Dzień 1. poniedziałek 6.10

Pociągiem InterCity o 15.25 ruszamy do Warszawy, rozpoczynając tym samym, następny etap naszej wyprawy wokół świata, będzie to kontynuacja przejazdu po kontynencie afrykańskim, na trasie Kenia do Polski. Z pół godzinnym opóźnieniem docieramy na centralny, odbiera nas Andrzej i jedziemy do Magdalenki, gdzie czeka na nas Ela. To będzie krótka noc.

Dzień 2. wtorek 7.10

Już o 4.30 pobudka, zarywamy noc Andrzejowi, który odwozi nas na lotnisko i o 7.25 startujemy do Amsterdamu. Opóźniony lot, sprawia iż jesteśmy zmuszeni do przyspieszonego tempa na lotnisku, aby zdążyć na nasz samolot do Nairobi. Oczywiście złośliwość sytuacji musi trwać, więc fakt iż terminale przylotowy i odlotowy usytuowane są dokładnie na dwóch przeciwległych końcach tego ogromnego lotniska… jakoś nas nie dziwi. Spokojnym lotem, po 8 godzinach, jesteśmy w stolicy Kenii, jeszcze tylko drobiazgi techniczne (wizy 2×50$, odbiór bagaży) i już czeka na nas ojciec Kazimierz, który wręcz natychmiast informuje nas o rzeczach dla nas istotnych, że wszystkie dokumenty dotyczące auta, są już przygotowane (ubezpieczenie na dalszą część drogi aż do Egiptu i kenijski podatek drogowy, który trzeba było regularnie przedłużać, w związku z długim postojem naszego pojazdu w Kenii). Jesteśmy niezmiernie wdzięczni ojcu Kazimierzowi, gdyż nie było to łatwe zadanie… a pieczątki muszą się zgadzać. Podniebne kursowanie nieco nas zmęczyło, więc po krótkiej pogawędce… przewracamy się do łóżek.

Dzień 3. środa 8.10

Dzień techniczny, Toyota odpaliła po siedmiu miesiącach, poprzednio bez doładowania baterii było to nie możliwe, rozwiązaniem tego problemu jest jedynie odłączenie zacisków od klem, przed tak długim postojem. Poznajemy Bartka i Kasię, okazuje się, że Bartek jest synem Piotra Pogonia, u którego gościliśmy w stolicy Ugandy Kampali, w poprzedniej części podróży po Afryce i w tym miejscu należałoby użyć dość wyświechtanego frazesu… jaki ten świat mały. Wieczorem urodziny Kazia, więc gosposia Merci przygotowała pyszną kolację. Ten wieczór był nieco dłuższy i dość rozmowny.

Dzień 4. czwartek 9.10

Rankiem, po wspólnym śniadaniu, ruszmy do Subukia, zabierając Bartka i Kasię. Opuszczamy zatłoczone Nairobi i kierujemy się na północ, ponownie w stronę równika. Wspaniałe widoki na Wschodni Rów Afrykański. Patrząc ze zboczy górskich, mamy go jak na dłoni. Na odcinku ostatnich kilkudziesięciu km, przecinamy równik kilkukrotnie, aby zatrzymać się w kompleksie Sanktuarium Maryjnego, usytuowanego dosłownie kilkaset metrów od niego. Wita nas ojciec Arkadiusz, uśmiechnięty i zadowolony z naszego przyjazdu.

Jeszcze tego wieczoru obchodzimy kalwarię, drogę światła i zapoznajemy się z konstrukcją i budową, powstającej tu nowej świątyni katolickiej. Po wspólnej kolacji, kontynuujemy temat budowy, dalszej wizji całości oraz dzieł dodatkowych. Takim właśnie dziełem jest „Adopcja na Odległość” dziecka z franciszkańskiej misji w Kenii, to przyjęcie do swojego życia dziecka w potrzebie i zapewnienie mu możliwości godnego życia i edukacji. Każde dziecko objęte projektem adopcji, przeżyło lub dalej przeżywa dramat. Za pośrednictwem misjonarzy, mieszkające daleko dziecko o innej kulturze i zwyczajach oraz osoba adoptująca, stają się sobie bliskie emocjonalnie i duchowo, choć prawdopodobnie nigdy w życiu nie spotkają się osobiście. Poprzez „Adopcję na Odległość” adoptujący w żaden sposób nie staje się prawnym opiekunem dziecka, ani też nie może rościć do niego żadnych praw.

Projektem „Adopcji na Odległość” objęte są zarówno dziewczynki z Rehabilitacyjnego Domu Dziecka prowadzonego przez franciszkanów w miasteczku Limuru (ok. 45 km od stolicy Kenii Nairobi) jak też z ubogich, często niepełnych rodzin z innych miejscowości, gdzie pracują misjonarze. Wszystkie dzieci korzystające z projektu „Adopcji na Odległość” są dobrze znane misjonarzom.

14-10-09-map

Dzień 5. piątek 10.10

Rano zapoznajemy się z budową warsztatów stolarskich wraz z przyległą szkołą. Jest to projekt finansowany przez Polskę, w ramach pomocy Afryce, jego celem jest zaoferowanie pracy oraz wykształcenia miejscowej ludności, kierując się zasadą, nie rozdawać pieniędzy, dać narzędzia i nauczyć nimi pracować. Bartek wraz z Kasią zajmują się doglądaniem projektu, prowadzeniem dokumentacji oraz medialnym nagłośnieniem. Kilka chwila pożegnania, oni do kraju wracają dopiero w grudniu, a my w drogę… i właśnie w tym miejscu mamy dylemat, jaką drogę wybrać? Żądza przygody podpowiada, aby jechać w kierunku jeziora Turkana, wzdłuż jego wschodnich brzegów i dotrzeć do granicy z Etiopią, natomiast rozsądek podpowiada iż obecne anomalia pogodowe (październik to przecież suchy okres, tymczasem to coś jakby środek pory deszczowej, codziennie pada). Ponadto, mamy nadal całkowity brak informacji o uruchomieniu regularnego przejścia granicznego, z możliwością odprawy celnej i zamknięcia Carnetu de Passage (CPD) po stronie kenijskiej. Wobec takiej stanu rzeczy, aby nie zablokować się gdzieś na trasie i o czasie dotrzeć do Izraela, udajemy się w kierunku Marsabit, by tam przekroczyć granicę z Etiopią, w miejscowości Moyale. Tak więc, najpierw jedziemy na wschód, w kierunku najwyższego szczytu Kenii, Mount Kenya do Nyeri i dalej płn.-zach. stroną góry Kenia, na północ przez Isiolo w kierunku Marsabitu.

Panoramiczne widoki na masyw Aberdare Range, natomiast widzenie Mount Kenya, zakłócają chmury porozkładane na szczycie góry.

14-10-10a-map

Drogę, po której się poruszamy, budują Chińczycy, pierwsze 100km za Isiolo, jedzie się doskonale w uroczym krajobrazie, natomiast dalsza część trasy to, terenami coraz dzikszymi, zmierzanie ku pustyni (Kaisut Desert), pokonanie dystansu 150km totalnej wyrypy, zajęło nam około pięciu godzin.

Z powodu braku noclegu na trasie, jeszcze tego dnia, a właściwie nocy, tuż po 22.00 docieramy do Marsabitu. Na kontrolnym posterunku policji, dostajemy namiary na zakwaterowanie „Kalro Asal Guest House”i płacąc 1500 szyl. za pokój, korzystamy z tej formy noclegu, gdyż alternatywy brak.

