nazywają ludobójstwo. Jako dzień pamięci ofiar przyjęto datę 24 kwietnia, gdyż właśnie tego dnia w 1915 r. rząd turecki wydał rozkaz nielegalnego aresztowania i zgładzenia ormiańskiej elity religijnej, politycznej, oświatowej i intelektualnej. Mauzoleum Ofiar Ludobójstwa Ormian wzniesiono w 1965 r. dla uczczenia 50 rocznicy tych wydarzeń, a obecnie już za dwa tygodnie odbędą się tu wielkie uroczystości w 100 rocznicę tej zbrodni. Mają przyjechać głowy większości cywilizowanych państw, również USA i Rosji.

Nieopodal pomnika, powstaje aleja z jodeł sadzonych przez światowe osobistości, by uczcić pamięć milionów pomordowanych. Wśród rosnących tam drzew, są jodły zasadzone przez papieża Jana Pawła II oraz prezydentów Rzeczypospolitej Polskiej – Lecha Wałęsę, Aleksandra Kwaśniewskiego i Bronisława Komorowskiego. Obok pomnika otworzono muzeum, gdzie przechowuje się tysiące fotografii i dokumentów, z których wyłania się obraz przygotowań rządu tureckiego do przeprowadzenia ludobójstwa na Ormianach i realizacji tego zbrodniczego planu. Obecnie zamknięte, po remoncie ma być otwarte 24 kwietnia, w dzień wielkich uroczystości.

… w sierpniu 1939 roku przed rozpoczęciem agresji Niemiec na Polskę, Adolf Hitler nakazywał swoim generałom prowadzeniem bezwzględnej totalnej wojny, nie tylko przeciw polskim żołnierzom, ale także przeciw kobietom, starcom i dzieciom słowami: „a kto jeszcze dziś pamięta o rzezi Ormian? ”.Dlatego też kwestia zbrodni popełnionej na Ormianach i bezkarności jej sprawców powinna być szczególnie pielęgnowana także przez Polaków, jako że miała również pośredni związek z początkiem dramatu Polski w 1939 roku.

„Wysłuchaj, o Panie, jęku, który wznosi się z tego miejsca, jęku zmarłych z otchłani Metz Yeghern, krzyku niewinnej krwi, która woła jak krew Abla, jak Rachel płacząca za swoimi dziećmi, których już nie ma” – to pierwsze słowa modlitwy Jana Pawła II, którą odmówił 26 września 2001 roku w Muzeum Ludobójstwa Ormian w Erewaniu, podczas swojej apostolskiej wizyty w Armenii.

Następnym, ale jakże odmiennym miejscem które odwiedziliśmy, była destylarnia i piwnica win „Noy Yerevan Ararat – Brandy Wine Vodka Factory”. Wykupiliśmy pakiet wizyty ze zwiedzaniem i degustacją (3.500 dram od os.). A zaczęło się to tak – na terenie byłej twierdzy „Erivan”, tu gdzie rozpoczynamy zwiedzanie, w 1877r. znany kupiec i filantrop Nerses Tairyan, uruchomił produkcję przemysłową wina, a w 1887r. również brandy. W 1899r. fabrykę kupił Nikolay Shustrov, który stał się jednym z pierwszych i największych producentów wina, brandy, likierów i wódki na terytorium Imperium Rosyjskiego. W 1901r. Nikolay Shustrov, incognito wysłał próbki brandy na wystawę w Paryżu. Sędziowie, czcigodni francuscy degustatorzy, jednogłośnie przyznali Grand Prix nieznanemu brandy, a po tym zdarzeniu, jak się później okazało, że nie była to francuska brandy, a wysłana z Armenii, byli tak zdumieni, że uczynili wyjątek dla Nikolay’a Shustrova i przyznali mu przywilej umieszczenia słowa „koniak”, na swoich etykietach, zamiast „brandy”. Tak więc, Shustrov stał się pierwszą i jedyną zagraniczną osobą w całej historii produkcji brandy, która została uhonorowana tego typu przywilejem.

