Dzień 49. niedziela 23.11.

Opuszczamy uroczą miejscowość Platamones, spędziliśmy tu dwa dni, bardzo spokojne i klimatyczne dwa dni, obserwując miejscowe, pozasezonowe, weekendowe życie obywateli. Każdy w knajpce ma swoje stałe miejsce, przychodzi porozmawiać, wypić szklaneczkę ouzo lub wina, porozmawiać z właścicielem obiektu, który właśnie tej sferze życia lokalu, poświęca sporo czasu, monitorując, czy aby wszystko jest jak należy. Wręcz, można poczuć rodzinną atmosferę do której włączają się również sympatyczne i nad wyraz uprzejme barmanko-kelnerki. Jedną z nich jest Michaela, Czeszka była żona Greka. No cóż, nie ma o mężu zbyt dobrego zdania… Grek jak to Grek, południowiec, zazdrosny, mało robotny, a żona… to taki dodatek do męskiej sfery tutejszego stylu życia i bycia. Nie zapomnimy również wspaniałych śniadań, z wieloma wymyślnymi przystawkami. Całości tego miejsca, dopełniła słoneczna, acz już niezbyt ciepła aura. Wypoczęci i zrelaksowani ruszamy na trasę, na północ, wracamy do kraju. Błyskawicznie w blasku słońca docieramy do Gevgelija, miasta granicznego w Macedonii, tam warto uzupełnić paliwo, gdyż chyba już mało jest krajów w Europie, gdzie za jeden jego litr, płacimy tylko1€. Dalej, pięknymi Bałkanami, docieramy do Bułgarii w okolice Błagojevgradu. Robi się późno, więc myśląc o nieszablonowym noclegu, zjeżdżamy z trasy na Sofię, 30 km na wschód pod Riłski Monastyr i w jego klasztornych murach wynajmujemy jedną z mnisich cel, jako lokum na dzisiejszą noc (30€ za ogrzewaną celę z łazienką). Mistycyzm miejsca, cisza i świadomość, że jesteśmy jedynymi jego dzisiejszymi rezydentami, dodaje temu noclegowi specjalnej atmosfery. Wieczór kończymy spacerem w blasku gwiazd, po tym niezwykłym obiekcie, jak i wizycie w miejscowej restauracji, również jako jedyni goście.

Dzień 50. poniedziałek 24.11.

Dopiero rankiem, otworzył się wizerunek i pejzaż tego niezwykłego miejsca. Mróz -2ºC, lekka mgła, wokół szron i oświetlone słońcem, ośnieżone zbocza górskie… widoki jak z bajki, ale nie opuszcza nas wrażenie jakiejś tajemnicy, którą potęguje cisza, wygląda na to, że nawet powietrze przechadza się na palcach… to jest to, czego brakowało na Ziemi Świętej. Po tych afrykańskich upałach, trochę trudno się przyzwyczaić do panującej wokół temperatury, ubieramy po trzy polary i ustawiamy w aucie tryb „żarliwy”. Wracając do monastyru, podziwiamy tutaj mnóstwo scen sakralnych ujętych bardzo obrazowo w malowidłach naściennych. Rylski Monastyr to bułgarska wizytówka, usytuowany w kotlinie górskiego masywu Riła, ok. 120 km na południe od Sofii, jest ważnym symbolem oporu tego narodu przeciwko tureckiej okupacji, a także symbolem odrodzenia narodowego w XVIII i XIX w. Leżący na wysokości 1100 m.n.p.m. pierwotny monastyr, został założony w X w. przez pustelnika Iwana z Riły. Współczesna jego postać pochodzi z XIX w., kiedy to dzięki ofiarom społeczeństwa bułgarskiego i przy zgodzie władz tureckich, wybudowano ogromny kompleks klasztorny, harmonijnie wkomponowany w naturalne otoczenie. Mury grubości 2 m i wysokości 24 m, nadają mu wygląd warownej twierdzy i obramowują budynki o łącznej kubaturze 32000 m³. Wnętrze zbudowane jest w stylu bułgarskiego odrodzenia. Wewnętrzny dziedziniec otaczają trójkondygnacyjne budynki z łukami pomalowanymi na czarno i biało oraz drewniane krużganki, mieszczące cele mnichów. Główna cerkiew, pod wezwaniem Świętej Bogurodzicy, to trójnawowa bazylika oparta na planie krzyża z kopułą na skrzyżowaniu naw. Ozdobą świątyni są freski i olbrzymi ikonostas. Tutaj również znajduje się słynna baszta Chrelina. W roku 1983 monastyr został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO i należało mu się, bo jest doskonały i taki magiczny. Już w pełni słońca, opuszczamy mury klasztorne i jedziemy w kierunku Sofii. Tam objeżdżamy wokół centralny punkt miasta, jakim jest Sobór św. Aleksandra Newskiego, główna świątynia patriarsza autokefalicznego Bułgarskiego Kościoła Prawosławnego. Cerkiew została wybudowana na cześć rosyjskiego cara Aleksandra II, dzięki któremu Bułgaria uzyskała niepodległość w 1878r. Przyjęła nazwę patrona carskiej rodziny św. Aleksandra Newskiego i jest najważniejszą wizytówką stolicy Bułgarii. Jak widać… dla jednych Rosja była wyzwolicielem, dla innych agresorem… ale, jak zwykle ma to odniesienie do geopolityki i tego, że te dwa państwa nigdy nie graniczyły ze sobą i na razie się na to nie zanosi.