14-10-10b-map

A teraz ciut wiedzy o Mount Kenya… góra jest masywem wulkanicznym najwyższym szczytem Batian (5199m.n.p.m) oraz dwoma niższymi Nelion (5188m.n.p.m) i Lenana (4985m.n.p.m). To druga co do wysokości góra w Afryce, po Kilimandżaro (5895m.n.p.m) na terenie Tanzanii. Góra zawdzięcza nazwę plemionom Kikuju, Kamba i Embu, w ich językach miejsce to było określane jako „miejsce odpoczynku Boga”, dlatego też przez tysiące lat, był miejscem kultu miejscowych plemion. Wierzyły one iż skaliste szczyty, są siedzibą najwyższego Boga, Ngai… do dzisiaj Kikuju modlą się w gęstym lesie.

14-10-10c-map

Dzień 6. sobota 11.10

Guest House, okazał się być wyjątkowo przyzwoitym, jak na kenijskie warunki, oddany do użytku kilka dni wcześniej, przodował czystością. Rankiem totalna mgła, pierwsze kilometry to jazda w chmurach i posępnej aurze. Również i tutaj budowę drogi powierzono Chińczykom. Wybojowe uciążliwości przejazdu wprowadzają nasz rydwan w turbulencje, ponieważ większość trasy przebiega objazdami, a te poprowadzone są tymczasowo stworzonymi drogami, jeśli to skalisty teren, to kamienie wystają czasem na pół metra, a jeśli ziemny i gliniasty, to przy obecnej deszczowej pogodzie, brniemy w błocie i maziamy się w rdzawej zupie. Najpierw dominuje martwa równina, tylko czasem górki, czasem żużel, siwe akacje, suche krzaki i dużo kurzu. Od czasu do czasu, nieśpiesznie przeczłapią wielbłądy lub zapracowane osiołki. Później to już zardzewiała papka, niewiele domostw i łagodnie przechodzimy w pomarańczowy szuter.

Ostatni odcinek z Turbi do Moyale, to całkowity brak lokalnego ruchu, poza pracującymi robotnikami, którzy zawiadują tym, że asfalt to się pojawia, to znika… ale to nie będzie brazylijski serial odcinkowy… to jest konsekwentna i szybka robota made in China.

14-10-11a-map

Późnym popołudniem docieramy do granicy z Etiopią. Po stronie kenijskiej dość szybko zamykamy karnet, zaglądamy w biurowe księgi i wynika z nich, że przed nami, trzy dni temu przejeżdżali Holendrzy. Natomiast po Etiopskiej stronie… zaczęło się robić zabawnie, najpierw podszedł człowiek ubrany cały na biało, tylko oczy spoglądały na nas badawczo (to chyba lekarz)… wyjął biały pistolet (tylko taki pasował mu do stroju)… oznajmił nam… „zostaniecie przebadani na wirusa ebola”(chce nas zabić, czy zbadać?)… wycelował Wojtkowi w czoło (a gdzie ostatnie życzenie?)… potem mnie strzelił w czoło i rzekł stanowczo… „nie macie eboli, ani żółtej febry”… to był termometr… Następnie, okazuje się iż jesteśmy za późno, dzisiaj sobota i urząd pracuje jedynie do południa, jutro niedziela, również przejście graniczne jest zamknięte, najprawdopodobniej przyjdzie nam spędzić następne dwa dni, na parkingu pomiędzy granicami. Z urzędnikami imigracyjnymi nie było większego kłopotu, natomiast u celników… 20$ i oczy Garfielda… załatwiły sprawę… jeden telefon, odpalono komputery, celnik przyszedł z domu i wypisał odpowiednie kwity. Z niewypowiedzianą radością, ruszamy jak najszybciej w kierunku następnego większego miasteczka, Mega.

Tylko 115km, a może aż 115km. Najpierw totalnie zrujnowany stary asfalt, jak po nalotach bombowych, a po 40km wykopki drogowe, związane z budową nowej drogi. W afrykańskich warunkach, czasem lepiej jechać bezdrożami, niż zmagać się z objazdami, które prowadzą donikąd. Pamiętam podobne przygody, kiedy jadąc do Władywostoku motocyklem w 2005r., budowano przez Syberię „Federalkę”… dokładnie to samo. W Mega zjawiamy się po 22.00, wykorzystując GPS-a, ustalamy jedyny hotel w mieście. Miasto, to wyjątkowo szumna nazwa, na to co zastaliśmy, natomiast hotel, okazał się być standardu chlewika. Taplamy się w błocie, ale jest jeden pozytywny aspekt, nasza Toyota zmieściła się na podwórku, pomiędzy barem, kozami, a dostępem do wody. Płacimy 50birr i mamy miejsce kempingowe.

14-10-11b-map

Ponieważ opuściliśmy Kenię… może kilka słów tytułem zakończenia?…

…ukuty przed ponad stu laty przez myśliwych termin „wielka piątka”, odnosił się niegdyś do zwierząt, które najtrudniej było upolować. Dziś „wielka piątka”jest celem bezkrwawych łowów tłumów turystów biorących udział w safari, choć nie zawsze udaje się zobaczyć cały zestaw, z nawiązką rekompensują to inni przedstawiciele afrykańskiej fauny. Safari samochodem terenowym, balonem, na grzbiecie wielbłąda, samolotem, piesze, rowerowe i trekkingi, Wraz z wyprawami tego typu upowszechnił się również tzw. styl safari, dotyczący ubrania, gadżetów, jak i miejscowej architektury oraz wyposażenia wnętrz. Tymczasem dla mieszkańców Kenii słowo „safari”… oznacza każdą dłuższą podróż… również pociągiem z Nairobi do Mombasy… czy autobusem do rodziny w Kisumu… a jeśli nie safari, to co?… może jakaś telewizyjna namiastka?… „Pożegnanie z Afryką” lub „Elza z afrykańskiego buszu”…

Dzień 7. niedziela 12.10

Ranek zimny i ponownie mglisty. Jesteśmy 2300m.n.p.m i choć prawie na równiku to temp. tylko 16ºC. Już od 5.00, słychać z głośników poranne modlitwy śpiewane, głośne zawodzenie wprowadza okoliczne psy w trans i wyją dość zbieżnie z wykonawcą. Na podwórku gdzie stoimy, zaczyna się dzień, ludzie przystępują do krzątania się, rozmawiają, wypuszczają zwierzęta, otwiera się sklep mięsny i bar, w którym już wydaje się śniadanie, pozawijani w koce klienci wcinają szare placki i piją herbatę. Od Mega prowadzi nas wspaniały nowy asfalt, po wczorajszych wertepach, teraz jedzie się jak po stole. Po 90km odbijamy na wschód, w kierunku Konso.

Teraz ponownie 120km zniszczonej, błotnistej drogi, na trasie wyłącznie autobusy i mniejsze busy, żadnego indywidualnego ruchu osobowych aut… ubodzy Etiopczycy po prostu ich nie posiadają. Po trzech godzinach jazdy, docieramy do Konso. Pierwsza próba tankowania i o dziwo skierowano nas do jakiegoś garażu, oferując paliwo diesla po czarnorynkowej cenie 22birr za litr. Robimy nawrotkę i szukamy normalnej stacji paliw… jest jedna, lecz paliwa brak!? Nagle, jakaś kłótnia pomiędzy miejscowymi (sprzedać?, nie sprzedać?), sprowadza paliwo (czujemy się wyróżnieni), ale nie po 19,50birr (jak wskazuje dystrybutor), lecz o 0,50birr więcej (jakiś bliżej nie znany nam podatek), nie wnikamy w szczegóły, płacimy i jedziemy dalej, już nowym asfaltem, następne 170km do Jinka. Poruszamy się drogą, gdzie przemieszcza się wielu turystów, co więc doświadczamy?… dzieci prowadzące kozy i krowy, wręcz prześcigają się w wymyślaniu sposobów, aby pozyskać darowiznę w dowolnej formie. Jedne tańczą, inne stają na głowie, chodzą na szczudłach lub zwyczajnie wyciągają rękę po birr-y. Po raz pierwszy w Afryce, spotykamy takie zjawisko, nie ma wolnych 500m, aby nie natknąć się na grupy dzieci, próbowaliśmy się zatrzymać, by choć na moment wysiąść z auta, niby nikogo nie było… to tylko złudzenie optyczne… dzieci są wszędzie. Jak turyści potrafią zmanierować miejscowe społeczeństwo, czujemy się jak w Peru, gdyż również krajobrazy jakby peruwiańskie… schodkowe, tarasowe pola, soczysta zieleń i góry do złudzenia przypominające Andy w okolicy Cusco.

