Nowa Fundlandia > Nowa Szkocja > Wyspa Księcia Edwarda > Brunszwik > granica Kanada/USA > Nowa Anglia (stany: Maine, New Hampshire, Vermont)  >  stan Nowy Jork

14 lipiec – niedziela – po labradorskich przygodach z insektami, wyglądam dziś jak polska projektantka mody Ewa Minge, tyle tylko, że mnie przytrafił się nieoperacyjny lifting twarzy, co nie znaczy bezinwazyjny…to była krwawa interwencja bez znieczulenia. Ruszamy na trasę drogą prowadzącą na południe o nr 430, noszącą nazwę „Szlak Wikingów”. Po drodze, zajeżdżamy do kolejnych małych wiosek i osad rybackich, kolorowo, a widoki, to obrazki jak z bajki. Włóczymy się po nadmorskim terenie, zachodnim brzegiem Nowej Fundlandii, położonej nad zatoką Gulf of St. Lowrence.

W takim klimacie, w słonecznej i gorącej aurze, jak na te tereny naszego globu, gdyż temp. sięgają 28ºC, przemierzamy odległość do Gros Morne National Park, który wpisany jest na światową listę UNESCO. Zamierzamy spędzić tam czas aż do późnych godzin popołudniowych. Cudowna przyroda, pobliższe góry wypiętrzone na kilkaset metrów ze skalnymi, obłymi czaszami.

Jeszcze tego dnia kontynuujemy jazdą na południe, aby przez miejscowość Deer Lake, gdzie wpadamy na Canadian Highway o nr 1, kontynuować jazdę do Corner Brook. Tam odbijamy na zachód, aby dotrzeć do Lark Harbor i w miejscowym Blow Mc Down Provincial Park, pozostać na nocleg. Wjazd do parku to koszt 5$CAD, stanowisko kempingowe, 15$CAD. Pełne, standardowe wyposażenie stanowiska biwakowego to: zespolone ławki ze stołem, kosz na odpadki i miejsce do grillowania lub rozpalenia ogniska.

Najważniejsza wiadomość dnia…wreszcie zobaczyliśmy łosie…dwa łosie…prawdziwe!…to pierwsze łosie od początku naszej podróży…do tej wielkiej chwili, bywały tylko na znakach ostrzegawczych, koszulkach, pidżamach, czapkach i różnego typu innych pierdołach. Jeśli idzie o statystyki…to było jeszcze kilka wiewiórek, kilkanaście rozjechanych skunksów i trzy zające.

15 lipiec – poniedziałek – miejscowość Lark Harbor jest dość specyficzna, ponieważ posiada aż trzy porty rybackie, gdyż usytuowana na końcu lądu, tuż u ujścia Bay of Islands do zatoki Gulf of St. Lowrence, posiadała ku temu naturalne możliwości. Po oglądnięciu okolicy, wracamy do głównej drogi, autostrady nr 1 (Trans Canada Highway) i jedziemy do miasta Stephenville, aby tam wybrać się na zwiedzenia następnego wysuniętego na zachód terenu, czyli półwyspu Penisula de Port-au-Port. Na trasie okrężnej wokół półwyspu napotykamy w małej osadzie Lourdes na sanktuarium, dziwnie powiązane nazwą z tym we Francji. Jeśli idzie o największą dzisiejszą atrakcję, to niewątpliwie był przylądek Cape St.George, gdzie wysokie, klifowe wybrzeże, spadało wprost do morza z kilkuset metrów.

Po drodze, jeszcze w wielu miejscach, napotykamy na ciekawe, nadmorskie twory skalne wyściełane seledynowymi dywanami. Zabudowa dość ciekawa, choć czasem dziwaczna, spokojnie żyjący ludzie, serdeczność i uśmiech na twarzach. Dbają o swoją tożsamość, kultywują tradycje i eksponują ją w mini wioskowych muzeach. Już wieczorem docieramy ponownie do jedynki i próbując znaleźć kemping, docieramy aż do małej osady rybackiej, gdzie za udzieleniem nam zgody, pozostajemy na nocleg w kameralnym, małym porciku, jako nie jedyni zagubieni w drodze, gdyż zatrzymali się tu również kanadyjscy podróżnicy z Quebec. Cicho, spokojnie i urokliwie. Gotujemy na starej, zardzewiałej naczepie do przewozu kutrów rybackich…ot dzisiejsza kuchnia…toaleta była pomiędzy porzuconą lodówką, a karoserią jakiegoś wykończonego auta.

…kiedyś amerykański duchowny Robert Lowell opisywał Nową Fundlandię jako „monstrualną masę skał i żwiru, prawie pozbawioną ziemi uprawnej, jakby dopiero co wydobytą z głębi oceanu i wystawioną na słońce i deszcz”. Ta trafna ocena niejako współgra z częstym określeniem wyspy – „skała”. Odizolowana od reszty kraju, pomiędzy Oceanem Atlantyckim Zatoką Świętego Wawrzyńca, wytworzyła odmienną kulturę, od lat niesłusznie wyszydzaną przez wielu Kanadyjczyków. Życiem mieszkańców rządzi raczej funkcjonalność niż wyobraźnia. Skromny, uporządkowany tryb życia oraz ubóstwo wyspiarzy, często piętnowano i nazywano pogardliwie „Newfie”. Niezrozumiały lokalny dialekt (koloryt i humor), specyficzna kuchnia (ozorki dorszowe, paszteciki z foczych płetw) oraz charakterystyczne nazwy miejsc (Zatoka do Niczego, Cuchnąca Zatoka) to oryginalna kultura o głębokich korzeniach. Słodko-gorzka wizja życia, tworzy obraz nieco uśpionej prowincji, choć od czasu do czasu „przydryfuje” jakieś nowe źródło dochodów…

…dość intrygująca legenda…

…w miejscu, gdzie oceaniczne fale z grzebieniami pian uderzają z rykiem o skały, narodziła się legenda. Powiada się, że pewnego razu Bóg postanowił ocenić dzieło swego stworzenia. Spoglądając na Ziemię, na jedną z chłostanych przez fale i sztormy wysp zwaną Nową Fundlandią, dostrzegł małą społeczność rybaków. Ludzie ci, surowi, przywykli do niepogody, odważnie walczyli z dziką i nieubłaganą przyrodą, kiedy zabójcze mrozy i bezlitosne przypływy zabierały swoje żniwo, kiedy morze żądało dla siebie ofiar z ludzkiego życia. Nie bacząc na nic, walczyli o przetrwanie z uporem, który był równy ich męstwu i odwadze. Bóg spojrzał na ich trud i ulitowawszy się zechciał wspomóc ich los. Poszukał wśród wszystkich stworzonych przez siebie istot, lecz nie znalazł żadnej, która mogłaby im pomóc – postanowił więc stworzyć nową istotę. Wziął ciało niedźwiedzia, którego mocny kościec świetnie nadawał się do ciężkiej pracy i którego gęsta sierść może przeciwstawić się przejmującemu zimnu panującemu na wyspie. Następnie postanowił zmienić jego sylwetkę na opływowe kształty foki, dodając jednocześnie jej znakomite umiejętności pływania i szybkiego pokonywania fal. Wzrok Jego przesunął się po morzu i ujrzał stado pląsających delfinów, które podążały żwawo i z ciekawością za statkami. Spojrzenie ich dobrodusznych oczu budziło ufność – nadto delfiny tak upodobały sobie ludzi, że często ratowały ich w morzu. Tak – oczy ich winny stać się częścią nowej istoty. Czerpiąc siłę z cudownej, twórczej mocy stworzył wspaniałe zwierze o lśniącej czarnej sierści, potężne i dobroduszne jednocześnie. To nowe zwierzę miało cechować się wiernością i oddaniem, być prawdziwym, doświadczonym przyjacielem, aby żyć razem z człowiekiem i być gotowym oddać za niego swe życie. Spełniło się to w tym momencie, gdy Bóg włożył w pierś nowej istoty – serce psa! Od tego dnia, ludzie morza mieli obok siebie odważnego towarzysza, zawsze pełnego sił, zawsze wiernego… Nowofundlanda…