Podążamy dalej na północ, do Oriachowa i przeprawiamy się na druga stronę Dunaju do Rumunii. Przeprawa o każdej pełnej godzinie, cena 12€ auto,+ po 1€ od os. Jeszcze tego dnia, o zmroku, docieramy do Craiovej i tam pozostajemy na nocleg.

Dzień 51. wtorek 25.11.

Pięknej pogody c.d. Jadąc przez Tirgu Jiu na północ, po 30km od tego miasta, docieramy do jednego z najciekawszych monastyrów Rumunii, kompleksu klasztornego Lainici. Jako prawosławny obiekt kultu, zaistniał już w XIVw., kiedy to pobożny Nikodem z Tismana, został wysłany do północnej Oltenii, wspierać rumuńskie prawosławie, Za swoją pustelnię wybrał miejscową jaskinię, w pobliżu dzisiejszego klasztoru Lainici. Pustelnia, choć leżała poza granicą Austro-Węgierskiego imperium, kilka kilometrów od granicy, padła ofiarą wielkich anty-prawosławnych prześladowań, prowadzanych przez dwór cesarski w Wiedniu. Obecnie jest miejscem wielu pielgrzymek Rumunów z całego kraju, nazywany jest również „Oblubienicą wąwozu”. Następnie przez Pertrosani, Devę jedziemy w kierunku Oradei, drogą E79. Okazuje się, że jest to totalny plac przebudowy, tej niespotykanie zrujnowanej drogi. Ponadto po przekroczeniu pierwszego pasma Karpat Południowych, wjechaliśmy w rejon mgieł, szadzi i posępnej pogody, co skutecznie pozbawiło nas wrażeń widokowych. Po zmroku, posypało nawet pierwszym na naszej trasie śniegiem. Brakuje nam cierpliwości, na dalsze poruszanie się w objazdach i szykanach nieustających prac budowlanych i na 54 km przed Oradeą, w miejscowości Balus, zostajemy na nocleg, w miejscowym skromnym pensjonacie.

Dzień 52. środa 26.11.

Od rana ponownie gęsta mgła, widoczność jest tak ograniczona, że nie sposób jechać szybciej jak 60km/h. Nawet w historycznej Oradei, gdzie planowaliśmy jakieś fotki, mgła zasnuła miasto miasto na tyle, że zobaczyliśmy tylko dość ciekawe znaki, umieszczone przy skrzyżowaniach, zabraniające żebractwa. Takim to sposobem, przy zerowej widoczności, pomimo iż zamierzaliśmy się jeszcze do niedzieli powłóczyć po węgierskiej i słowackiej krainie, już następnego dnia, do południa dotarliśmy do Korbielowa, a stamtąd po następnej godzinie, dojechaliśmy do naszej „Chałupy na Górce” w Międzyrzeczu Górnym, k Bielska Białej. Pierwsze, polskie zaskoczenie to ceny paliwa, które spadły poniżej 5zł i otwarcie następnego odcinka trasy szybkiego ruchu prowadzące do Żywca, z prawie dwu letnim opóźnieniem (otwarto odcinek Bielsko-Biała/Mikuszowice do Rybarzowic).