W Jinka, docieramy do „Eco-Omo Safari Lodge” wraz z kempingiem, prowadzonej przez Włocha, tam tez spotkaliśmy operatywnego guide o imieniu Mamo. Rzeczywiście bardzo ekologiczne miejsce, aby tam dotrzeć trzeba pokonać rzekę, tak do połowy drzwi, jednak na miejscu, ekologiczne namioty pod trzcinowymi dachami, co prawda z kompleksem sanitarnym, ale za to cena 93$. My, jeszcze bardziej ekologiczni, korzystamy z wersji kempingowej, za postawienie auta wraz z dostępem do łazienek 10$ (www.eco-omo.com tel. w Jinka +251 959200706 mail: info@eco-omo.com). Mamo, wyartykułował nam plan na jutrzejszy dzień do plemion Mursi i do Mago N.P. Za cenę 30$ dniówka, korzystamy z tej oferty i umawiamy się na wspólny wyjazd, już na 7.30 jutrzejszego poranka.

14-10-12-map

Kilka słów na temat Etiopii, 90-cio milionowego państwa, położonego we wschodniej części kontynentu afrykańskiego, w tzw. „Rogu Afryki”. Większość Etiopii leży na wyżynach, bądź wzgórzach, tylko wschodnia część kraju jest nizinna. Przez Etiopię przebiegają tzw. Wielkie Rowy Afrykańskie, czyli granica płyt tektonicznych. Panujący do 1974 cesarze Etiopii, wywodzili swoje pochodzenie od pierwszego władcy kraju, Menelika I (ok. 1000 p.n.e.), którego rodzicami mieli jakoby być bohaterowie biblijni: król Salomon i królowa Saba. Istniejące od I wieku p.n.e. na terytorium obecnej Etiopii i południowego Sudanu państwo Aksum, zostało założone przez potomków ludów semickich z południowej Arabii, które ok. połowy pierwszego tysiąclecia p.n.e. opanowały te tereny. W IVw. kraj przyjął chrześcijaństwo, które do 1974r. było religią państwową.

A teraz jeszcze ważna uwaga: Jadąc na wycieczkę do Etiopii, bez żadnych zabiegów specjalnych, spektakularnych kremów i korekt plastycznych… stajemy się o 7 lat młodsi! Obecnie jest tu 2007r. Dzieje się tak dlatego, że Etiopia korzysta z kalendarza etiopskiego, a nie jak my z gregoriańskiego. Kalendarz etiopski bazuje na kalendarzu koptyjskim, który to opiera się na kalendarzu egipskim. W Etiopii wyróżnia się 13 miesięcy – 12 z nich mają po 30 dni, a 13-ty ma 5 dni (w roku przestępnym jest ich 6). Nowy Rok w Etiopii przypada na 11 września… Gdyby tego było mało to w Etiopii całkowicie inaczej mierzy się godziny… dzień zaczyna się o 6 rano i trwa 12 godzin, po czym następuje 12 godzin nocy. I tak, gdy u nas jest godzina 7 rano to w Etiopii jest 1.

Dzień 8. poniedziałek 13.10

Mamo jest niezwykle punktualny, wczoraj daliśmy mu 200birr (35zł), aby je rozmienił na drobne do płacenia za fotki… dokładnie tak… ludzie z plemienia Mursi pobierają opłatę za każde zdjęcie osobno. Startujemy w kierunku doliny rzeki Omo, która jest jedną z największych w Etiopii, rozpoczyna swój bieg na Wyżynie Abisyńskiej w środkowej części kraju i kończy u zbiegu granic z Kenią i Sudanem, wpadając już w Kenii do Jeziora Turkana. Cały basen rzeki Omo wpisany jest na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody UNESCO. Jest niezwykle ważny ze względów archeologicznych jak i geologicznych, właśnie tu odnaleziono szczątki najwcześniejszych hominidów, australopiteka i człowieka pierwotnego (Homo Erectus) oraz kości dawnych zwierząt i prymitywne narzędzia. Właśnie tu mieszczą się dwa najdziksze, największe i najbardziej niedostępne parki narodowe w Etiopii: Park Narodowy Omo i Park Narodowy Mago. Przybywamy tu, aby obserwować wspaniałe krajobrazy, zwierzęta i ptaki, ale przede wszystkim zobaczyć najbardziej fascynujące, kolorowe i dzikie plemiona w tym kraju. Po 75km jazdy szutrową drogą, dojeżdżamy do wiosek plemienia Mursi.

Miejsce to jest wyjątkowe, ponieważ na tak niewielkim obszarze, zamieszkuje obok siebie wiele plemion, kompletnie różnych pod względem kulturowym. Szczepów jest ponad dwadzieścia, niektóre liczą dziesiątki tysięcy ludzi, inne niespełna 500, za to kultura każdego z nich, jest autentyczna i unikalna. Ari, Mursi, Karo, Bana, Arbore, Bodi czy Hamer, to plemiona, które zobaczyły po raz pierwszy białego człowieka, zaledwie kilkadziesiąt lat temu! Mursi których znamy dzisiaj, są na dużą skalę pochodną ruchów migracyjnych ludów pasterskich, które poszukiwały lepszych pastwisk na wyżynie Abisyńskiej i zamieszkują te tereny od 200lat. Fale emigracyjne tego plemienia były związane z pogarszaniem się warunków wypasu bydła, które jest i zawsze było głównym ich zajęciem i zmusiło ten lud do szukania innych ziem, gdzie mogli się osiedlić. Ostatni ruch wykonali w roku 1979 i przemieszczali się w stronę pasm górskich dolnej części doliny Omo. Tutaj natknęli się na terytorium Ari, z którymi prowadzili wieloletnie i krwawe wojny o dostęp do wody i najlepszych pastwisk. W pierwszych latach XXw. do konfliktu przyłączyło się jeszcze plemię Bodi, które również rościło sobie prawo do tych terenów. Dzisiaj wydawać by się mogło, że spory się skończyły i wszystkie plemiona żyją w zgodzie, jednak nie darzą się zbytnią sympatią.