16 lipiec – wtorek- rankiem żegnamy się z naszymi sąsiadami i jedziemy dalej drogą nr.1 do portowego miasta Channel-Port aux Basques, aby zaokrętować się na prom do Nowej Szkocji (Nova Scotia) do portu North Sydney. Nie mamy żadnych danych dotyczących godzin wypływania promów, jedno wiemy, że na pewno pływają i dzieje się to dwa razy dziennie. Szczęśliwym trafem po dotarciu do przystani promowej, 10min przed odpłynięciem promu i tylko za sprawą uczynnej pani z okienka, która zadała sobie nieco trudu, aby zapytać czy nas jeszcze zaokrętują, udało się przed podniesieniem trapów wjechać na pokład, który został zamknięty w kilka sekund po naszym wjeździe. Teraz możemy podać, że promy wypływają o 12.00 w południe i o 24.00 o północy. Koszt siedmiogodzinnej przeprawy na dystansie 210km, jak dla nas, czyli dwie osoby + pojazd wynosi 295$CAD. Prom ogromnych rozmiarów, mało odczuwalne kołysania, mimo wysokiej fali. Na pokładzie dosłownie wszystko, czyli warunki doskonałe. Szybkie wyokrętowanie w porcie North Sydney i tuż po wjeździe do Nowej Szkocji, przy drodze nr 1, pozostajemy na kempingu, płacąc 18$CAD za stanowisko. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nasze auto prezentuje się skromnie przy luksusowo wyposażonych kamperach- autobusach, gdzie jest kilka telewizorów, kominek, dwie sypialnie, lodówka, prysznic i regularna kuchnia… ale żeby proponować nam dywan?… grzecznie podziękowaliśmy, że jakoś nie jest nam potrzebny, tymczasem proponujący nam go starszy pan, zdziwił się, że nie chcemy… bo przecież każdy ma rozłożony przed kamperem… eh ta dbałość o szczegóły!

Nowa Szkocja jest półwyspem połączonym z lądem przesmykiem o kilkudziesięcio- kilometrowej szerokości, gdzie występują największe przypływy na naszej planecie. Całe wschodnie wybrzeże otwarte jest na Atlantyk. Częścią prowincji jest leżąca na północy wyspa Cape Breton, oddzielona od stałego lądu wąską cieśniną. Półwysep ma charakter lekko pofałdowanej niziny. Bogata, szczególnie na wschodnim wybrzeżu linia brzegowa, jest wysokim klifem. Jedynym wzniesieniem prowincji jest Wyżyna Przylądka Bretońskiego, znajdująca się w północnej części wyspy Cape Breton, z najwyższym szczytem Białe Wzgórze 532 m n.p.m. Kolonizację Nowej Szkocji rozpoczęli w 1604 Francuzi, a w 1621 włączyli się w nią także Brytyjczycy. Spór o prawa do terenów rozstrzygnęły traktat w St-Germain-en-Laye w 1632 i traktat z Bredy w 1667 przyznając prawa do terenów Francji. W ten sposób powstała kolonia zwana Akadią. Akadia, przemianowana na Nową Szkocję powróciła w większej części w ręce brytyjskie na mocy traktatu w Aix-la Chapelle. Pozostałe części Akadii stały się częścią Nowej Szkocji po wojnie siedmioletniej zakończonej pokojem paryskim. Z czasem z Nowej Szkocji wydzielono dwie inne kolonie Nowy Brunszwik i Wyspę Księcia Edwarda. W 1848 Nowej Szkocji nadano status samorządnego dominium. W połowie XIX wieku z 350 tysiącami mieszkańców, Nowa Szkocja była jednym z najsilniejszych społecznie i gospodarczo dominiów północnoamerykańskich. W 1867 Nowa Szkocja, nie bez wewnętrznych tarć, przystąpiła do Konfederacji Kanady.

17 lipiec – środa – Cape Breton Island oraz Park Narodowy „Cape Breton Highlands National Park of Canada”… to dzisiejszy nasz cel… Trasą Cabot Trail, odkrywcy tych terenów, który zawędrował w te strony już w 1497r, objeżdżamy całą północną część wyspy. Dużo turystów, mnóstwo wszelkich restauracji i gift shop-ów, ale są również galerie oferujące miejscowe rękodzielnictwo, sięgające celtyckich zwyczajów ludowych. Sam park, dość mocno przereklamowany, nie ma nic nadzwyczajnego w tym co widzimy i trudno pogodzić się z porównaniem tutejszego górzystego obszaru z Alpami, czy Andami… to jakieś gigantyczne nieporozumienie, które wzbudza w nas zadziwienie… no chyba, że atrakcją nie są same góry… tylko ktoś jest zapalonym golfistą… a ponieważ we wschodniej części parku, znajduje się 18 dołkowe pole golfowe i jak dodamy do tego zalesione góry… to otrzymamy wynik:… magazyn branżowy „Golf Magazine”, ocenił to pole jako jedno ze 100 najlepszych pól na świecie oraz najlepsze, publiczne pole golfowe w Kanadzie…my nawet nie mamy pojęcia jak trzyma się kij do golfa.

Jeszcze tego dnia, jedziemy północną stroną wyspy, drogą nr 19, aby na stały ląd przejechać mostem, poprzez cieśninę Canso Causeway. Nieopodal tego miejsca, w małej mieścinie Havre Boucher, zostajemy na przydrożnym kempingu na nocleg (25$CAD za stanowisko biwakowe).

18 lipiec – czwartek – po nocnych opadach, ruszamy w kierunku stolicy Nowej Szkocji, Halifaxu. Aby uatrakcyjnić przejazd, wybieramy wersję trasą Marina Trail, która poprowadzi nas wschodnim wybrzeżem, drogą nr 7. Postrzępione atlantyckie wybrzeże, z mnóstwem małych porcików rybackich, zatoczek i fiordów wcinających się w ląd. Czasem rzeczywiście przypominają te norweskie, jedynie wysokość nie ta. Pogoda dopisuje, tym samym słoneczna aura dodaje uroku tym miejscom. Myśleliśmy, że będzie to przygotowana turystycznie kraina, okazało się jednak, że na prawie 200km odcinku prowadzącym brzegiem, cicho, spokojnie i kameralnie. Nawet sam wjazd do Halifaksu aż do ostatnich km, wiódł jak do zaściankowej mieściny. Tuż przed wjazdem do miasta, pokonujemy zatokę Halifax Harbour, ogromnym płatnym mostem i od razu kierujemy się do centralnego punktu miasta, jakim jest cytadela. Zamorskie posiadłości Wielkiej Brytanii w Ameryce Północnej w Nowej Szkocji, miały dla Korony duże znaczenie. Halifax był od 1749 roku jednym z najbardziej strategicznych portów Korony. Na dominującym nad miastem wzgórzem wzniesiono cytadelę, wspaniały przykład bastionowych fortyfikacji o gwiaździstym zarysie zewnętrznym, której zadaniem było blokowanie lądowego podejścia do twierdzy od strony Stanów Zjednoczonych. Powstała w pierwszej połowie XIX wieku (budowano ją 28 lat). Wkrótce po ukończeniu budowy, w latach sześćdziesiątych XIX wieku, działa gładkolufowe zastąpiono gwintowanymi, co sprawiło, że cytadela po raz pierwszy w swej historii mogła blokować również port (nowe działa miały większy zasięg). Z terenów cytadeli roztacza się panoramiczny widok na niezbyt rozległe miasto, które na piechotę można zwiedzić w dwie godziny.

Stąd wyruszały konwoje do Europy, w czasie I i II wojny światowej. Obok rozpościera się wielka murawa, na której latem spędzają czas mieszkańcy miasta, grają w piłkę, palanta, albo po prostu opalają się. Zwiedzamy ubogą, jak dla europejczyka ekspozycję w cytadeli (wstęp 11.70$CAD od osoby). Pamiątki i zdjęcia pierwszych osadników oraz narzędzia, których używali. Są również pamiątki z okresu II wojny światowej. Egzemplarz kanadyjskiej gazety z września 1939 roku z listem gończym Adolfa Hitlera. Centralne i dominujące miejsce zajmują pamiątki, opisy, zdjęcia, wspomnienia i makiety tragicznego nieszczęścia, jakie dotknęło ludzi i miasto 6 grudnia 1917r.