Dzień 53. czwartek 27.11.

Tak, stało się, jesteśmy już w domu i choć ciut zmęczeni, to zapewne bogatsi o nowe przeżycia i doświadczenia. Reasumując całość… ten kontynent ma w sobie jakąś niewidzialną magię, która sprawia, że… chciałoby się jeszcze raz… poprzez jeden z licznych geograficznych końców świata, gdzie „tęczowi mieszkańcy” żyją dookoła „stołu”(Cape Town)… upaść w fantastyczne, rozpalone słońcem piaski, rewiry welwiczji przedziwnej i nie mniej osobliwego plemienia Himba (Namibia)… wsłuchać się huk widowiska Wodospadów Wiktorii (Zimbabwe)… bezradnie zatrzymać się w bezruchu, kiedy stada słoni demonstrują swoje prawa na drodze (Zambia)… stanąć tuż obok Masaja i spojrzeć w oczy wielu dzikich zwierząt (Kenia, Tanzania)… zagubić się w uliczkach Kamiennego Miasta, wąchać przyprawy, a oszałamiający błękit wody, obserwować poprzez trójkątne żagle łodzi dhow (Zanzibar)… wejść pomiędzy uzbrojone plemię Mursi, z całym ceremoniałem, napić się prawdziwej kawy, zobaczyć „Grand Canyon” i poczuć oddech hieny na szyi (Etiopia)… wpłynąć na suchy ocean piasku, zobaczyć bezmiar jego przestrzeni i pojeździć torami (Sudan)… z podniesioną głową patrzeć na piramidy i kolosy, choć na chwilę dosiąść wielbłąda i doświadczyć braku przepisów ruchu drogowego (Egipt)… zagłębić się w ruiny miasta Nabatejczyków, pokrążyć niczym sęp pomiędzy zdumiewającymi formacjami nieco różowej pustyni (Jordania)… dotknąć Ziemi Świętej, poczuć życie w zorganizowanym wojskowym państwie i najeść się pasty z cieciorki (Izrael)… a na koniec przedostać się do krainy bogów i herosów, spojrzeć na najwyższe starożytne osiedle i kupić oliwki (Grecja)… i dobrnąć do domu… ale to tylko fragmenty, tego co można zobaczyć, doświadczyć i poznać… słowo pisane, fotografie i opowiadania… nigdy nie oddadzą rzeczywistości… jaka by ona nie była i ile by nie trwała… zostanie w naszej pamięci na długo… tej osobistej i tej elektronicznej… oby tylko poprawnie działały.

afryka_trasa-map

Końcowe informacje:

Zakończyła się nasza podróż, której dystans wyniósł 34 840km. Wszystkie etniczno-kulturowe, polityczno-społeczne oraz historyczne podsumowania, ujmowaliśmy w trakcie pisania bieżących relacji. Można by powiedzieć niezwykły wyczyn, my mówimy nie, to logistycznie trudna sprawa do ogarnięcia i zorganizowania, a później już same przyjemności… No może trzeba do tego dodać trochę konsekwencji i wytrwałości w dążeniu do celu…