Gdy zapytasz Mursi po co im karabiny, zawsze odpowiedzą, że są potrzebne do obrony terytorium przed innymi plemionami. My, pytaliśmy naszego przewodnika Mamo, jak to jest, powiedział… „kałachy” potrzebne im są do obrony przed dzikimi zwierzętami. Mężczyźni to bardzo wojowniczy lud, każdy posiada karabin (kałasznikowy szmuglowane z Sudanu). Oficjalnie do polowań, a w powszechnej opinii w ten sposób podkreśla swoją pozycję w lokalnej społeczności i swoją męskość (no może jeszcze jakieś plemienne wojenki). Mursi nie słyną z gościnności. Pieniądz jest dla nich najważniejszym argumentem przyjęcia gości… czyli płatników. Wsie nie są ogrodzone i nie mają żadnych zabezpieczeń przed atakiem, czy to ze strony wrogich plemion, czy dzikich zwierząt. Domy nie są szczególnie solidne, ale związane jest to właśnie z przemieszczaniem się i za każdym razem budową nowego schronienia. Swoje chaty budują z traw, liści i gałęzi, które z zewnątrz przypominają okrągłe iglo lub snopki siana. Budują je kobiety, które również zajmują się uprawą poletek, zaopatrywaniem wioski w wodę i wychowywaniem dzieci. Przygotowują również miejscowy alkohol oraz mąkę, ucierając zboże na kamieniu. Do gotowania na ognisku używają glinianych naczyń, do noszenia i przechowywania wody oraz alkoholu służą tykwy, choć obecnie coraz częściej widuje się plastikowe kanistry (głównie żółte, po oleju jadalnym). Mężczyźni natomiast zajmują się przede wszystkim wypasem bydła (które na noc nie jest zaganiane do wsi) i gotowością do obrony swoich wiosek i ziem. Zazwyczaj w samych wioskach większość to kobiety i dzieci. Poza tym mężczyźni wiele czasu spędzają na piciu alkoholu oraz dysputami w cieniu pod drzewami. W całej wsi biega oczywiście mnóstwo dzieci, które też pracują albo pomagając w domu lub w polu, czy wreszcie dźwigając ciężkie tykwy z wodą. Żadne dziecko nie chodzi do szkoły, bo w tych terenach nie istnieje żadna infrastruktura typu szkoła, szpital, sklep. Po wszystko trzeba udać się do najbliższego miasta, a zazwyczaj jest to kilkadziesiąt kilometrów. Więc Mursi udają się jedynie na targ do Jinka, aby kupić to co jest im potrzebne. Turystyczne potrzeby, tak zmieniły obraz społeczny tego plemienia, że niezwykle trudno zaakceptować takie obyczaje, zamiast pure nature… czujemy się jak w korporacji „Cepelia”, ludowy towar wystawiony, a my robimy zdjęcia za odpowiednia opłatą (Mamo operował reklamówką z banknotami o niskim nominale, płacąc za każde wykonane zdjęcie do ręki pozującemu)… to jak zapewne wielu z Was pamięta… przebranemu misiowi spacerującemu po Krupówkach w Zakopanym. Ale wróćmy do kobiet… gliniane (lub czasami drewniane) płytki noszone w dolnej wardze przez kobiety z plemienia Mursi stały się najważniejszą cechą wyróżniającą ten lud od innych żyjących w tych rejonach Afryki i jednocześnie najczęściej opisywaną w przeróżnych czasopismach turystycznych „sensacją” Czarnego Lądu. Branża turystyczna używa wizerunku tych kobiet w promocji jako dowodu na istnienie plemion, nietkniętych przez współczesny świat. Jak na ironię również Mursi poprzez zapotrzebowanie na gotówkę uczynili z płytek swego rodzaju biznes i ich „gospodarka” coraz bardziej uzależnia się od turystów. Zaspakajając nasze zapotrzebowanie na egzotyczne zdjęcia sprzedają nam swój wizerunek. Zarobione w ten sposób pieniądze, służą do zakupów na lokalnych rynkach zboża, soli, kozich skór, ale także alkoholu (w dużej mierze) i broni. Dlaczego kobiety zadają sobie tyle cierpienia? Takie pytanie ciśnie się na usta niemal od razu, gdy widzimy takie zniekształcenia. Jest kilka odpowiedzi na to pytanie. Pierwsza teoria mówi o atrakcyjności kobiety i jej „wartości” na rynku matrymonialnym. Wiele jest głosów mówiących o tym, że wielkość płytki jest wprost skorelowana z „ceną” jaką musi zapłacić jej rodzinie mężczyzna, który chciałby pojąc ją za żonę. Im większa płytka tym kobieta jest bardziej atrakcyjna, ładniejsza i więcej krów trzeba za nią przekazać… możemy podać aktualny cennik… 35-50 krów plus dwa kałasznikowy. Inna popularna teoria głosi, że kobiety w ten sposób się oszpecały, aby chronić się przed handlarzami niewolników. Stawały się w ten sposób nieatrakcyjne na rynku handlu ludźmi. Miało to je chronić przed uprowadzeniami. Także w ten sposób miały stawać się mniej atrakcyjne dla mężczyzn z plemion mieszkających w sąsiedztwie. Zdarzało się, że kobiety z jednych plemion były porywane przez mężczyzn z innych plemion. Mamy więc tutaj odwrotną sytuacją niż w teorii pierwszej. Tak więc liplet oszpeca czy ozdabia?… odpowiedzcie sobie sami na to pytanie. Kiedy nasza reklamówka zionęła pustką, czas było wracać nam do Jinka. Przejeżdżamy tylko przez miasto i udajemy się dalej, 22km na wschód do wioski Kako, gdzie mamy okazje zapoznać się z tutejszym bazarowo-kulturalnym życiem, plemion Bana i Hamer.

Najciekawszy był targ krów, których ceny sięgają przy wyjątkowych egzemplarzach nawet 500$… nie kupiliśmy krowy, ale drewniane siedzonko dla pasterza (borkota). Wreszcie natrafiamy na naturalne miejsce, targ nie dla turystów, tylko dla miejscowej ludności plemiennej, która dokonuje wymiany towarowej. Czego na tym targu nie było… wszystko było i przyjemnie było.

Po powrocie do bazy, czyli „Eco-Omo Safarii Lodge”, wielce ukontentowani, rozliczamy się z naszym przewodnikiem Mamo, a nasze koszty to: 30$ jego obsługa, 20$ wstęp do Mago N.P., 3$ za wjazd naszą Toyotą na teren parku, 6$ parkowy ochroniarz, 15$ wstęp na teren marketu plemion Bana i Hamer w Kako z możliwością robienia zbiorowych zdjęć, wstęp do wioski Mursi 400birr, za indywidualne zdjęcia należy zapłacić od 2 do 5birr ( 35 do 88gr.). Za wszystkie zdjęcia zapłaciliśmy w przeliczeniu ok.40zł. Patrząc wstecz na Kenię i Tanzanię, gdzie ceny były kosmiczne, to w Etiopii wstępy i obsługa są w poprawnie niskich cenach… no tak, ale tu oglądamy przede wszystkim ludzi, a tam zwierzęta… czyżby paradoks? Polecamy naszego przewodnika mieszkającego w Jinka – Mamo tel. 2519 97 63 89 e-mail: mamolake@yahoo.com .

14-10-13-map

Dzień 9. wtorek 14.10

Opuszczamy naszą bazę w Jinka i powracamy 170km do Konso. Po drodze przemierzamy tereny zamieszkałe przez plemiona Ari, Bana, Hamer i Konso. Przy drodze mnóstwo dzieci… handlują drewnianymi maskami, pajacykami lub zwyczajnie wystawiają rękę po datki, a są i takie co wydziwiają różne sztuczki, aby cokolwiek wymusić od przejeżdżających turystów, czegoś podobnego nigdy nie oglądaliśmy w Afryce i nigdzie w świecie… pomijając nieznośny proceder, dzieci są uśmiechnięte, wręcz zabawne i nigdy agresywne. Dalej przez Mande, gdzie kończy się asfalt, jedziemy do miasta Arba Minch. Jesteśmy tu wczesnym popołudniem i w kompleksie restauracyjno-hotelowym, nastawionym na białych turystów, mamy okazje zjeść przyzwoitego steka, za wyjątkowo niską cenę 90birr, solidna porcja z dodatkami (16zł). Dzisiejszy przejazd to slalom pomiędzy krowami (im wybaczamy przez wzgląd na steki), kozami, owcami i osłami. Zadając sobie pytanie o czas przejazdu danego odcinka trasy, odpowiedź jest tylko jedna… zależy ile krów będzie na drodze:-)… to nie jest żart.

Po informacji udzielonej w hotelowej recepcji, decydujemy się na wyprawę do parku narodowego Nechisar, utworzonego pomiędzy wielkimi jeziorami Chamo i Abaya, o dwóch różnych barwach wody. Wynajmujemy przewodnika, łódź i jedziemy nad brzeg jeziora Chamo, aby łodzią motorową odbyć 2,5h podróż, w otoczeniu krokodyli, hipopotamów i przeróżnych ptaków. Koszty Crocodile Market (na początku myślałam, że to będzie sklep z wyrobami z krokodylej skóry, a to po prostu krokodyle w jeziorze), tak więc 100birr od os. wstęp do parku, 200birr przewodnik, 1700birr wynajęcie łodzi.