Wróćmy więc do tamtych lat… Od 1916 roku w porcie Halifax przygotowuje się konwoje z bronią do Europy. Przeładowuje się broń i materiały wybuchowe. I nadszedł feralny dzień 6 grudzień 1917 roku. Z portu wychodzi francuski parowiec „Mont Blanc”(komplement na wyrost), stara łajba budząca jedynie uśmiech politowania i zapewne byłoby tak i tym razem, gdyby nie ładunek, który jeżeli nie jeżył włosów na głowie, to na pewno budził respekt. W ładowniach 227 ton trotylu oraz inne materiały wybuchowe. Na pokładzie beczki z paliwem. Kontra kursem do portu wychodzą, jeden za drugim, dwa okręty. „Mont Blanc” mija pierwszego i w ostatniej chwili zauważa drugi, norweski „Imo”. Jest za późno. Rozległ się zgrzyt rozpruwanego żelaza, gdy dziób „Imo” wbijał się głęboko w bok „francuza”. Snop iskier wywołanych uderzeniem zapalił benzen rozlewający się z rozbitych beczek. Ogień błyskawicznie ogarnął obydwa statki, które po chwili zasnuły chmury smolistego dymu. Pracujące cały czas na wstecznych obrotach maszyny „Imo” wyrwały dziób ze skazanego już na zagładę „Mont Blanc”. Świadoma następstw załoga ucieka ze statku. Mieszkańcy nieświadomi nieuchronności dalszych wydarzeń, z zaciekawieniem przyglądają się płonącemu okrętowi. W drewnianych domach przerwano codzienne czynności i przy oknach skupili się wszyscy domownicy. Gigantyczna eksplozja wstrząsnęła ziemią i niebem. Anioł śmierci i zagłady uderzył swym mieczem. Radość życia zamienił w koszmar śmierci i bólu. Halifax przestało istnieć. Wybuch był zauważalny ponoć do 300 kilometrów. Według ekspertów, była to największa w dziejach nienuklearna eksplozja na świecie, na długo przed jądrowym wybuchem w Hiroszimie. Akcja ratunkowa prowadzona przez tych, co przeżyli, trwała do zmroku. Pomoc z zewnątrz, przybyła dopiero na drugi dzień. Miejscowy pastor wydobywa ze sterty belek i desek, wijącą się z bólu córkę, pozostali członkowie rodziny zginęli. Noc była mroźna. Wielu uwięzionych w ruinach domów zmarło z zimna. Lekarze dokonują dziesiątki zabiegów usunięcia kawałków szyb z twarzy i ciała. Są wypadki amputacji gałek ocznych. Dwa tysiące osób zginęło, dziewięć tysięcy zostało okaleczonych i rannych.

Wracamy do obecnych czasów – interesująco prezentują się, zabudowane na potrzeby mieszkańców i turystów licznie tu przybywających, przebudowane nabrzeża portowe. W mieście i porcie, spędzamy całe dzisiejsze popołudnie, aby następnie wydostać się ze stolicy prowincji na północ drogą nr 1, prowadzącą do Mount Uniackie, gdzie na miejscowym kempingu, wynajmujemy stanowisko za paskarską cenę 36$CAD – o zgrozo!… ile czasem liczą za proste miejsce do rozbicia biwaku, pozbawione w standardowej, najtańszej wersji podłączenia do prądu i wody.

19 lipiec – piątek – Niestety nie zawsze świeci słońce i dzisiaj po raz pierwszy, dopadła nas totalnie kiepska pogoda. Trudno, bywa i tak, w podróży trzeba brać to co jest i jechać dalej. Przecinamy obszar Nowej Szkocji w poprzek, jadąc na pn/zach w kierunku Cabequid Bay, będącej odnogą ogromnej zatoki Bay of Fundy. Tereny te, do złudzenia przypominają polskie, sielskie krajobrazy naszego przedgórza. Od tego momentu wkraczamy na następny szlak, zwany Glooscap Trail. Jedziemy dzisiaj szlakiem zatok, które mają największe różnice poziomów morza, pomiędzy odpływami i przypływami. Zatoka Fundy usytuowana jest pomiędzy prowincjami Nowy Brunszwik i Nowa Szkocja, w atlantyckiej części Kanady. Jest to niewątpliwie cud natury, a to z powodu niewiarygodnie wysokich pływów Atlantyku. Tutaj są one najwyższe na świecie i osiągają aż 14 metrów. Różnica poziomu wody między odpływem, a przypływem zależy przede wszystkim od grawitacyjnego przyciągania słońca i księżyca, ale również od nietypowego kształtu tej zatoki. Rano, kiedy jest najmniejszy stan wody, widzimy jak na dłoni tą niebywałą różnicę. Jedyne co psuje obraz to padający deszcz i szaruga. Objeżdżamy zatokę wokół i docieramy do kameralnej miejscowości Parrsboro. W miejscowym porcie widzimy, jak małe kutry pozostają na dnie portowych basenów, w oczekiwaniu na ponowny przypływ. Dalej przemieszczamy się na północ w kierunku następnej odnogi zatoki Bay of Fundy, Chignecto Bay, do osady Joogins, aby podziwiać niecodzienne klify, wpisane na światową listę UNESCO. Rzeczywiście, coś niezwykle osobliwego i niespotykanego na świecie, a wszystko to oczywiście jest również związane z tutejszymi pływami oceanu. Stanowisko paleontologiczne w Joggins odkryte przez Johna Williama Dawsona, kiedy jako mały chłopiec zbierał na klifie skamieniałości. W późniejszym czasie było także wzmiankowane jako jeden z dowodów na istnienie zjawiska ewolucji przez Charlesa Darwina w dziele: „The Origin of Species by Means of Natural Selection”. Po oglądnięciu tego rejonu , nie pozostaje nic, jak tylko pożegnać się z Nową Szkocją i przekroczyć granicę do następnej prowincji Kanady, jaką jest Nowy Brunszwik (New Brunswick).

Jednak zanim przejedziemy przez jego terytorium, kierujemy się w stronę innego stanu Kanady, wyspy Prince Edward Island. Tuż przed wjazdem na niesamowity most, łączący te dwie prowincje, z powodu kiepskiej pogody, zostajemy na nocleg w przydrożnym pensjonacie B&B, prowadzonym przez rodzinę imigrantów z Niemiec, Brigitte&Markus Nowak www.newunderlandfarm.com (65$CAD – doskonałe warunki ze śniadaniem). Czas poświęcamy na uzupełnianie zaległości na stronie, a tymczasem gospodyni przygotowuje nam kolację, z fląder zakupionych przez nas na targu (usmażone i podane w jej wykonaniu i oprawie, smakowały wybornie). Przed snem, Markus poczęstował nas swojskim(własnoręcznie robionym) piwem… smak choć trochę dziwny… a jednak to jakiś nowy smak… jak zawsze jesteśmy otwarci na doświadczenia… byle tylko człowieka nie sponiewierało;-)

…jeśli ktoś lubi przydługie legendy…to Glooscap…Legenda Algonquinów…jest w sam raz…