Teraz przyszedł czas na bardziej techniczne sprawy. Zaczniemy od pojazdu i całej konstrukcji, która przecież nie była seryjnym wydaniem Toyoty Hilux 4×4 2500 turbo diesel, lecz całkowicie przebudowaną, wyprawową wersją nadwozia, stworzoną praktycznie od podstaw na bazie obciętej kabiny, użytej jako baza do dalszego kształtowania. Konstrukcja ta przeszła test afrykańskiej podróży na 100% – żadnej poważnej usterki, nie licząc kilku kołków mocujących nadkola i popuszczenie się kilku śrub dolnych osłon, które musiałem dokręcić ponownie, używając innych typów śrub samohamownych. Na najwyższe uznanie, zasługuje sztywność i szczelność konstrukcji oraz całego pojazdu, żadnych problemów z wszechobecnym kurzem wdzierających się do środka, czego niezwykle zazdrościli nam napotkani inni podróżnicy, jadący Land Roverami i innym terenowymi pojazdami. Zasługą naszej konstrukcji jest również posiadanie klimatyzacji z filtrem i jazda z zamkniętymi bocznymi szybami, ci co jej nie mieli w swoich autach i używali otwartych okien jako wentylacji, wyglądali niejednokrotnie, jak po szychcie w kopalni. Jedyna techniczna strata, to całkowita awaria akumulatora (zwykły akumulator kwasowy), zasilającego wewnętrzne urządzenia (lodówka, wentylatory, oświetlenie wewnętrzne, przetwornica – urządzenia te działały, tylko podczas pracy silnika). Strzepały się płyty akumulatorowe, podczas jazdy w Sudanie, nasypem, po torach kolejowych poprzez Pustynię Nubijską. Jest to usterka, którą wyeliminuję poprzez zastosowanie akumulatorów żelowych, których to należało użyć już w trakcie budowy tej konstrukcji. Średnie spalanie kształtowało się na poziomie 12÷13l na 100km (z włączoną klimą), w zależności od terenu i typu nawierzchni. W wyższych partiach górskich w Etiopii, naszemu dieslowi sterowanemu komputerowo, brakowało mocy na obrotach poniżej poziomu 2000ob/min, co przy ruszaniu pod górę, powodowało użycie reduktora, aby nie spalić sprzęgła – niestety silniki turbo diesla tracą sporo mocy na wysokości i to już po przekroczeniu poziomu 2000m.n.p.m., czego doświadczyliśmy również w poprzedniej 3l Toyocie Hilux, napędzanej turbo dieslem, którą przemierzaliśmy obie Ameryki. Komputer obcina dawkę paliwa do wartości możliwej, do całkowitego spalenia, przy ograniczonej ilości tlenu, spowodowanej wysokością.

Opony BFGoodrich All Terrain sprawdziły się znakomicie, tylko jeden defekt na całej trasie, a stan bieżnika po takim przebiegu, używając cały czas jednego kompletu opon oceniam, na przód 60% , tył 70% zużycia. Przy założeniu producenta pojazdu wykonywania obsługi co 20tys. km, dokonaliśmy jedynie raz wymiany oleju i smarowania przegubów krzyżakowych wału napędowego po 21tys. km. w Nairobi, a teraz przyjdzie dopiero czas na pełny obsługowy serwis. Z powodu używania złej jakości oleju napędowego na prawie całej, afrykańskiej trasie tuż przed dojazdem do Polski, zaświeciła się kontrolka zanieczyszczenia filtra paliwa. Ponadto, z powyższego problemu, zaobserwowaliśmy w pewnych okresach zwiększenie wydobywającego się z rury wydechowej niebieskiego dymu, już teraz po konsultacji z serwisem wiemy, że był za to odpowiedzialny system D-Cat, gdzie w nowoczesnych dieslach Toyoty, filtr cząstek stałych wytrąconych podczas spalania jest oczyszczany automatycznie, poprzez wtrysk paliwa do kolektora wydechowego, które spalając się, podnoszą temperaturę wydechu i umożliwiającą wypalenie zebranych w filtrze cząstek sadzy. My, myśleliśmy podjeżdżając pod długie wniesienie w Izraelu, że się nam auto zapaliło, a to włączył się system wypalania nagromadzonej sadzy w filtrze układu wydechowego i wszystko było OK! Takie kłęby dymu, wydobywające się z innych pojazdów jeżdżących po Afryce na kiepskim oleju napędowym, było nam dane obserwować każdego dnia. Walory użytkowe zabudowy mieszkalnej sprawdziły się znakomicie, a prosty, ręczny system podnoszenia dachu umożliwiał komfortowe warunki bytowania, odpoczynku i snu, na minimalnej powierzchni w maksymalnym luksusie. Podnoszony tylko jednostronnie dach, dawał możliwość szybkiego przygotowywania posiłków na trasie – wentylacja pod podniesionym w ten sposób dachem jest znakomita, kiedy owiewa nas wiatr, a sami znajdujemy się pod nim i w jego cieniu.