Na nocleg zostajemy w kompleksie „Turist Hotel”, płacąc 200birr za miejsce parkingowe z dostępem do toalet. Co do wymiany pieniędzy, walutą Etiopii jest Birr (ETB). Pieniądze wymieniane są jedynie w bankach! Najlepiej przywieźć ze sobą dolary : 1USD = ok.18 ETB. Należy pamiętać, żeby wszystkie banknoty miały datę emisji po 2004r. (z dużymi głowami prezydentów) oraz, aby nie były zniszczone, to idiotyczne, ale w Etiopii system bankowy nadal jest bardzo słabo rozwinięty i nie chcą przyjmować innych, niż wyżej wymienione.

14-10-14-map

Dzień 10. środa 15.10

Ponownie całą noc leje, październik rekomendowany przez wszelkie informatory, w tym roku jest okresem codziennych i dużych opadów, a co za tym idzie, każdego dnia taplamy się w wszechobecnym błocie, a jest ono tu wyjątkowo lepkie i czerwonego, bardzo brudzącego koloru, trudno sobie poradzić z czystością w naszym pojeździe, nie mówiąc o butach czy ubraniu. Ponieważ w większości przemieszczamy się gruntowymi drogami, toteż auto wygląda jak salamandra plamista.

Jedziemy na północ wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Abaya, woda w kolorze różowym, a po obu stronach ogromne góry, sięgające sporo ponad 3000m.n.p.m, jednak z poziomy Wyżyny Abisyńskiej, wyglądają jak zwyczajne górki. Mijamy miejscowość Sodo, Kulito i przez Shashemene, docieramy do miejscowości Hawassa (Awasa), położonej nad jeziorem o tej samej nazwie. Celem jutrzejszego poranka, jest spenetrowanie „Fish Marketu”, czyli jedynego w swoim rodzaju targu rybnego, gdzie w przeważającej części handluje się wyławianą z tego jeziora tilapią oraz catfish i goldfish. Odwiedziliśmy to miejsce wieczorem, spokojnie i cicho, tylko marabuty, wielkie szkaradne ptaszyska, wyjadają rybne resztki. Okazuje się, że miejscowość ta, jest również urokliwą strefą rekreacyjną dla Etiopczyków. Integrujemy się, w środowisko wypoczywających podobnie jak u nas w kraju np. we Władysławowie, budy, stragany, smażona rybka, gry zręcznościowe, pływanie po jeziorze… pełny relaks i beztroska… w etiopskich warunkach i wydaniu (chłopcy prowadzają się za ręce, obejmują się serdecznie, piją razem piwo, to nagminny widok w tym kraju, zastanawiamy się z taką Mickiewiczowską niepewnością… czy to jest przyjaźń?… czy to jest kochanie?). Na stół nakryty ceratą, z widokiem na jezioro, wędruje do nas miejscowe piwo „Walia”, smażona tilapia duża ryba 35birr (ok. 5zł), białasów nie widać w zasięgu wzroku, za to rodzimi wypoczywający, niezwykle serdeczni i uczynni, toteż wybraliśmy się na spólny rejs łódką po jeziorze, dziewczyny uruchomiły muzykę w iPhone i zaczęły tańczyć, a chłopcy robili im fotki.

Było zabawnie i tak jakoś inaczej niż w strefie turysty… było szczerze. Wreszcie poznajemy realne, etiopskie ceny produktów i usług, czasem szokują nas swoją niską wartością. Po spenetrowaniu kilku możliwości noclegowych, zaczynając od resortu, gdzie nie zezwolono na parkowanie i kempingowanie w naszym pojeździe (chyba nie wypada przy tak luksusowym kompleksie), a ceny pokoi sięgały aż 350$, poprzez ofertę placu przy innym hotelu dla turystów, bez dostępu do pryszniców za 20$, wybraliśmy wersję rodzimego, etiopskiego hotelu „Chambalala”, gdzie za pokój z małżeńskim łożem, łazienką z ciepłą wodą, TV którego nigdy nie oglądamy, płacimy 15$ – czysto schludnie, strzeżony parking oraz poranne mycie auta 50birr (ok. 9zł).

14-10-15-map

Dzień 11. czwartek 16.10

Już o 2.00 czasu etiopskiego, jesteśmy na terenie „Fish Marketu”(wejście 90birr). Cóż powiedzieć… takiej naturalności miejsca, nie było dane nam jeszcze oglądać. Ryba prosto z prymitywnej łodzi, trafia do gara, po czym ugotowana lokuje się na stoły w postaci zupy, może być też smażona lub pokrojona w plasterki i podawana na talerzu jako sushi, a wszystko to w otoczeniu ptasich gości (marabuty, pelikany), które to… nieodpłatnie uprzątają rybie szczątki. Oj… nasi pracownicy sanepidu, raczej nie podjęliby się nakładania kar za absolutny brak higieny, nawet nie odważyliby się zamknąć marketu w trybie kategorycznym, tylko uciekliby ze strachu przed epidemią lub bliżej nieznanymi trantitlami. Przyjazny charakter miejsca, dziewczyna która w cenie wejściówki, opowiada szczegóły funkcjonowania marketu i pracy ludzi dla ludzi.

Dalej ruszamy główną trasą nr 6 w kierunku Addis Ababy, do Mojo, Po drodze, mijamy z lewa i z prawa, kilka dużych jezior. W Mojo, 65km przed stolicą, odbijamy na wschód i jedziemy w stronę Harar. Na odcinku do Awash, wdrożyliśmy się w nadzwyczajny ruch zdezelowanych ciężarówek (nie wszystkie docierają do celu, część zalega gdzieś po drodze z innymi śpieszącymi), podążających do portu w Djibouti (ponieważ Etiopia nie ma dostępu do morza, korzysta z tego portu , położonego na terenie państwa Djibouti, ulokowanego pomiędzy Somalią a Erytreą). Chińczycy budują obecnie nowe tory kolejowe, które biegną wzdłuż starego wąskotorowego szlaku kolejowego. Po przejechaniu odcinka do Awash, wreszcie na drodze zapanował spokój, pojawiły się chatki kryte nylonem, wielbłądy, handel węglem drzewnym i patykami.

Jedziemy do miejscowości Asbe Teferi i w miejscowym hotelu „Aschalew” posiadającym skromny parking, na jego zamykanym dziedzińcu, znajdujemy lokum na dzisiejszą noc. Warunki nieco spartańskie, alternatywy brak, płacimy 105birr (18zł za pokój) i pozostajemy na nocleg. Obsługa nad wyraz przyjazna, przygotowali nam wspaniałą wołowinę z dzisiejszego uboju.

14-10-16-map

Dzień 12. piątek 17.10

Z sympatycznego miejsca jakim był „Aschalew Hotel” w Asbe Teferi, ruszamy wcześnie, bo już o 2.00 w kierunku Harar, czas nie jest aż tak hardcorowy, gdyż jest to 2.00 czasu etiopskiego, tj. 8.00 naszego. Mamy do pokonania jedynie 200km, ale okazuje się, że wkraczamy w wysokie góry, do złudzenia przypominające Andy, na poziomie Peru i Ekwadoru. Brniemy agrafkami i serpentynami… najlepiej oddaje to zawsze GPS, bo w linii prostej jedynie 100km, drogą 206km… mamy wtedy oczywisty obraz trasy w dwóch poziomach i wiemy co nas czeka… mnóstwo zakrętów, pokonywanie przełęczy i cieków wodnych, czyli spływów rzek, a wiec raz w górę, raz w dół. Przemieszamy się na poziomach 2200÷2600m.n.p.m. Ponadto na całym obszarze Etiopii, życie toczy się wzdłuż i na drodze, tak więc nasz przeciętna jazdy spada do 40km/h. Droga doskonała, natomiast dla Etiopczyków, to pole do rajdowych popisów, niejednokrotnie kończących się tragicznie, bardziej obliczalni są na szutrze, asfalt pozbawia ich ostrożności, a ich hamulce mdleją z nadużycia. Na każdym zakręcie wykoślawione barierki, połamane słupki i co rusz roztrzaskane auta. Krajobrazy naturalnie wioskowe, życie ich mieszkańców skromne, nieskomplikowane i ruchliwe. Najbardziej zastanawia tarasowe ukształtowanie pól uprawnych, cóż za ogromny trud i ile pokoleń musiało kształtować ten teren, aby powstał jego dzisiejszy obraz.