Dawno…dawno temu…potężny szczep Indian, żył niedaleko miejsca, gdzie wschodziło słońce. Nazwali się Wawaniki, Dzieci Światła. Glooscap był ich panem. Był miły dla swego ludu i robił dla nich wiele dobrego. Kiedyś, a były to dni Glooscapa, zrobiło się przeraźliwie zimno. Śnieg i lód przykryły wszystko. Ogień nie dawał wystarczająco dużo ciepła. Zboże nie rosło, a ludzie umierali z zimna i głodu. Glooscap poszedł naprzód, aż dotarł daleko na północ, gdzie wszystko było pokryte lodem. W wigwamie zobaczył wspaniałego, wielkiego Zimę, którego lodowaty oddech mroził wszystko. Glooscap wszedł do wigwamu i usiadł. Zima dał mu fajkę, a gdy ją wypalili, olbrzym opowiedział o dawnych czasach, gdy był panem wszystkiego. Ziemia wtedy była cicha, biała i piękna. Jego mroźny urok opanował Glooscapa i gdy Zima kontynuował opowieść, Glooscap zasnął. Przez sześć miesięcy spał jak niedźwiedź. Po tym czasie Glooscap przezwyciężył urok i się zbudził. Niedługo po tym informator Glooscapa, Nur, dziki ptak, który żył na brzegu jeziora, przyniósł mu dziwną wiadomość. Opisał kraj daleko na południe, gdzie zawsze było ciepło. Żyła tam mocarna Lato, która z łatwością mogłaby pokonać olbrzymiego Zimę. Glooscap postanowił ją odnaleźć i przy jej pomocy uratować swój lud od chłodu i śmierci głodowej. Powędrował więc na dalekie, południowe wybrzeża. Zaśpiewał tam magiczną piosenkę, którą wykonują wieloryby i wtedy zjawił się stary przyjaciel, wieloryb, który służył za przewoźnika, gdy ktoś chciał przedostać się przez morze. Wieloryb wymagał jednego od podróżnych. Zawsze nakazywał: „Musisz mieć zamknięte oczy, gdy będę cię przewoził. Jeśli tego nie zrobisz, pewnym jest, że wylądujemy na mieliźnie lub na rafie, skąd nie zdołasz się wydostać, a ty być może się utopisz”. Glooscap wszedł na grzbiet wieloryba i przez wiele dni podróżowali razem. Każdego dnia woda stawała się cieplejsza, a powietrze bardziej miękkie i słodsze, gdyż przychodziło z tropikalnych brzegów. Już nie pachniało solą, lecz owocami i kwiatami. Wkrótce dotarli na płyciznę. Na dnie piaskowe małże śpiewały ostrzegającą wieloryba piosenkę: „Pozostań na pełnym morzu, tu jest dla ciebie zbyt płytko”. Wieloryb spytał Glooscapa, który rozumiał język wszystkich stworzeń: „O czym one mówią?” Glooscap chcąc natychmiast zsiąść, odpowiedział: „Każą ci się pośpieszyć, gdyż zbliża się burza”. Wieloryb przyśpieszył i wkrótce znalazł się blisko brzegu. Glooscap się zapomniał i otworzył lewe oko, by zerknąć gdzie jest. W końcu wieloryb zatrzymał się na plaży, skąd Glooscap mógł zsiąść na suchy ląd. Myśląc, że się nigdy stąd nie wydostanie, wieloryb rozzłościł się. Ale Glooscap przyłożył jeden koniec swego łuku do szczęki wieloryba, drugi chwycił w dłonie, zaparł się o brzeg i potężnym pchnięciem odesłał wieloryba na głęboką wodę. Z każdym krokiem w głąb lądu Glooscapowi robiło się coraz cieplej. W lesie spotkał piękną kobietę tańczącą w grupie młodych dziewczyn. Jej długie, brązowe włosy zwieńczone były kwiatami, ręce także były ukwiecone. Była to pani Lato. Glooscap wiedział, że była ona właśnie tą, która mogła w końcu rozmrozić serce starego Zimy. Skoczył i schwycił ją, by nie mogła odejść. Razem powrócili z powrotem do chaty starego Zimy. Zima przywitał Glooscapa, ale zaplanował znów go zamrozić. Jednak tym razem, Glooscap pierwszy zaczął mówić. Jego urok był silniejszy od uroku Zimy, któremu wkrótce pot zaczął ściekać po twarzy. Zorientował się, że jego moc została stłumiona i urok mrozu przełamany. Jego lodowe mieszkanie roztopiło się. Teraz Lato użyło swej mocy by wszystko obudzić. Trawa zazieleniła się, a stopiony śnieg spłynął rzeką, zabierając ze sobą martwą roślinność. Stary Zima zapłakał widząc, że przezwyciężono jego moc. Ale Lato powiedziała: „Teraz gdy udowodniłam ci, że jestem od ciebie potężniejsza, oddaję ci we władanie krainy daleko na północy i nigdy tam nie będę ingerować w twe poczynania. Każdego roku, na sześć miesięcy możesz powrócić do kraju Glooscapa i robić to co do tej pory, lecz pamiętaj byś był mniej surowy. Po sześciu miesiącach przybędę tu z południa, by panować przez następne pół roku”. Stary Zima nie mogąc się przeciwstawić, przyjął te warunki. Odtąd w kraju Glooscapa Zima panuje przez sześć miesięcy, lecz jest bardziej delikatny niż dotąd. Kiedy nadchodzi, Lato wraca do swojego domu na południu. Po połowie roku powraca, przepędza Zimę daleko na północ, a wszystkim istotom przynosi radość…

20 lipiec – sobota – po wczorajszej szarudze, ranek przywitał nas iście śródziemnomorską pogodą. Do tego wspaniałe śniadanie w stylu europejskim… czegóż chcieć więcej?

Ano można by jechać dalej przed siebie… by zobaczyć najmniejszą prowincję Kanady, wyspę Prince Edward Island, do której prowadzi największy most znajdujący się w tym państwie, Confederation Bridge o długości 12,9km, który wzniesiono w 1997r. Niebywałe dzieło konstruktorskie wsparte na potężnych filarach osadzonych w dnie oceanu. Przejazd w obie strony kosztuje 44,5$CAD i pobierany jest przy opuszczaniu wyspy. Co widzimy jadąc?…Sielska, wiejska atmosfera z nutą konserwatyzmu i romantyzmu. Dominują trzy kolory. Zielone pola kontrastują z zardzewiałą ziemią i błękitem nieba. PEI (Prince Edward Island) to wtulony w Zatokę Świętego Wawrzyńca patchwork zielonych farm, poprzecinanych pasmami łubinu i rdzawymi wstążkami dróg, oblamowany piaszczystymi plażami i zanurzony w pianie Atlantyku. A do tego to niebo…jak wypucowane dla przyjezdnych. Nigdzie nie ma tak błękitnego nieba, jak właśnie tutaj. PEI nie jest przeznaczona dla wielbicieli mocnych przygód, nie ma tu luksusowych kurortów, rozbłyskujących neonami kasyn i modnych dyskotek… to raczej jedno wielkie gospodarstwo rolne, często nazywane „Farmą Miliona Akrów”. Pewien żołnierz służący na wyspie w XVIII w, stwierdził, że jest ona: „kupą piachu, skał i bagien… bezwartościowym kawałkiem lądu nadającym się tylko do uprawy ziemniaków”… faktycznie podstawą egzystencji jest rolnictwo, ale wyspa nie jest uzależniona od ziemniaków, choć pogardliwie nazywana jest „Wyspą Ziemniaka”. Przedostajemy się na drugi brzeg wyspy do Parku Narodowego Prince Edward. Jest to wąski nadmorski pas linii brzegowej o piaszczystych plażach, odwiedzany przez mieszkańców łaknących leżakowania i zażywania kąpieli słonecznych i morskich (wstęp do parku 7.80$ CAD od os.).

Dla nas ta forma spędzania czasu nie stanowi atrakcji, a więc jedziemy dalej i zatrzymujemy się w miejscu jakim jest Site of L.M. Montgomery’s Cavendish Home…to coś dla miłośników twórczości Lucy Maud Montgomery. Wyspa Księcia Edwarda to przede wszystkim dom rudowłosej sieroty z Zielonego Wzgórza. Choć wielu mieszkańców Wyspy oburzyło się, kiedy uśmiechnięta buzia z rudymi warkoczami stała się oficjalnym symbolem wyspy, to trzeba przyznać słynnej gadule z niepospolitą wyobraźnią, że to właśnie ona rozsławiła maleńką PEI na cały świat. Ania Shirley była postacią fikcyjną, ale jej zachwyt i miłość do wyspy, były wyrazem duszy Lucy Maud Montgomery. Prawdziwa też była farma Margaret i Davida Macneil, która posłużyła pisarce za pierwowzór Zielonego Wzgórza. Prawdziwa była Aleja Zakochanych, Jezioro Lśniących Wód i Las Duchów – urocze zaułki w maleńkiej wiosce na krańcu Kanady, bliskie sercom milionów czytelniczek na całym świecie. Dla nich, jedyna stolica wyspy Księcia Edwarda to nie Charlottetown, ale rodzinna wieś Lucy Maud Montgomery – Cavendish. Niestety, nie ma już domu, który tak kochała, a z którego po śmierci dziadka, tak gorliwie starał się ją wygryźć wuj John. Tu napisała Anię z Zielonego Wzgórza. Zostały po nim tylko kamienne fundamenty. Ale pochylają się nad nimi te same stare jabłonie, pod którymi siadała młoda Maud, a wokół biegną te same ścieżki. Tą samą aleją pod sklepieniem sosen i modrzewi biegła Maud do białego, drewnianego kościółka prezbiteriańskiego, w którym grała na organach. W ogrodzie spotyka się dwa rodzaje zwiedzających – jedni przechodzą szybko, czytają tabliczki informacyjne i popędzają drugi rodzaj. Ci drudzy, poruszają się po posiadłości jak po świątyni, z namaszczeniem dotykają kamieni fundamentu, głaszczą korę drzew, ukradkiem chowają do kieszeni jabłko lub szyszkę. Na pamiątkę. Oglądają się znienacka, czy gdzieś nie wychyli się zza drzewa piegowaty duszek w sukience z bufiastymi rękawami. Biały dom z zielonymi facjatkami, otoczony jest słonecznikami i malwami, dalej budynki gospodarcze. Farma kuzynostwa Maud, ktora posłużyła jej za pierwowzór Zielonego Wzgórza została odkupiona przez rząd Wyspy, uczyniono z niej muzeum Maud i Ani. Z chwilą gdy przekraczamy próg domu, znów rozpływa się gdzieś granica między rzeczywistością a fikcją – w salonie maszyna do pisania Maud, przez poręcz krzesła w pokoiku na poddaszu przewieszona jest sukienka z… bufiastymi rękawami… „najbufiastszymi na świecie”. Naturalnym wydaje się pytanie małej dziewczynki: „czy to w tym pokoju mieszkała Ania?” Pelargonie w oknach, słoje w spiżarni – wszystko PRAWDZIWE.