Do najbardziej znanych epizodów, należy spotkanie w 1945 r. na konferencji w Jałcie, gdzie Józef „Stalin” poczęstował Winstona Churchilla lampką ormiańskiej brandy. Ta niezwykle przypadła mu do smaku. Od tej pory Churchill, gustujący w napojach szlachetnych, co miesiąc otrzymywał karton (400 butelek) tej brandy od „Stalina”. Gdy Churchill zauważył, że smak brandy nieco się zmienił, a powodem obniżenia jakości było zesłanie do łagru głównego technologa Margara Sedrakyana, reakcja „Stalina” była natychmiastowa. Radziecki przywódca kazał go uwolnić i przywrócić stanowisko głównego technologa fabryki. Churchill, premier Wielkiej Brytanii, ponownie zaczął otrzymywać swoje ulubione brandy, a Margar Sedrakyan otrzymał medal „Bohatera Pracy Socjalistycznej”.

Tymczasem, zainwestowano około 50 mln $USD w renowację budowli, nabycie nowych beczek dębowych i linii butelkowania. Fabryka produkuje obecnie kilka rodzajów wódek, w tym słynnych ormiańskich brandy „Noy” i „Araspel”. Znany na całym świecie „Noy”, z jej najszlachetniejszym produktem, 25-letnią „Brandy Noy Tirakal”… to już legenda. Na koniec degustacja koniaków, do czego jako dodatki występowały czekoladki i owoce, a wieczór, to jak przystało na kontynuację programu… degustacja ormiańskich specjałów i piwa „Ararat”… można powiedzieć, że wszystko w stolicy nazywa się „Ararat’”. Jest Ararat Bank, Ararat Hotel, klub piłkarski Ararat, koniak Ararat, lody, wódka, papierosy i można by tak wymieniać… nie zdziwiłabym się, gdyby wkładki higieniczne też miały „Ararat” w nazwie…

Dzień 30 – 09.04.2015r

Dzisiejszego poranka otrzymujemy informację, że dokumenty dotyczące przedłużenia pobytu naszego auta, są do odbioru za skutkiem pozytywnym. Super! Idziemy je odebrać i … znów zaczynają się schody, niby wszystko jest załatwione, jednak po ostateczną pieczątkę, należy pojechać do urzędu celnego, gdzie odprawiają samochody, na peryferie Erewania i tam też opłacić dodatkowe 15 dni (10 tys. dram). Cała eskapada z pomocą Armana i jego kuzyna, zajęła nam następne dwie godziny, jednak okienkowy efekt końcowy… jest pieczątka!

Resztę dnia, przeznaczyliśmy na zwiedzenie zabytków niezbyt odległej okolicy. Najpierw pojechaliśmy razem z Armanem do wioski Garni oddalonej o 28km na wschód od stolicy. Główną atrakcją turystyczną miejscowości jest zbudowana z bazaltu „Świątynia Garni”, poświęcona bogu słońca Mitrze.Od początku naszej ery, kult Mitry rozpowszechnił się w Cesarstwie Rzymskim, gdzie przedstawiano go jako młodzieńca w tunice i czapce frygijskiej na głowie, zabijającego byka. Stojąc przed świątynią i mając we wspomnieniu obrazy podobnych miejsc, rzymskiego miasta Volubiles w Maroku, zadaję sobie pytanie jak mogło funkcjonować w owych czasach tak wielkie imperium… bez telefonów komórkowych?! Tam najbardziej wysunięty punkt na zachód, a tu na wschód. Przejeżdżamy następne 6 km na wschód i docieramy do Geghard. Znajduje się tu zespół klasztorny z IV w. „Geghard Monastery”(Monastyr Jaskini), częściowo wkomponowany i wkuty w skalne zbocze. Pierwszy klasztor został zniszczony przez Arabów w IX w. Monastyr przeżywał rozkwit w XIII w., głównie dzięki przechowywanym tu szczątkom św. Andrzeja i św. Jana. Najstarsza część kompleksu to wykuta w skale, kaplica Grzegorza Oświeciciela. W 2000 r. klasztor został wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO.

Wracamy do Erewania, auto zdajemy na strzeżony, podziemny parking (80 $USD za miesiąc), a my teraz pozwolimy sobie na nieco relaksu, spacery po stolicy i degustowanie kulinariów. Erewań za dnia jest przyjemnym miastem, ale nocą, kiedy wszystko jest oświetlone… jest po prostu piękny. I teraz mamy pełny obraz tego państwa i jego stolicy. To dwa światy, jeden wspaniały i uporządkowany w promieniu 10km od centrum oraz ten drugi, dotyczący reszty kraju mało różniący się w obrazie od czasów Sowieckich, biedny, zrujnowany, zaniedbany i niedofinansowany – skansen historii z dziurawymi drogami, ale zawsze z uprzejmymi i przyjacielsko nastawionymi obywatelami.