O 12.00 jesteśmy w umówionym miejscu, gdzie spotykamy się z Hailu, naszym przewodnikiem. Od razu ruszamy w stare miasto za murami, pierwsze spostrzeżenia i już wiemy, że warto było się tłuc cały dzień do Harar, do tego muzułmańskiego, średniowiecznego miasta za murami, na głęboki wschód, aż pod granicę z Somalią. Przez wielką bramę, jedną z pięciu jakie pamiętają XVI wiek, wchodzimy w otoczony murami tzw. Jugol, „miasto w mieście”, chlubiące się tysiącletnią historią. Właściwie jest tu tylko jedna asfaltowa ulica, po której jeżdżą głównie zdezelowane, pomalowane na niebiesko Peugeoty 404 z lat 60-tych, spełniające nadal rolę taksówek oraz bajaje, czyli motorowe, hinduskie riksze tuk-tuk, również napędzane jednocylindrowym silnikiem diesla. Do transportu używa się również osiołków (mówią na nie małe tiry), ich przewaga w transporcie polega na tym, że wszędzie wjadą, także w nieprawdopodobnie wąskie uliczki, których jest w sumie 365. Są nawet dwie takie, że dwoje ludzi ma problem się ominąć… muszą tryknąć się ramionami (jak przy zwyczajowym powitaniu). Mówi się o nich „uliczki pokoju”, bowiem dawały gwarancję, że nikt o wrogich zamiarach nie zaczaiłby się tam, choćby z braku miejsca.

Przekonujemy się szybko, że chodzenie po Harar na własną rękę nie ma sensu. Po pierwsze, wcale niełatwo zorientować się w labiryncie uliczek, nie mających żadnego logicznego układu. Po drugie, mimo iż bardzo lubimy dzieci, to już po kwadransie, mamy trochę dosyć towarzyszącej nam ferajny dwudziestki dzieciaków krzyczących: „farandżi” (określenie cudzoziemca) naprzemiennie z „you, you, you”. To „jujanie” to typowy okrzyk etiopskich maluchów, przeplatany równie atrakcyjnym „give me birr”… i nie idzie tu o piwo…tylko o tutejszą walutę. I jeszcze po trzecie: stwierdzamy, że toczące się w uliczkach życie jest tak ciekawe, że po prostu warto zainwestować w kogoś miejscowego, kto pomaga nam tak jak Hailu, w kontaktach z lokalesami. Docieramy do głównego placu starego Harar, Jeden z okolicznych budynków to pałac ojca Haile Selassiego, który był tutaj gubernatorem. Przyszły monarcha, dobrze znany Polakom, dzięki powieści Ryszarda Kapuścińskiego „Cesarz”, przyszedł na świat w Harar w 1892 roku. Mamy wrażenie, że niewiele się zmieniło od tamtych czasów. Największa różnica, to chyba wszechobecne anteny satelitarne, bo nawet w biednych domach, telewizja musi być.

Każda uliczka zaskakuje czymś innym. Na przykład taka „Gri-gri”, której nazwa pochodzi od terkotu rozstawionych maszyn do szycia. Szyją na nich wyłącznie mężczyźni. Kiedy mówimy, że w Polsce to raczej kobiece zajęcie, panowie są zdziwieni. Hailu pokazuje nam pobliski dach, a na nich ptaki, to ptaki z rodziny orłowatych. Obserwują sklep rzeźnika handlującego wielbłądzim mięsem. W środku, tuż nad ladą wisi ogromna gicz wielbłądzia. Rzeźnik odcina skrawki mięsiwa i chwilę potem mamy spektakl w wykonaniu łapczywych drapieżników. Przy okazji dowiadujemy się, że Etiopczycy uwielbiają jeść surowe mięso. Sporo czasu spędzamy na bazarach.

W Harar to wyjątkowo barwne miejsce, w przenośni i dosłownie. Miejscowe kobiety uwielbiają jaskrawe kolory. Podziwiamy, z jaką gracją noszą na głowach wielkie kosze, zaglądamy w worki z przyprawami (jest wśród nich pomarańczowa berbere, czyli pikantna, narodowa przyprawa etiopska, a właściwie miks kilkunastu przypraw). Podglądamy też, jak z opon samochodowych zrobić sandały (za dolara można kupić dwie pary) i oglądamy patyczki do czyszczenia zębów (prawdziwa szczoteczka i pasta to luksus, na który nie każdego stać). Tutaj można zobaczyć wybitnych specjalistów od recyklingu, to co potrafią… to sztuka… zaradności w trwaniu lub trwaniu w zaradności… z której nie spojrzeć strony… pomysłowość górą. Nagabują nas na zakup różnych pamiątek, my jednak inwestujemy w kawę, z której przecież Etiopia słynie, a najlepsza pochodzi ponoć z okolic Harar. Naszym zdaniem, jest to najbardziej egzotyczne miejsce w całej Etiopii. W Harar czas zatrzymał się wieki temu, po dziś dzień po zapadnięciu zmroku, za murami miasta odbywa się rytualne karmienie dzikich hien. To właśnie nocą Harar zamienia się w magiczne i trochę demoniczne miejsce. Wąskimi ulicami miasta przemykają dzikie hieny, niczym upiorni strażnicy historii tego miejsca. Idąc wprost za emocjami… poddałam się całemu zespołowi sztuk, jakim można poddać te drapieżniki, łącznie z podaniem mięsa na patyku trzymanym ustami i karmieniem hien znad pleców. To co czułam… to była euforia… która zabiła strach, wyzwalając jakiś tajemniczy hormon przymierza z dzikim zwierzem.

Hailu okazał się niezwykle przydatną osobą, bez niego nie zobaczylibyśmy wielu rzeczy, jak choćby uroczego tradycyjnego domu i jego rodzinnego domu, gdzie mama Hailu poczęstowała nas smażoną rybą, a siostra chipsami. Wieczorem zabrał nas na targ i pokazał panoramę miasta z najwyższego budynku. Cóż dodać… miejsce tysiąca kolorów, atrakcyjne za dnia, jak i w nocy… pozorne powikłanie rzeczy… jest tylko pozorne… to miasto należy nie tylko oglądać… ale i wąchać. Niezwykle uczynny i wychowany w duchu poszanowania zasad prawidłowego współżycia społecznego Hailu, zasłużył na polecenie, podajemy namiary Hailu Gashaw e-mail hailu_harar@yahoo.com tel: +251 913072931 (za swoją ośmiogodzinną obsługę zapłaciliśmy 30$). Tyle ile dowiedzieliśmy się od niego, nie przekaże żądny papierowy przewodnik.

14-10-17-map

Z pewnością popieramy też opinię, że Etiopia należy do najbezpieczniejszych krajów Afryki. Rabunki i napady zdarzają się niezmiernie rzadko. Spacerując wieczorem po starym mieście Harar, można czuć się naprawdę bezpiecznie. Ludzie są wyjątkowo przyjaźni, uśmiechnięci i życzliwi. Przypuszczamy, że jest to również wynikiem tego iż Etiopia to kraj, który nie miał nigdy przeszłości kolonialnej, poza krótką okupacją włoską w okresie II Wojny Światowej.