Jeszcze po drodze odwiedzamy kilka małych porcików, zaglądamy do zaściankowej stolicy prowincji Charlottetown i pod wieczór wracamy mostem do Nowego Brunszwiku, aby po zjeździe z jedynki w osadzie Village of Cap Pele, na miejscowym kempingu wynająć miejsce biwakowe za 28$CAD.

Mamy nieco czasu i jest internet, więc próbujemy uzupełnić zaległości w wysyłce informacji, tylko to postanowiliśmy zrobić, a jednak popołudniowe, burzowe chmury z których wylewała się woda… zakłóciły nasz dość skromny program.

21 lipiec – niedziela – po nocnych opadach, ranek przywitał nas lazurową, wręcz wzorcową pogodą, przypominającą nasze, polskie, najwspanialsze letnie dni. Jedziemy znad brzegów Gulf of St. Lawrence na południe nad Bay of Fundy, w poprzek prowincji Brunszwik. Po drodze mijamy nieciekawe miasto Moncton… bo jedyne co posiada to… „czekoladową rzekę” i niech nikt nie pomyśli, że jest słodka i gęsta… to barwa dna, kiedy podczas odpływu jest tak mało wody, że widać błoto. Zatrzymujemy się w reklamowanym miejscu, jakim jest Hopewell Cape. Płacimy po 9$CAD od os. i idziemy zwiedzać ten cud natury, jakim są skały „Hopewell Rocks”. Powiedzmy, że widoki nie rzucają na kolana, tym bardziej że nie jesteśmy w najlepszym momencie, gdyż jest połowa odpływu i spacerowanie pomiędzy skałami przypominającymi „kwiatowe doniczki”, a czasem i naszą Maczugę Herkulesa w Ojcowie, jest niemożliwe. Dla tych, którzy zamierzają doczekać właściwego momentu, przewidziano korzystanie z restauracji, „giftowni” i innych temu podobnych.

Dalej jadąc wzdłuż brzegów zatoki ,docieramy do kameralnego porciku Alma, tuż przy wjeździe do Fundy National Park. Podziwiamy kolekcję dopiero co wyłowionych lobsterów, przeznaczonych do sprzedaży w miejscowym fisz markecie, a sami zakupujemy świeżego, filetowanego dorsza w cenie 7,50$CAD za funt (0,49kg). Tak właściwie, to już od Labradoru przemieszczamy się „lobsterowym szlakiem”, życie mieszkańców tych nadbrzeżnych rejonów, kręci się wokół rybołówstwa od początków osadnictwa na tych terenach. Dziwnie wyglądają kutry rybackie, które osiadły na dnie basenu portowego podczas odpływu, stojąc nieruchomo w błocie, czekają na wodę która wprawi je w ruch, by mogły znów jak pijane, zataczać się na służbie u rybaka. Odpływy, które w tym miejscu, mają największą różnicę poziomów na naszym globie, zezwalają na podglądanie dna . Przemierzamy park, który przeznaczony jest do pieszych wędrówek i rekreacji, a swoim obrazem przedstawia pagórkowate tereny porośnięte lasem mieszanym. Docieramy do portowego miasta Saint John, gospodarczej stolicy Nowego Brunszwiku. Z rozmachem wjeżdżamy do samego centrum, gdy ni stąd, ni zowąd… pojawił się tuż za nami patrol policyjny ogłaszając sygnałami, że mamy się natychmiast zatrzymać. Jak do tej pory, jeszcze nikt nas nie kontrolował. Co takiego zrobiliśmy? O jakie wykroczenie chodzi?… wymyślamy… Czekamy nie wysiadając z auta (widzieliśmy to na filmach). W lusterku widzę, że obaj policjanci wysiedli, odbezpieczyli kabury, a jeden z nich podszedł do moich drzwi i przez otwarte okno, zaczął zadawać serię pytań. Zaspokojony odpowiedziami, wziął paszporty do sprawdzenia… czekamy. Po 10 minutach podszedł ponownie, tym razem ze swoim partnerem, który okazał się być kobietą, a oddając dokumenty, tłumaczyli dlaczego nas zatrzymali – auto na obcych nr. rejestracyjnych, co najmniej dziwnie wyglądające, a w centrum odbywa się wielki piknik dla dzieci(z udziałem i wykorzystaniem policjantów jako jego atrakcja). Największym zaskoczeniem było to, że przybył trzeci policjant i co?… wszyscy wręczyli nam policyjną naszywkę Saint John, witając nas w mieście. Zaskoczenie było tak ogromne, że nie pamiętaliśmy już, czy właśnie tu przyjechaliśmy… czy raczej już wyjeżdżamy. Ale to co zobaczyliśmy później, to coś co spodobało by się wielu… ale wykonywać tę czynność mogło niewielu… a raczej tylko dzieci. Kiedy dzieciak uderzył piłeczką w przycisk, siedzący za kratkami policjant w mundurze… spadał wprost do zbiornika z wodą. Samochody policyjne, uzbrojone po zderzaki, były również łatwym celem… dzieci wsiadały i wysiadały, dotykały wszystkiego, pytały, zamęczały policjantów dewastując im mundury pstrokatym makijażem. Rozdawana była darmowa pizza, a sztuczki i inne pokazy jeszcze pewnie trwały długo, lecz my zabieramy się, by coś jeszcze zobaczyć. W miejscowym porcie, znów obserwujemy wielkości różnicy pływów Atlantyku, a w szczególności w miejscu, jakim jest Reversing Falls. Siły przypływów i odpływów, które zmieniają swój kierunek dwa razy dziennie. Gdy przypływ staje się silny, wpycha on rzekę Saint John pod prąd, gdy poziom wody opada, rzeka płynie zgodnie z nurtem i uchodzi do zatoki.

A samo miasto?… przeżywając swój największy rozkwit na początku XIX, strawił go wielki pożar w 1877 r., jednakże jako główny ośrodek stoczniowy, oparty na budowie drewnianych, oceanicznych jednostek pływających było wystarczająco zamożne by szybko się odbudować. Lecz gdy stoczniowa prosperity odeszła w cień z erą wkroczenia żelaza do budowy okrętów,  Saint John pozostało skromnym portem i ośrodkiem przemysłowym, a na horyzoncie pojawił się znany wszystkim aktor filmowy Donald Sudherland i firmowy produkt kojarzony z miastem… piwo marki „Moosehead”. Teraz, to już tylko pozostało nam wyjechać z jednej stolicy do drugiej, tej parlamentarnej – Fredericton. Jadąc widokową drogą nr 102, wzdłuż rzeki St. John River, docieramy jeszcze tego dnia do małej mieścinki Hampstead, gdzie na kempingu u jej brzegów, wynajmujemy miejsce kempingowe za 32$CAD. Oczywiście, zakupiony wcześniej świeży dorsz, znalazł swoje miejsce na patelni, a potem został zaproszony do łańcucha pokarmowego.