Dzień 31 – 10.04.2015r

… ciekawostka… Radio Erewań…

Nazwa radia zaczerpnięta została z rosyjskiej nazwy stolicy Armenii – Erewań, Paradoks polega jednak na tym, że na terenie Armeńskiej SRR nie nadawała rozgłośnia „Radio Erewań”. Radio to, było przede wszystkim tematem serii dowcipów w stylu „czarnego humoru” o tematyce politycznej, a w późniejszym okresie, także symbolem komunistycznej nierzetelności dziennikarskiej.

Typowe dowcipy – „Polityczny wic”:

Radio Erewań podaje: Grupa komunistów chińskich zaatakowała pracujący w polu radziecki traktor. Traktor odpowiedział celnym ogniem kilku dział rakietowych, po czym odleciał w kierunku Moskwy. Ministerstwo Rolnictwa ostrzega chińskich towarzyszy, że jeśli incydent się powtórzy, na pola zostaną wysłane kombajny.

Słuchacze pytają: Czy to prawda, że na Placu Czerwonym rozdają samochody? Radio Erewań odpowiada: tak, to prawda, ale nie samochody, tylko rowery, nie na Placu Czerwonym, tylko w okolicach dworca warszawskiego i nie rozdają, tylko kradną.

Słuchacze pytają: Czy będzie wojna? Radio Erewań odpowiada: Wojny nie będzie. Będzie taka walka o pokój, że kamień na kamieniu nie zostanie.

Większość dowcipów ma charakter pytań słuchaczy do Radia Erewań („Słuchacze pytają:”, „Radio Erewań odpowiada:”), a w odpowiedzi często pojawia się wprowadzające w puentę „ale…”.

Tymczasem my, po naszym powrocie do stolicy Armeni, mamy zaproszenie na odbycie podróżniczego spotkania w… Radiu Erewań.

Wieczorny spacer po mieście, gdzie  oprócz świetlnej iluminacji, grających fontann, naznaczony jest zbliżającą się setną rocznicą ludobójstwa Ormian. Dzień pamięci, którego symbolem wydarzeń jest kwiatem niezapominajki, a można go zobaczyć dosłownie wszędzie, naklejony na samochodach, wpięty do ubrania, na plakatach… to symbol niezapomnienia… żądania prawdy.

Dzień 32 – 11.04.2015r

… zakończenie…

… krzyżem pisana historia, kurzem i blachą falistą bieda… muzeum pod otwartym niebem… magiczna kraina tysięcy chaczkarów, średniowiecznych kościołów i setek legend, ze „swoją” świętą górą, która miała być pierwszym skrawkiem ziemi, jaki wyłonił się z opadających wód potopu, na którego szczycie osiadła arka Noego, pierwsza przyjęła i pozostawała wyspą chrześcijaństwa w morzu islamu… srogo potraktowana niegdyś przez sąsiadów jak i aktywność sejsmiczną… lecz ciągle żyje, mimo ran wyprostowana, mądra, zamyślona i smutna… na rozdrożu… ale zawsze ze swoim Bogiem…

…Wiola…

Kończy się przygoda z pierwszym etapem przejazdu po Azji. Od wyjazdu minął miesiąc, przebyliśmy trasę 7200 km i szczęśliwie dotarliśmy do stolicy Armenii, Erewania. Była to jedna z najbardziej pouczających i poszerzających wiedzę wypraw, na temat naszej, tworzącej się przez wieki cywilizacji. Patrząc dalej, można by nawet powiedzieć, że niezwykle łączył się z naszym drugim etapem podróży po Afryce, od Etiopii aż po Izrael. Tematy tak absorbowały nasze zmysły, bo przecież do szerokiego zakresu historii, dochodziły doznania krajobrazowe i kulinarne, że nie zaistniał czas na nudę… nie miał szans.

…Wojtek…

Ostatni wieczór spędziliśmy w operze na koncercie, gdzie solistką była włoska skrzypaczka Francesca Dego. Jutro wylatujemy do Warszawy na miesięczną przerwę w podróży, nasz pojazd pozostaje na strzeżonym parkingu. Musimy w tym czasie załatwić jeszcze kilka wiz i oczywiście rozpocząć motocyklowy sezon. To już tylko dwa tygodnie – „Kalety-Zielona 2015”

15-03-11-04-2015r-trasa

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>