Co do przygotowywania posiłków, to sprawdził się używany przez nas od kilku lat, również na motocyklu, zestaw super oszczędnej i odpornej na wiatr kuchenki Jetboil www.jetboil.com , który to w połączeniu z 450gramową butlą (jak na zdjęciu) – (na motocyklu używamy butli 100g, która mieści się wewnątrz naczynia), przez całe dwa etapy (120dni) podróży po Afryce, zapewniały wrzątek do herbaty, kawy, zup i uzupełniania gorącą wodą, zestawów żywności liofilizowanej. Aż nam było trudno uwierzyć, że starczyła tak mała ilość gazu, na tak długi okres. Dostępne są również większe naczynia do gotowania wody, nasza 0,75l wystarczała na nasze dwuosobowe potrzeby

Po sprawdzeniu wielu firm produkującchy wspomnianą wyżej żywność liofilizowaną, polecamy z własnych smakowych odczuć, wyroby polskiej firmy Lyo Food http://lyofood.pl/ , 25-345 Kielce, Mazurska 94, tel: +48 41 300 59 46, kom: +48 606 628 526. Całkowity brak konserwantów, smak prawie taki, jak świeżo przygotowanego posiłku. Inne firmy, bez rewelacji, zawsze czuć nutę czegoś, co jest z torebki i nieco sztuczne. Sam proces liofilizacji polega na kontrolowanym uwolnieniu w warunkach próżni wody zawartej w produkcie, czyli przejście bezpośrednio ze stanu stałego do stanu lotnego (parowanie lodu). Poprzez odwodnienie, posiłek traci ponad 90% swojej pierwotnej wagi, a zawartość wilgoci w końcowym produkcie jest zredukowana do 2%. Jeśli liofilizowany produkt jest szczelnie zapakowany, żywność może być przechowywana przez wiele lat. Trzeba taką żywność ze sobą mieć, gdyż pomimo tego, że dużo posiłków jedliśmy z miejscowych kuchni, bywa i tak, że ze względu przestrzegania podróżniczego BHP, należało z nich korzystać. Oczywiście lodówka i do tego sprężarkowa, jest nieodzownym elementem, który powinien znajdować się na pokładzie, poprawiał nasz komfort podróży i sprawdził się znakomicie. Nasze konserwy z Sokołowa, w wersji zimnej, bezwzględnie poprawiały smaki naszej diety (Gulasz Angielski i Golonka), o zimnych napojach, piwie i drinkach już nie wspomnę. Nawet po uszkodzeniu akumulatora, tylko podczas jazy pracująca lodówka Mobicool C40, dawała sobie z tematem schładzania radę – świetna izolacja termiczna.

Jako konstruktor zabudowy i tuningu tej wyprawowej Toyoty, po przebyciu tej trasy, tak zastanawiam się, co należałoby dodać, co wyrzucić lub przekonstruować w naszym pojeździe i tak naprawdę niewiele i to drobiazgów, znajdzie się na tej liście.

Teraz jeszcze trochę o naszym codziennym byciu w podróży. Środki ochrony anty-malarycznej, które my stosowaliśmy i to rzadko, to jedynie profesjonalny repelent na insekty jakim jest Mugga http://www.mugga.pl/ – wielokrotnie sprawdzona, na większość owadów skutecznie działa. Nie stosowaliśmy żadnych anty-malarycznych specyfików doustnie, typu Malarone, czy Lariam, W razie zainfekowania mieliśmy przygotowany specyfik pod nazwą Coartem 20/120. Inne nazwy handlowe to: Riamet, Artefan, Lumerax, Lumartem – (Światowa Organizacja Zdrowia zaleca tylko wymienione leki, które przeszły proces kwalifikacyjny). Dawkowanie – Coartem: (dla osób w wieku ponad 14 lat i masie ciała powyżej 50 kg) – Jedna dawka = 4 tabletki. Częstotliwość przyjmowania: 6 dawek w następującym cyklu; pierwsza natychmiast, druga po 8 godzinach, trzecia po 24 godzinach, czwarta po 36-ciu, piąta po 48-miu, szósta po 60-ciu godzinach od pierwszej dawki (w sumie 4 x 6 = 24 tabletki przez 3 dni). Uwagi: Należy poddać się pełnej opisanej powyżej kuracji, nawet gdy objawy ustąpią. Najlepsza absorpcja leku jest przy podawaniu z tłustą żywnością, np. z mlekiem i popiciem szklanką wody. Leki są dostępne na miejscowym rynku i kosztują w granicach 10$USD za opakowanie (24tabletki). Należy pamiętać, że Malarii nie należy lekceważyć, dlatego w przypadku podejrzenia pozytywnej diagnozy, trzeba szybko szukać pomocy lekarskiej. Opóźnienie leczenia malarii faliciparum o 24 godziny, może doprowadzić do zgonu. Po zarażeniu, możliwymi powikłaniami są: niedokrwistość, niewydolność nerek i malaria mózgowa (pozostałe rodzaje malarii rzadko prowadzą do śmierci). Aby nie było tak groźnie, to z wywiadów prowadzonych na trasie, przypadki zakażeń obecnie w pewnych rejonach uznawanych za malaryczne nie występują w ogóle, w innych jedynie na małą skalę – my na szczęście nie doświadczyliśmy zakażenia, jak również żadnej innej dolegliwości zdrowotnej, włącznie z zatruciami pokarmowymi i biegunkami.