W związku z rybami… chwilowy powrót do przeszłości… pamiętamy komunistyczne czasy i połowy naszych rybaków na tych wodach, dopóki statki bazy nie były załadowane do pełna, nie wracały do macierzystych portów, obecnie nadal to czynią Rosjanie, a miejscowi rybacy mają wspaniały rynek zbytu na rybę i wszelkie inne owoce morza.

22 lipiec – poniedziałek – U nas rozpoczyna się kolejny dzień podróży, a tymczasem w Polsce… 22 lipca. Któż nie pamięta Zakładów Przemysłu Cukierniczego „22 Lipca”w Warszawie… a dziś?… któż nie jada „japońskich” wyrobów E. Wedla.

Ruszamy wzdłuż południowego brzegu rzeki St. John River, widokową drogą nr102 i docieramy do parlamentarnej stolicy prowincji Nowy Brunszwik, Fredericton. Miasto liczące obecnie nieco ponad 50 tys. mieszkańców, założono w 1785 roku i jako nowa stolica prowincji, stało się ważnym miastem garnizonowym i ośrodkiem wyróżniającej się społeczności. Będące siedzibą władz, stało się również ośrodkiem kulturalnym, w dużej mierze dzięki hojności fundatora Lorda Beaverbrooka, czyniąc niejako zadość życzeniu, by miasto stało się najbardziej wytwornym miejscem na świecie. I rzeczywiście, zaściankowe miasto, trącące myszką i konserwatyzmem angielskim. Poza kilkudziesięcioma, wiktoriańskimi rezydencjami i okazałymi drewnianymi willami, tak naprawdę ma niewiele do zaoferowania turyście. Stanowi ważny ośrodek kulturalny, artystyczny i naukowy prowincji i posiada dwa uniwersytety (UNB i St. Thomas University). Objeżdżamy go kilkukrotnie, tak jak to zwykle robimy w każdym mieście, a potem spacer pomiędzy rezydencjami, który zajął niespełna godzinę. Wyjeżdżamy z miasta w kierunku granicy z USA drogą nr 3, a następnie nr 6 na maleńkie i opustoszałe przejście graniczne Saint Croix, a prowadzące do stanu Mein. Ponieważ byliśmy jedynym pojazdem na przejściu, więc przeszliśmy (po raz pierwszy w historii wjazdów do USA) drobiazgową, rutynową procedurę przekraczania granicy z tym państwem (to chyba z nudów tak się rozmienili na drobne). Wiele pytań, wiele wyjaśnień, szczególnie dotyczące naszego poruszania się wraz z autem i to na polskiej rejestracji, dokładne sprawdzanie dokumentów i celu dalszej podróży, włącznie ze sposobem naszego powrotu do kraju i wyjaśniania sytuacji, co stanie się w tym momencie z naszą Toyotą. Nie ukrywamy, że wszystko działo się w sposób grzeczny i wyważony, ale polecamy wobec takich sytuacji, wybierać jak najbardziej popularne przejścia graniczne na ruchliwych trasach. Ruszamy dalej, już po amerykańskiej stronie, po terenie regionu zwanego Nową Anglią , a obejmującym sześć północno/wschodnich stanów USA. Trasa biegnie w kierunku Atlantyku drogą noszącą nr 1, która ma swój koniec na Florydzie, na przylądku Key West, tam gdzie dotarliśmy zimą tego roku, po przebyciu Karaibów. Dzisiejszego dnia docieramy do małego porciku Lubeck, założonego w 1775r, najdalej na wschód, wysuniętej miejscowości i punktu kontynentalnej części USA. W cudownej aurze, pośród sosnowych lasów, docieramy tam pod wieczór, rozbijamy obóz, siadamy i patrzymy na proces zachodu słońca na tle oceanu. Pobyt na kameralnym, prywatnym kempingu Sunset Point RV Park to koszt 18$CAD.

23 lipiec – wtorek – jeszcze wczoraj wieczorem, za sprawą cudownych widoków i wspaniałej aury, postanowiliśmy, że pozostaniemy tu jeszcze jeden dzień, zwiedzając przyległe okolice, a jednak nowy dzień postanowił inaczej, mieszając w naszym planie, zesłał mgłę i deszcz, przepędzając nas stąd.. Z wczorajszych 28ºC pozostało zaledwie 14, wokół szaruga, a chmury snują się leniwie po ziemi, na tyle wolno, że nie ma szans by w najbliższym czasie coś zobaczyć. W ulewie pakujemy nasz kolorowy wóz cygański i kontynuujemy jazdę na południe drogą nr 1, prowadzącą już teraz brzegiem Atlantyku. Oczywiście docieramy do najdalej wysuniętego punktu USA na wschód, jakim jest latarnia morska West Quoddy Lighthouse, a po drodze mijamy ledwie widoczną we mgle, latarnię morską iskrzącą- Sparkplug Lighthouse. W deszczu, robimy kilka fotek z portowego miasteczka Lubec, a przy wyjeździe odwiedzamy sklep i wytwórnie peruwiańskich specjałów z czekolady oraz konfitur oferowanych przez „Monica’s Chocolates”. Właścicielka jest Peruwianką, a to co u niej zakupiłam, to jako koneser czekolady, daję jej wyróżnienie za jakość… tylko ta ilość taka jakaś skromniutka, w stosunku do ceny www.monicaschocolates.com . Droga nr 1 prowadząca na południe, jest widokowym szlakiem turystycznym, od lat uczęszczanym przez wszelakiej maści podróżników, mającym wiele aspektów podobnych do innych kultowych dróg USA, włącznie z tą najbardziej znaną „66”.

Dzisiejszego dnia pokonujemy 300km odcinek pomiędzy Lubec a Bath. Przy drodze wiele kameralnych restauracji (w tym ta wyjątkowa u Ruth), pseudo antykwariatów (oferujących raczej stare pierdoły niż antyki), ale czuje się tu ten autentyczny, turystyczny klimat. Im bardziej na południe, tym bardziej tereny zagospodarowane, komercyjne rejony, a wzdłuż brzegu oceanu, szeregi prywatnych rezydencji i wille zamożnych tego świata (letnia siedziba George’a Busha), skutecznie odcinają dostęp do morskiej wody (tylko 2% wybrzeża jest własnością publiczną). Zapewne wypada bliżej się przyjrzeć i chwilę pobyć w takich miejscowościach jak: Hancock, Bucksport (ciekawy most zawieszony na linach), Belfast, Camdem. Po drodze mijamy wiele urokliwych małych porcików i marin, nadal oglądając tereny wielkich pływów oceanu atlantyckiego. Niestety, odbiór wrażeń wzrokowych, skutecznie odbiera nam panująca dzisiaj aura, nie dość, że jest ponuro, to czasem mgła ogranicza widoczność na kilkadziesiąt metrów. Taka pogoda nie zdarza się u nas w kraju, zwłaszcza letnią porą, o 18.00 jest tak ciemno, jak u nas o 21.00, a to podobna wysokość geograficzna jak w Polsce.

W tym miejscu muszę wspomnieć również, o przypadłości która dotyka nas na terenie Kanady i USA, podróżując autem zasilanym olejem napędowym, gdyż dostępność tego paliwa, jest wielce ograniczona i jedynie na dużych stacjach w miastach, jest on dostępny – właśnie dziś, tego typu stresująca sytuacja, dotknęła nas ponownie. Podam przy okazji aktualne ceny – Kanada 1.35$CAD za litr, USA 3,85$USD za galon (ok. 4l.). Ponieważ pogoda nie zmieniła swojego oblicza, nasze kempingowe biwakowanie, zamieniliśmy na motelowy pokój w sieci Super8, w miejscowości Lewiston (łącznie ze śniadaniem 70$USD).