Ponieważ wielokrotnie mamy styczność z rośliną o walorach stymulujących… czat… może kilka słów o niej… Harar to punkt startu i mety czat drajwerów. Stąd jadą ciężarówki z czatem do Somalii. Dobry chat to świeży czat! Więc ciężarówki pędzą z maksymalną szybkością po kiepskiej drodze. Jadąc do pobliskiej Valley of Marvels, można zawsze jakąś niedawno rozbitą zobaczyć. Inne, nowiutkie pick-upy, wyglądają jak komety pędzące ponad 100km/h z ogonem kurzu. Lepiej ustępować im drogi… nazywają je „obama”… często zabijają przypadkowe osoby i zwierzęta, które akurat stanęły im na drodze… więc dlaczego auta są tak nazywane?… odpowiedź jest oczywista. Pytanie co to czat?… to roślina (czuwaliczka jadalna, zawierająca alkaloid katynon), której liście żuje się, a wpływ na ludzi ma taki jak liście koka w Ameryce Południowej. Zmęczonym i wyczerpanym dodaje sił, zaspokaja głód i pragnienie, poprawia nastrój. Dlatego też, mimo trudów życia, biedy i zacofania, mieszkańcy nie sprawiają wrażeni ludzi przygnębionych. Wioskowi uzdrowiciele nakazują używanie rośliny na drobne schorzenia, a ludzie z radością wykupują „recepty”. Zielone pobudzenie to biznes pewny i łatwy, nic więc dziwnego, że powoli wypiera pracochłonne plantacje kawy, a to przecież podstawa exportu. Aż trudno uwierzyć, ale Etiopia ma problem z czatem, bo w niektórych regionach np. robotnicy budujący drogę, którzy na drugie śniadanie biorą pęk czatu, po południu już nie mają ochoty na pracę… a kierowcy po czacie jeżdżą niekontrolowanie i z wielką fantazją. Gdzie się nie obejrzeć mężczyźni z workami czatu… to żucie, to stary nawyk… my mamy papierosy i alkohol… oni mają czat… spotkajmy się na czacie, to nie spotkanie na portalu społecznościowym… lecz w gronie „czatożerców”.

Dzień 13. sobota 18.10

Jeszcze wczoraj przeleciała nam przez głowy taka myśl, aby do następnego miejsca, które chcemy spenetrować na naszej trasie, czyli Lalibeli, dotrzeć, przez Somalię i Djibouti. Nawet zleciliśmy Hailu rozeznanie tematu i wykorzystanie jego przewodniczych usług na tej trasie. Północna część Somalii, zwana Somalilandem, jest całkowicie bezpieczna, a do granicy mamy nieco ponad 100km. Jednak dzisiejszy dzień, czyli sobota i realna możliwość, że podobnie jak na granicy z Kenią, urząd celny będzie zamknięty, a wykorzystanie do maksimum naszych kwitów z karnetu CPD, byłoby dość nierozsądne, odwiodły nas skutecznie od tego pomysłu. Powracamy więc, tą samą drogą nr 4, którą tu przybyliśmy, prawie 300km na zachód w kierunku stolicy Addis Ababy do miejscowości Awash, gdzie odbijamy na północ w drogę nr 18, prowadzącą w kierunku Erytrei i Djibouti. Cały ten odcinek, to brnięcie w ruchu zdezelowanych ciężarówek. Co jakiś czas, jakiś zawalidroga stoi uszkodzony na środku drogi, okolony kamieniami spełniającymi role trójkąta ostrzegawczego, obrzucony kawałkami krzaków, co oznacza awarię na drodze, co szybsi zalegują pobocza. Do takowej sytuacji przyczynia się nie tylko prędkość, również za dobra droga i zwierzęta beztrosko spacerujące po jezdni, sumując te czynniki, mamy gotowy obraz tragedii, która się tu wydarza na porządku dziennym. A co po drodze?… mnóstwo „myjni samochodowych”, ludzie mieszkają w szałasach przykrytych byle czym, handlują słomiankami i patykami, jest coraz bardziej pustynnie,

Po pokonaniu kolejnych 250km w warunkach walki o bezpieczny przejazd, 27 km przed miejscowością Mille, w wiosce Adawtu, będącej jednym wielkim truck stopem, zostajemy na nocleg w „kompleksie” noclegowym dla kierowców „Shewet Hotel”. Ogrodzony plac, a na nim łóżka do spania z moskitierami, TV na wolnym powietrzu, wokół bar, restauracja, ubojnia, toalety i prysznice… oczywiście wszystko w stylu mocno spartańskim, jednak zorganizowane, schludne i jak na etiopskie warunki, wyjątkowo uporządkowane, ale… z WC nie mieliśmy odwagi skorzystać, prysznic działał krótko i tylko wieczorem, więc poranna toaleta przebiega jak zwykle w takich przypadkach… chusteczki baby pampers, nieodzowne w podróży. Tymczasem my, pomiędzy łóżkami naszym kosmicznym rydwanem, budzącym nie lada zainteresowanie, próbujemy zasnąć, co nie jest łatwe, przy głośno nastawionym TV. Za postój z „dostępem” do pryszniców i WC, płacimy 50birr (8,50zł). Wybraliśmy tę dzisiejszą drogę, właśnie taką, a nie inną, przez Park Narodowy Yangudi-Rassa i otaczający go Yangudi National Reservat, celowo omijając stolicę tego kraju Addis Ababa, gdyż jest to mało akcyjne, niezbyt stare, bo XIX w. miasto, będące niewiele ponad 100lat stolicą Etiopii, nie posiadające żadnych zabytków oraz interesujących nas miejsc. Natomiast podążaliśmy ogromnymi, prawie niezamieszkałymi równinami przechodzącymi z pustyni w step, a następnie w sawannę.

14-10-18-map

Dzień 14. niedziela 19.10

Pierwsza noc, w obecnym etapie przejazdu po Afryce, kiedy jest naprawdę gorąco, wentylatory pomagają przetrwać upał podczas snu. Kiedy w Etiopii nastaje godzina 0 dnia (nasza 6.00 rano), wszystko natychmiast budzi się ze snu, więc także i nam nie dają szans na dłuższe pospanie. Już o 8.00 jesteśmy na trasie, podążając w kierunku celu naszego dzisiejszego przejazdu, etiopskiej Jerozolimy, jaką jest Lalibela. Na rogatkach miejscowości Mille, skręcamy na zachód i podążamy przez Chifra, następne 160km do Woldiya nową, wspaniałą drogą, niedawno oddaną do użytku, wybudowaną oczywiście przez Chińczyków.

Tu odbijamy w kierunku. Gashena i po 130km skręcamy w szutrową drogę prowadzącą do Lalibela, miasta oddalonego 650 km od Addis Ababy, leżącego na pograniczu Wyżyny Abisyńskiej i Kotliny Danakilskiej. Wkraczamy w wysokie góry, na wys. 3492m.n.p.m temperatura spadła do 10ºC, ludzie handlują drewnem, są odziani najczęściej w chusty, a w rękach kijaszek.