Co do innych zagrożeń to stosując nadal nasze doświadczenie i zasady BHP , nie spotkaliśmy go w innych sferach podróży, mity o groźnej Afryce praktycznie nie zaistniały, a najtrudniejszymi i dającymi spory zastrzyk adrenaliny, było jedynie spotkanie z liczącym kilkaset szt. stadem słoni w Chobe National Park w Botswanie oraz samotne pokonanie wspomnianej wcześniej Pustyni Nubijskiej w Sudanie – tych rzeczy z pewnością nie zapomnimy.

Sprawdziła się nasza akcja pomocy dla dzieciaków (długopisy, ołówki, kredki, przybory edukacyjne, malowanki itp.) i rozdawania drobnych prezentów ( piłki, skakanki, ozdoby itp.), ale również żywność i słodycze, która to miała miejsce jedynie w Czarnej Afryce aż po Etiopię, dalej nie było już sposobności i warunków na takie działania. Warto o takie rzeczy również zadbać, jadąc na afrykańskie trasy. Uśmiech i radość dzieci obdarowanych to sceny, które niebywale utkwiły w naszej pamięci. W Sudanie Egipcie i dalej w Jordanii i Izraelu, przy drodze nie istnieje dziecięcy plac zabaw, jak było to do tej pory, więc trudno było prowadzić ten rozdawniczy proceder.

Warto w tłocznych i mało dostępnych miejscach wynajmować miejscowych przewodników, oni mają skromny zarobek, my mamy dostęp niejednokrotnie do zamkniętych miejsc dla turystów, a w szczególności białych turystów. Czyniliśmy to wielokrotnie i to z pozytywnym, godnym polecenia skutkiem. Nie zawsze „ja sobie sam ze wszystkim poradzę” się sprawdza. Można by powiedzieć, żyj i dawaj żyć innym.

Co dalej… ?

Ten rok i podróżniczy sezon, były niezwykle obfite. 20Tys. km na motocyklu i między innymi dwie duże wyprawy motocyklowe do Irlandii i Skocji oraz na Bałkany aż po Peloponez. Przebyta cała Afryka, a teraz nasza polska zima, po tych afrykańskich doświadczeniach, jakby nieco za zimna. Był w naszym zamiarze przejazd zachodnią stroną Afryki aż do RPA, ale obecnie ze względu na sytuację epidemiologiczną związana z ebolą, całkowicie upada (zamknięte granice i mimo wszystko zagrożenie chorobą). Musimy to odłożyć na niewiadomą w czasie… przyszłość.

Co pozostaje… Azja i Australia i chyba od tej pierwszej zaczniemy. Może przez Turcję, Gruzję, Armenię, Iran, Turkmenistan, Uzbekistan, Kazachstan, Rosję z jej Syberią do Mongolii?… chyba to najbardziej prawdopodobne i możliwe, w obecnej sytuacji geopolitycznej. Może to nieco podzielimy na motocyklową i 4×4 wyprawę… na razie nic sprecyzowanego, ale…?

<<<< POPRZEDNIA