24 lipiec – środa – pogoda już sporo lepsza ruszamy w góry, w stronę Appalachów, a konkretnie w ich część, czyli w Góry Białe- White Montain’s. Wkraczamy w urokliwy teren do złudzenia przypominający nasze Przedgórze. Ledwie co ruszyliśmy na trasę drogą nr 118, a tuż przy drodze znak kierujący do miejscowości Poland. Zaintrygowani informacją, podążamy w tym kierunku i o dziwo, po kilku kilometrach, mamy następny, witający nas w tym miejscu bilbord informujący, że historia tego miejsca sięga 1795r. Próbujemy kogoś zapytać o co tu chodzi, niestety w malutkiej osadzie jakby wymarło. Podążamy dalej i dopiero na końcu drogi, uzyskujemy informację, że na ich obecną wiedzę, miejsce to, nie ma nic wspólnego z osadnikami z Polski, lecz z rozlewnią wody mineralnej „Poland Spring”, umiejscowioną kilka mil stąd – o etymologi nazwy nikt nie słyszał i nie wie nic na ten temat. Nasza dociekliwość, nie dała nam spokoju i postanowiliśmy bardziej zagłębić się w temat. Udaliśmy się pod ową rozlewnię, jak i cały kompleks rekreacyjny pod nazwą Poland Springs Inn & Resort. Jedziemy, w świat pól golfowych, restauracji, kortów tenisowych, jednego kasyna i jak piszą na bilbordach… jeszcze dużo, dużo więcej… by na końcu oferty dodać… strefa wolna od stresu! Na obrzeżu kompleksu, muzeum i pawilonik, w którym znajduje się źródło tej wody mineralnej, będące jak z nazwy wynika „Darem od Boga”. Wszystko pięknie, ale dalej nie mamy odpowiedzi na nurtujące nas pytanie, co to ma wspólnego z „Poland”? Próbujemy zagadnąć w muzeum i mamy małą podpowiedź, że jest jakaś historia z tym związana, ale należy podpytać w willi przy wjeździe. Niestety, wszystko pozamykane i nasze dociekania, muszą trafić do przemądrzałego pana „Googla”, może później nam coś podpowie, wyjaśni… albo chociaż wprowadzi w błąd. Tuż za kompleksem, znajduje się miejscowość Poland, jednak nikt nadal nie wie dlaczego została tak nazwana, nie ma ani jednej polskiej flagi i jakby nic, z sytuacji związanej z nazwą miejscowości nie wynika. Tym bardziej to dziwne, bo po przejechaniu następnych kilku mil, wjechaliśmy do podobnej miejscowości, tym razem o nazwie Norwegia (Norway). Czyżby to tylko przypadkowe nazwy?

Jadąc dalej drogami nr 26 i 2, przekraczamy granicę ze stanem New Hampshire i wjeżdżamy w rejon Gór Białych, do miejscowości Gorham, gdzie kierujemy się droga nr 16 w stronę narciarskiego kurortu Glen. Naszym, dzisiejszym głównym celem, jest zdobycie góry Mount Washington o wysokości 1917m.n.pm., nazwanej tak na cześć Jerzego Washingtona, zanim jeszcze został prezydentem. Jest to możliwe, gdyż na szczyt, przy korzystnych warunkach pogodowych od 15maja do końca września, da się wjechać karkołomną wąską dróżką. Cóż w tym tak wyjątkowego?… przecież to niespełna 2 tys. m.n.p.m. A jednak! Przez ponad 100dni w roku, wiatr przekracza siłę huraganu, a 1934r osiągnął najwyższą odnotowaną na świecie prędkość – 370km/h. W Górach Skalistych granica lasów sięga 3000m.n.p.m, a tutaj, w Północnych Appalachach, niespełna 1200. Choć w strefie szczytowej zalegają chmury, z widocznością zaledwie 20m, na szczęście wjazd jest dzisiaj dozwolony. Płacimy 36$ USD (opłata obejmuje dwie osoby + pojazd) i po długiej prelekcji informacyjnej związanej z bezpieczeństwem, startujemy w 8- milową drogę na szczyt. Przejeżdżamy przez cztery strefy klimatyczne. Jedna z nich to karłowate jodły i jesiony sięgające do pasa, a dalej powyżej 1200m, to już tylko skały i arktyczna tundra. Jazda po stromych zboczach, jest możliwa jedynie na pierwszym biegu, widoki do podstawy chmur imponujące…dziwne, ale pomimo tak wydawałoby się małej wysokości, wręcz przerażające. Po przekroczeniu 1500m, wkraczamy w strefę chmur, a przed nami gęsta mgła i szalejący wiatr. Docieramy na wysokość 1891m i pozostawimy auto na parkingu – widoczność prawie „0”, dalej idziemy na piechotę, temp 10ºC. Na samym szczycie wznoszą się budynki „przykute” do ziemi olbrzymimi łańcuchami. Wiele domów zostało „zdmuchniętych” przez wichurę, teraz jest tu małe schronisko i platforma widokowa z której widoków brak, podczas dobrych warunków widać Atlantyk i Kanadę. Góra, jak do tej pory, nie dała szans powrotu 103 osobom… bo jak to mawiał stary wędrowiec… góry uczą pokory i cierpliwości…wiem, że brzmi trochę patetycznie i może niemodnie, ale tak to jest, że patrząc na góry, które jeszcze wczoraj były zupełnie inne, dzisiaj jakby je ktoś namalował od nowa i nie wiadomo, co będzie jutro…  A dziś… jest to przeżycie jedyne w swoim rodzaju.

Ustaliliśmy sobie taki ranking najbardziej emocjonujących miejsc, które było nam dane zobaczyć w tej części podróży (mamy tu na myśli różny rodzaj emocji). Tak wiec tuż po Labradorze, ale przed Niagarą, plasuje się Mount Washington. Dalej, nasza trasa biegła wzdłuż narciarskich super kurortów, takich jak Conway i Lincoln, która znajduje się po drugiej stronie przełęczy, jadąc drogą nr 112 przez White Mountain National Forest. Opodal tego kurortu w mieścince Woodstock (nie mającej nic wspólnego z inną, tą znaną z rockowych festiwali), zostajemy na nocleg na miejscowym kempingu, gdzie nad strumykiem rozbijamy nasze obozowisko (20$USD).

Poland Spring – Mamy wyjaśnienie i od razu spieszymy donieść, że na butelce wody źródlanej Poland Spring jest napis iż czerpana jest z głębi lasów w stanie Maine, tam gdzie przez przypadek dotarliśmy. Jak widać oczywiście nie pochodzi ona prosto z Polski, jedynie właściciele firmy wywodzą się „powiedzmy” z naszej części Europy. Formalnie okazuje się, że firmę założyła rodzina Riccar, pochodząca z Saksonii, która to kraina pozostawała w zamierzchłych czasach pod wpływami Korony Polskiej. Rodzina ta (dziś pisze się Ricker), przybyła do Stanów ok. 1650 roku i odkryła to źródło, dla białych osadników kolonii, nazywając je Poland Spring. Dlaczego? Tego nie wiemy. Natomiast źródło tryskało tu od niepamiętnych czasów, w miejscu zwanym obecnie Poland Springs. Historia uzdrowiska Poland Springs rozpoczęła się w roku 1790, gdy zamożni Amerykanie i głowy koronowane z Europy zaczęły przyjeżdżać do tych wód mineralnych. Znacznie wcześniej Indianie używali tej wody, twierdząc, że ma własności lecznicze. Sława tych wód mineralnych, jest podobna do magii źródła w Krynicy, która rozsławiona została przez naszego największego, polskiego tenora Jana Kiepurę. Wróćmy jednak do naszych czasów. Źródła Poland Springs, mocno eksploatowane już od roku 1845 (odtąd jest rozprowadzana ta woda mineralna), wyschły w roku 1967, a obecnie woda jest pompowana z innych źródeł w odległości 30 mil od oryginalnego miejsca. Oczywiście wody podziemne maja swoje połączenia geologiczne na znacznie większej odległości. Amerykanie pytani z czym kojarzy im się ta woda odpowiadają, że z Polską lub co najmniej polskimi właścicielami żyjącymi obecnie w USA, a nie ze stanem Maine. I to cała historia i przygoda z jednym, zauważonym przy drodze drogowskazem, z napisem Poland.