Zmieniła się zabudowa, chatki są teraz najczęściej kamienne, ogrodzenia również z kamieni… generalnie dużo kamieni. Jest nad wyraz czysto, dzieciaki jeśli o coś proszą, to tylko o długopisy, więc chętne spełniamy ich prośby. Im bliżej Lalibeli, tym więcej dzieci… tancerzy za prezenty. Dojeżdżamy do miasta. Jest ono świętym miejscem ortodoksyjnego kościoła etiopskiego, do którego zmierzają liczne pielgrzymki chrześcijan, nie tylko z Afryki. Słynie z jedenastu wykutych w litej skale monumentalnych kościołów, zbudowanych za panowania cesarza Lalibeli (1185–1225). Kościoły są własnym i wyłącznym dziełem Etiopczyków, o czym świadczą m.in. liczne motywy zdobnicze, wywodzące się z rodzimej tradycji, tkwiącej korzeniami w czasach Axum. Legenda mówi, iż przy budowaniu kościołów… ludziom pomagali aniołowie… dlatego też budowa wszystkich kościołów trwała „tylko” 21 lat. Za panowania cesarza Lalibeli, miasto nazywało się Roha. Lalibela znaczy „pszczoły uznały jego władzę”. Wiąże się z tym kolejna legenda, zgodnie z którą po narodzinach cesarza, otoczył go rój pszczół, co jego matka uznała za znak i zapowiedź, że będzie w przyszłości królem królów Etiopii i nadała mu to imię. Cały kompleks świątyń wpisano na listę światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO. Jesteśmy na miejscu na tyle wcześnie, że postanawiamy jeszcze tego dnia zwiedzić jedną z trzech części kompleksu. Pomaga nam w tym polecony przez Hailu (nasz przewodnik w Harar), jego kolega z branży, Abjote (tel: +251 93007269, dzwoniąc z Etiopii: 093007269). Ustaliliśmy jego serwis na dziś i jutro w wysokości 20USD, płacimy za bilety wstępu po 50 USD (z ważnością na 4 dni) i z marszu rozpoczynamy zwiedzanie.

Kościoły powstały w XII wieku, kiedy muzułmanie podbili Jerozolimę i uniemożliwili chrześcijanom pielgrzymki do Świętego Miasta. Ówczesny cesarz Etiopii, Lalibela, później ogłoszony świętym, stwierdził, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Zdecydował się… zbudować Nową Jerozolimę… na terenie swojego państwa i uczynić je światowym centrum chrześcijaństwa. Jedna z legend głosi, że Lalibela zobaczył Jerozolimę podczas mistycznej wizji. Wiele miejsc otrzymało biblijne nazwy, nawet pobliska rzeka została nazwana Jordanem. Kościoły wydrążono i wykuto w litej skale, z monolitycznych bloków. Wyrzeźbiono drzwi, okna, kolumny, podłogi, dachy… wszystko w jednym bloku skalnym. Nie użyto do ich budowy żadnych dodatkowych materiałów. Dachy kościołów są na wysokości gruntu, aby do nich wejść… trzeba zejść… w dół wąskimi schodami wykutymi w ścianach powstałych skalnych rowów. Po ukończeniu świątyń, zbudowano system ceremonialnych przejść łączących świątynie. Wiele z przejść prowadziło do jaskiń, gdzie mieszkali eremici. Największa z budowli, Dom Zbawiciela Świata (Biete Medhani Alem), jest największym monolitycznym kościołem na świecie. Do dzisiaj w każdym ze skalnych kościołów mieszka mnich, który się nim opiekuje. Często nazywa się ją ósmym cudem świata… i opinia ta jest jak najbardziej zasłużona.

O 17.30 zamykają świątynie, więc i my kończymy dzisiejsze zwiedzanie, a na naszą bazę noclegową wybieramy „Jeruzalem Hotel” www.lalibelajerusalemhotel.com , za luksusowy pokój płacimy 35USD. Postanawiamy pozostać tu na dwie noce, gdyż super warunki, w cenie europejskie śniadanie i wreszcie dostęp do internetu, są nam teraz potrzebne, by zająć się wreszcie relacją.

Wieczór spędzamy w tradycyjnym etiopskim barze, gdzie przygrywa grajek. Azmari bet, tak brzmi nazwa tradycyjnego miejsca-klubu z ludową muzyką, tańcem i śpiewem etiopskim. Dla Etiopczyków jest to żywa rozrywka, towarzyszą temu tańce yskysty, polegające na rytmicznym potrząsaniu ramionami. Natomiast Azmari to etiopski muzyk, porównywalny z naszym wodzirejem, śpiewa krótkie zabawne rymowanki, które wymyśla na poczekaniu, często opisując siedzących wokół słuchaczy. Przygrywa sobie na masenko (etiopskie skrzypce jednostrunowe).

Popijamy miodowe wino tej (tedż), to taki miód pitny, tradycyjny trunek wytwarzany i spożywany w Etiopii. Tej tradycyjnie podawany jest w okrągłej, baniastej karafce zwanej berele (30birr). Ze względu na długi okres fermentacji, jest to napój bardzo mocny, o wysokiej zawartości alkoholu, której nie zdradza jego słodki, miodowy smak. Lżejszą wersją teju jest berz, który jest fermentowany krócej, przez co jest słodszy i ma mniejszą zawartość alkoholu. Dawniej, napój ten był spożywany tylko wśród uprzywilejowanych warstw cesarstwa etiopskiego. Miodowy wieczór rozkręcił się na tyle, że porwaliśmy się w tańce, tylko to trzepanie ramionami słabo nam wychodziło… patrząc na nich, wydawali się być jakby podłączni pod 220 albo i więcej wolt. Lekko skonani nadmiarem dzisiejszych wrażeń… przed północą zasypiamy pachnąc miodem… dosłownie i w przenośni.

14-10-19-map

Dzień 15. poniedziałek 20.10

Od rana kontynuujemy zwiedzanie świątyń. Na wstępie małe wtrącenie, na północy dominują nacje o jaśniejszej karnacji i europejskich rysach oraz przeważa chrześcijaństwo. Na południu przewaga jest zdecydowana czarnych ras oraz tamtejszych religii tradycyjnych. Północ to obszary bardziej rozwinięte cywilizacyjnie i kulturowo, gdzie wręcz narodowym kolorem ubioru jest kolor biały, długie nakrycia ciała ze względu na niskie temperatury w nocy, tymczasem południe, gdzie ze względów cywilizacyjnych i praktycznych oraz pogodowych, mało kto na biało się ubiera.

Należy również nadmienić, że 90% ludności reprezentuje Etiopski Kościół Ortodoksyjny Tewahedo, obrządku chrześcijańskiego, który jest jednym z przedchalcedońskich Kościołów wschodnich. Powstał w IV wieku. Jego głównym językiem liturgicznym jest gyyz. Posiada wiele elementów wspólnych z judaizmem, np. szabat i obrzezanie. Cechuje go duża liczba postów: dla mnicha trwa on 286 dni w roku, a dla zwykłego wiernego 186 dni. Od powstania podlegał patriarsze koptyjskiemu w Aleksandrii, od 1959 r. jest autokefaliczny. Określa się go mianem „koptyjskiego”, jednak oznacza to jedynie tyle, że jego liturgia, obyczaje i święte księgi są w dużej mierze wzorowane na tym wyznaniu. Do roku 1974 miał status kościoła państwowego, lecz po obaleniu Haile Selassie I stracił ten tytuł. W okresie rządów komunistycznych był prześladowany, ale po jego upadku zaczął odbudowywać swoje struktury.

Po południu kończymy zwiedzanie i powracamy na zasłużony odpoczynek. W centrum spotykamy off-roadową grupę Włochów, podróżujących na trasie Cape Town – Djibouti, mamy dobrą informację, podobno działa prom na trasie z Port Saidu do Turcji. Resztę dnia zajmują sprawy gospodarcze, minęły ponad dwa tygodnie obecnej podróży, należałoby co nieco ogarnąć. Ponadto wykorzystujemy dostęp do internetu, pogłębiając widzę i uzupełniamy nasze zeszytowe zapiski, dotyczące relacji z trasy przejazdu.

Na tym kończymy relacje z pierwszej cz. przejazdu po Kenii i Etiopii. Na dalszy ciąg zapraszamy do następnego folderu, który się obecnie tworzy: (kliknij tutaj)

Etiopia jest tak ciekawa, kolorowa i odmienna, od pozostałych afrykańskich państw, że absorbuje nas ilością niezwykle interesujących miejsc, które penetrujemy od rana do późnego wieczora.

Jutro, 27 października przekraczamy granicę z Sudanem i kontynuujemy mozolnie podróż na północ naszego globu w kierunku Polski. Co i jak będzie dalej z przeprawą przez Morze Śródziemne, to nadal wielka niewiadoma, a z Egiptu docierają coraz gorsze wieści.

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>