25 lipiec – czwartek – szemrzący strumyk, świergolące ptaki i świetna pogoda, budzą nas do życia, bo przecież niespokojny duch podróży… domaga się swoich praw. Ruszamy dalej na trasę drogą nr 112 na zachód w kierunku Woodsville, aby tuż za tą miejscowością, wjechać do stanu Vermont. Nasz dzisiejszy cel podróży, to objechać następne pasmo Appalachów, Green Montain’s (Góry Zielone). Najpierw kierujemy się jednak drogą nr 302, do stolicy stanu Montpelier, najmniejszej stolicy wszystkich stanów USA, liczącej zaledwie 10 tys. mieszkańców – nasza największa wioska w Polsce, Kozy, przylegająca do Bielska Białej, liczy sobie 15 tys. obywateli. Okazały Kapitol ze złotą kopułą i kilkadziesiąt pięknych rezydencji i willi, to właściwie cały obraz miasta. Jedno, co nas zaintrygowało, to monumentalnie wyglądający, położony na obrzeżach miasta cmentarz – Green Mount Cemetery.

Dalej wjeżdżamy na widokową drogę nr 100 i kierujemy się nią na południe, wzdłuż całego pasma tych gór. Trasa usiana gospodarstwami rolniczymi i farmami, krajobrazy niejednokrotnie do złudzenia przypominają nasze Sudety. Sielska, wiejska atmosfera, w małych mieścinkach, piękne wiktoriańskie drewniane wille. W okresie zimowym, cały ten obszar, to mekka narciarzy (tymczasem golfiarzy), głównymi jej bastionami są miejscowości Stowe i Waitsfield i Killington. Tę ostatnią licząca zaledwie 50 stałych mieszkańców, zwiedzamy całościowo. W okresie szczytu zimowego sezonu, jest w stanie przyjąć 10 tys. narciarzy. Dziś zielone stoki gór porośnięte liściastymi lasami, mienią się odcieniami zieleni, poprzecinane szlakami zajazdowymi. Pomimo iż jest to turystyczny rejon, jest dość słabo zagospodarowany pod względem dostępności kempingowej, zresztą kamperowi turyści jakby zniknęli, widać ich wielkie pojazdy, nie za bardzo przystosowane są do pokonywania tych rejonów, wolą być na płaskich terenach i w pobliżu autostrady, no i fast foodów.

Podążając dalej na południe drogą nr 100, dopiero przed miejscowością Weston, zbaczając 5mil na wschód do małej osady Andower, znajdujemy pole kempingowe, gdzie rozbijamy nasze obozowisko na dzisiejszą noc (steki, ognisko, drinki… no i jak przystało na niegdysiejszych oglądaczy amerykańskich filmów o policjantach… zestaw pączków polanych czekoladą z budyniem w środku).Rano płacimy za stanowisko – 17.50$ USD.

26 lipiec – piątek – dzień rozpoczynamy od zwiedzenia miasteczka, do którego zmierzaliśmy wczorajszego dnia, czyli Weston. Tak naprawdę, to znowu wielkie halo z niczego, stary tartak wodny i parę równie starych domów, a wioskę opisano jako najpiękniejszą miejscowość przy Hwy-100. Wzdłuż głównej ulicy, jak to zwykle przy takiej okazji bywa, sklepy z gadżetami (pamiątkami) i pierdołami (zabawkami, słodyczami). Pseudo wiejskie przedmioty, oferowane pseudo turyście… jakby na to nie spojrzeć… wszystko się zgadza. Kilka fotek i ruszamy dalej drogą nr 7, na południe stanu Vermont, poprzez piękne zielone górzyste tereny, porośnięte lasami liściastymi, do urokliwego miasteczka Bennington. Na trasie wiele ośrodków narciarskich, a w oddali zbocza górskie poprzecinane wstęgami tras zjazdowych. To tutaj, mieszkańcy Nowego Jorku, który jest w odległości zaledwie 200mil, zimową porą mają najbliżej, aby uprawiać białe szaleństwo. Natomiast samo miasteczko Bennington?… ostatnim ważnym wydarzeniem była działalność Ethana Allena i jego organizacji Green Mountain Boys, nazywanych „Bennington Mob”(gang z Bennington). To właśnie oni przechylili szalę zwycięstwa na stronę Amerykanów w bitwie z Brytyjczykami… ale od tego czasu minęło 200 lat… dziś to siedziba artystów i miejsce historyczne, o czym świadczy ponad stumetrowy obelisk.

Opuszczamy stan Vermont i zarazem region zwany Nową Anglią i przekraczamy granicę ze stanem Nowy Jork. Przemieszczamy się mało absorbującym terenem, ponad 60mil w wielkiej aglomeracji, umiejscowionej wokół miasta Albany, by wjechać w rejon gór Catskill Mountain’s i aby wreszcie po odwiedzeniu dwóch miejscowości Woodstock, tej w New Hampshire i tej w Vermont, dotrzeć do właściwej, tej w stanie Nowy Jork. Wieś ukryta wśród zieleni i poprzecinana przez rwące potoki, w rzeczywistości nie była miejscem słynnego psychodelicznego pikniku z sierpnia 1969 r. Odbył się on w Bethel, 60 mil na południowy zachód stąd. Dokładne miejsce festiwalu, wyznacza pomnik na farmie Maxa Yasgura. W latach 60- tych wieś Woodstock była mekką przeróżnych „dylanów”, „hendriksów”i „van morrisonów” . Całe popołudnie spędzamy w tym kultowym miejscu, gdzie mocno akcentują się ślady hippisowskiej przeszłości. W sklepach nadal sprzedawane są kryształowe wisiorki i koszulki farbowane w nieregularny wzór. Jesteśmy nieco rozczarowani, gdyż zupełnie inaczej wyobrażaliśmy sobie atmosferę tej miejscowości. Przedstawiło nam się jedynie kilka restauracji, sporo „gadżetowni”i post- hippisowska komuna, która żyje w lesie. Poza wsią, tereny opanowali zamożni przybysze z Nowego Jorku, gdzie ulokowali swoje letnie rezydencje. Wieczorem, pożegnaliśmy miejsce westchnień i wspomnień wielu ludzi na świecie… gdzie w muzycznym pikniku 44 lata temu, wzięły udział najwybitniejsze osobowości artystyczne i najlepsze zespoły rocka tamtego okresu (m.in. J. Hendrix, J. Cocker, J. Joplin, J. Baez, R. Shankar, C. Santana, J. Cocker, The Who, Jefferson Airplane, Grateful Dead, Ten Years After, Blood, Sweat and Tears, Canned Heat), grając bezpłatnie dla ok. 500 tys. widzów.

Jedziemy dalej w Appalachy, które mieszczą się w zakresie posiadania stanu Nowy Jork. Po przebyciu kilkudziesięciu mil, zostajemy na nocleg na kempingu Sleepy Hollow, przy widokowej drodze nr 28 w miejscowości Phoenicia( koszt 28$ USD).

Ciut historii…

Za początek ruchu hippisów przyjmuje się dzień 14 stycznia 1967, podczas The World’s First Human Be-in (Pierwsze Światowe Połączenie Człowieka) w San Francisco, na którym wyrzucony z Harvardu wykładowca psychologii i piewca LSD Timothy Leary, przemawiając do młodzieży, ogłosił koniec amerykańskich bożków: pieniądza i pracy, a początek ery miłości i nowej religii, będącej zmodyfikowanym buddyzmem zen. Do tego dodał nowy sakrament, jak nazywano LSD; dopiero połączenie tych dwóch elementów pozwalało według niego osiągnąć pełne oświecenie umysłu. Ogłoszono hasła, które stały się symbolem ruchu: Make love not war, All people are one i Drop out. Oprócz Timothy’ego Leary’ego przemawiali między innymi Richard Alpert, Alan Watts – badacz religii wschodu, zwłaszcza zen, Allen Ginsberg – wszyscy oni wystąpili w białych hinduskich szatach oraz mieli wymalowane oko Opatrzności na czole. Pośród tłumu słuchających ich krążył „Święty Mikołaj”, rozdający LSD i marihuanę. Z ruchem było związanych wielu wybitnych muzyków, m.in. Janis Joplin, Jimi Hendrix, Jim Morrison, Jaco Pastorius czy John Lennon.

amerykapn-trasa-2013-plan-i-real

Obraz 1 z 1

Plan przejazdu nieco rozminął się z rzeczywistością, ale został zmodyfikowany tak, aby wybrać najciekawszą wersję trasy. Fioletowy-2012r, Zielony-zima 2013, Czerwony-plan lato 2013, Żółty-realna trasa lato 2013

<<<< POPRZEDNIA ——– NASTĘPNA >>>>